Mój harcerzyk z ZHP płacze (one shot na święta)

     — Ida! — Upadłem na kolana, tak samo, jak padło na kadrówkę poszarpane drzewo. Przygniotło ją, jakby chciało upodobnić się do listka, który spadł na ziemię. Spadło z nieba, latało jak ptak. Drzewo. Ogień. Wiatr.

     Gdy padło na ziemię, nastąpiła cisza. Deszcz zelżał, jak gdyby zobaczył ogrom swoich sztyletowych łez. Skruszony kapał na ziemię, przepraszając ją za to.
Ale ja wtedy nie wybaczałem.

     Podbiegłem do przygniecionego namiotu i próbowałem przepchnąć pień. Opierał się, mokry i ciężki, a ja pchałem go dłońmi, jak głupi wierząc, że to coś da. Krzyczałem i łzy ciekły mi po policzkach, gdy raniłem ręce o wystające konary. Wstrząsały mną dreszcze, woda ściekała z włosów na mundur, o który wycierałem zakrwawione ręce. Nie czułem nic oprócz przerażenia. Jakaś dziwna siła wypełniała mnie, gdy pień lekko ustąpił i zaczął staczać się w dół. Wtedy ją zobaczyłem.

   Drzewny kolos upadł tak, że jego wybrzuszenie na gałąź otoczyło jej ciało. Leżała, skulona pod zielonymi liśćmi, jakby w półśnie. Deszcz kapał na korę, a krople z niej przelewały się kolejno, spadając na twarz dziewczyny. Powoli uklęknąłem i odsunąłem gałęzie. Były jak kolce, tak bardzo się bałem. Każdy ruch sprawiał, że słyszałem multum dźwięków, przed oczami ciemniało mi i błyskało, byłem jakby w amoku.

     — Iduś? Idzia? — Delikatnie dotknąłem jej policzka, po czym nachyliłem się nad jej ustami. Raz, dwa, trzy... dziesięć. Oddech. Jeden, drugi... piąty. Oddech.

     Ścisnąłem jej dłoń i poczułem łzy, kapiące mi na koszulę mundurową. Oddycha. Boże jedyny, oddycha. Nachyliłem się jeszcze raz, jednocześnie sprawdzając puls na gardle i przegubie. Serce biło. Biło.

     — Boże jedyny, Ida! — Justyna odsunęła mnie i ukucnęła obok dziewczyny. Brązowe włosy opadły jej na twarz, przykrywając cieknące łzy. — Czy ona...?

     — Żyje. — Westchnąłem i opadłem na ziemię. Zimny pot oblał mi plecy, z trudem łapałem powietrze. Ręce mi zadrżały. Wiatr przechadzał się pomiędzy tym pobojowiskiem, ciągnąc za sobą pojedyncze liście, igiełki. Feliks stał oniemiały kilka metrów ode mnie i nerwowo zaciskał ręce. Konrad zerknął na Justynę, po czym skinął na harcerzy i harcerki. Jedna z druhen płakała, szarpiąc się w ramionach drugiej przybocznej Corony.

     Piotrowska odeszła na moment, więc powoli przysunąłem się do ciała dziewczyny i pogładziłem ją dłonią po policzku. W oddali słychać już było wycie syren, komendanci zaganiali harcerzy do wyjścia z lasu, a ja czułem pod palcami ciepło jej skóry. Pochyliłem głowę i ucałowałem jej zwiotczałą rękę. Moja najdroższa. Moja ukochana.

     Po chwili zjawiła się karetka i policja. Dwóch ratowników ostrożnie przełożyło Idę na nosze i wsunęło do karetki. Patrzyłem, jak przypinają ją pasami, aby drobna dziewczyna nie zsunęła się na ziemię. Podszedłem do jednego z ludzi w karetce i popatrzyłem na niego błagalnie.

     — Mógłbym z nią jechać? Proszę, bardzo proszę. — Starałem się, by mój głos nie brzmiał histerycznie, choć w głębi duszy szalałem z rozpaczy. Nie mogłem jej stracić na choćby chwilę, nie, nie. 

     — Jest pan kimś z rodziny? — Ratownik popatrzył na mnie, unosząc przy tym brew. 

     — Ja... em... narzeczonym — powiedziałem szybko i rzeczowo. Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, po czym szepnął coś do kierowcy karetki. — Proszę, nie możecie wezwać jej rodziców. Proszę.

     — Dlaczego? 

     — Jej ojciec się nad nią znęca, będzie wściekły na matkę, wyżyje się na niej, a dziewczynie nie wiadomo co zrobi. Błagam pana. — Ręce mi dygotały, byłem bliski rozpłakania się. Pierwszy raz czułem coś takiego. Gdzie się wtedy podział ten zawsze twardy, surowy Janek Lasecki?

     — Niech panu będzie. — Zgodził się mężczyzna. — Czy chorowała na coś?

     Popatrzyłem jak drzwi karetki się zamykają...

***

     W szpitalu położyli ją na sali obserwacji, a mnie ratownik zaciągnął do jakiegoś lekarza z długą brodą i wyglądem świętego Mikołaja pomieszanego z kloszardem. Mijały godziny. Pierwsza, druga, piąta, dwunasta, osiemnasta.
Starałem się opanować emocje, jednak nie byłem w stanie, gdy lekarz spojrzał na mnie z uwagą i zapytał:

     — Pan się o nią bardzo troszczy, prawda?

     — T-tak... — wydusiłem z siebie, po czym kilka łez spłynęło mi po policzku. — Boże, przepraszam. — Wytarłem twarz. — Przepraszam, ale pan nie rozumie, ja... — Opuściłem głowę, by mężczyzna nie widział moich łez. Usłyszałem szurnięcie krzesła i po chwili lekarz ukucnął przede mną.

     — Niech pan Boga przeprasza w kaplicy. Dziewczyna miała dużo szczęścia, to trzeba zaznaczyć. Mogło dojść do zgniecenia czaszki i przygniecenia żeber, które przebiłyby płuca. — Zadygotałem, na co ten położył dłoń na moim ramieniu. Wciąż miałem na sobie mundur. — Niech się pan uspokoi, panie druhu. — Uśmiechnął się. Wstał i podszedł do biurka, po czym uniósł wyciąg z rentgena. — Przyjrzałem się temu. Przewlekle chorowała, do tego silne obicia kości, tak jak pan mówił, dziewczyna była bita. — Zmarkotniał. — Nikt tam u was się nie zainteresował w tym harcerstwie?

     — Nikt nie wiedział... — Spuściłem głowę. Nie wiedział. Nie wiedział. Kurwa mać, dlaczego ja nie wiedziałem. Dlaczego?! — Ona nie chciała nic mówić, była zastraszona... Jej ojciec jest jakimś cholernym zwyrolem.

     — Niech się pan uspokoi. — Pouczył mnie. — Dziewczynie potrzebny jest psycholog, żeby nauczyła się komunikować emocje. Jest pełnoletnia, może zażądać zakazu zbliżania się dla ojca. Wyjdzie z tego. Trzeba będzie zawiadomić policję...

     — Wiem. Wiem... — Popatrzyłem na niego i ze świstem wciągnąłem powietrze. — Czy... czy ja mógłbym...

     — Doktorze Serkowski, dziewczyna się wybudziła. — Pielęgniarka otworzyła drzwi. Poderwałem się z krzesła. Rogatywka wypadła mi zza pagonu. Obudziła się. Żyje. Moja słodka, moja ukochana, moja najmilsza.

     — Spokojnie, Romeo. — Uśmiechnął się lekarz. — Pozwól, że to ja najpierw odwiedzę twoją Julię i dopilnuję, żeby nie spadła ci z balkonu, dobrze? — Poklepał mnie po ramieniu. — Zaraz przyjdziesz, ochłoń trochę, bo dziewczyna się przestraszy bardziej niż ty. — Wziął jakąś teczkę i wyszedł z gabinetu.

     Zostałem sam na środku pustego pomieszczenia. Przed moimi oczami wciąż waliły się drzewa, w uszach słyszałem trzask łamanej gałęzi, na palcach czułem fakturę kory. Zmysły mi szalały, rozum wariował. Bałem się, tak bardzo się bałem, że coś jej się stanie. Nie mogłem na to pozwolić. Była moja... Obiecałem jej, że nie wróci do domu, ale czy chodziło mi wtedy o to, że o mało co nie zginie? Nie, Boże drogi, nie! Chciałem zabrać ją do siebie, do swojego domu, dać jej o wszystko, co ojciec wylał wraz z wódką. Nikogo w swoim życiu nie kochałem tak jak jej. Darzyłem ją większym uczuciem niż harcerz swój krzyż. Chryste, szalałem z tęsknoty za jej widokiem, a ciemność i cisza gabinetu przyprawiały mnie o dreszcze.

     — Panie druhu, chodź pan! — Lekarz otworzył drzwi i skinął na mnie ręką. Pognałem do niego jak wariat, na co ten tylko uśmiechnął się pod nosem i zaprowadził mnie przed salę. Zawahałem się, po czym wcisnąłem rogatywkę za pas i poprawiłem chustę. Zebrałem myśli i powoli pchnąłem drzwi. Przymknąłem powieki, jakby bojąc się, że to wszystko kłamstwo, że tam nie ma mojej Idy, tylko czarna trumna.

     — Janek... — Słaby głos rozerwał na strzępy ten okropny scenariusz. Poczułem mrowienie na karku, gdy spojrzałem w kierunku łóżka oświetlonego nocną lampką. Noc. Była noc. Cisza po burzy.

     — Ida, kochanie... — Podszedłem do łóżka i uklęknąłem przy nim. Dziewczyna miała niemalże białą skórę, w rękę wbity wenflon, a do nosa podłączone rurki tlenowe. Jej mundur wisiał na oparciu krzesła. Guziki odpadły - lekarze musieli go rozerwać podczas reanimacji. Obok łóżka stał monitor pokazujący bicie serca. Przez chwilę patrzyłem na skaczącą linię, po czym pochyliłem się i uścisnąłem dłoń Maślanej. — Tak się bałem... — Łzy popłynęły mi po policzkach.

     — Jasiu, ty płaczesz? — Uśmiechnęła się lekko, po czym wyciągnęła rękę i położyła mi ją na policzku. — No, proszę, mój dzielny harcerzyk płacze za ZHR-ówką... — Wtuliłem twarz w jej dłoń, od której nie czułem już chłodu. — No, już, już dobrze...

     — Myślałem, że cię stracę, Ida... — Splotłem swoje palce z jej. Wydawały mi się takie malutkie. — Szalałem z rozpaczy, kiedy... kiedy t-to drzewo... Ida... — Dostrzegłem, że i po jej policzku popłynęły łzy. — Nie wybaczyłbym sobie, gdyby...

     — Już, ciii...  Jasieńku... — Otarła łzy i popatrzyła na mnie, zagryzając usta, po czym kaszlnęła i głowa opadła jej na poduszkę. Wstałem i przysiadłem na łóżku, wciąż trzymając ją za rękę. Prawą dłonią odgarnąłem włosy z jej twarzy. Na policzku miała czerwoną szramę. — Wiesz, ja... ja cię słyszałam. I byłam pewna, że umieram. Że... nie zobaczę cię więcej. I to było dla mnie straszniejsze niż śmierć. Widziałam, że umrę... w harcerskim mundurze... to takie głupie... umrę wypełniona tymi wszystkimi wzniosłymi ideałami bez tego, którego tak długo szukałam. Ja wiem, wiem, możesz myśleć, że gadam bzdury, ale w momencie, gdy już wiedziałam, że zaraz upadnę, to bałam się, że odejdę i... I po prostu odejdę, nie wezmę cię już za rękę, nie... — Coraz więcej łez zaczęło spływać jej po policzkach. Zamknęła oczy. — Janek...

     — Nie musisz nic mówić. — Ucałowałem ją w czoło. Zaniosła się szlochem; łzy wsiąkały w materiał mojego munduru, czułem, jak zaciska palce na moich ramionach. — Ida... kocham cię. Kocham cię, rozumiesz? — Ująłem jej twarz w swoje dłonie. Oboje mieliśmy oczy załzawione. — Kocham cię... — powtarzałem bez końca, a ona tylko kiwała głową i patrzyła na mnie. 

     — O, matko warszawska, moje dziecko! — Justyna wpadła do sali jak strzała i przypadła do łóżka. Przytuliła przyboczną i przyjrzała się jej uważnie. — Dzieciaku, ja ci już w życiu nie pozwolę wejść do kadrówki!

     — Tak się traci funkcję. — Roześmiała się Maślana, po czym wzięła mnie za rękę. — Zostaniesz ze mną?

     — Nie ma innej opcji, głupolu. — Pogłaskałem ją lekko. Piotrowska odsunęła się nieco i otarła łzy, które napłynęły jej do oczu.

     — Nigdy więcej mi tego nie rób, głupolu, błagam cię. — Westchnęła ciężko. Ręce jej zadrżały. — Nawet nie wiesz jakie to było... przerażające. — Usiadła na krześle, które jej przysunąłem. — To jakby, hm, to tak jak patrzysz na niebo i nagle spada jedna z gwiazd, ta, na którą patrzyłaś i błagałaś, by dawała ci blask, by... — Rozpłakała się. Ida popatrzyła na nią czule.

     — Już dobrze, druhno. — Uspokoiła ją. — Wszystko w porządku. — Głowa opadła jej na poduszkę i zamknęła oczy. Kaszlnęła. Pogładziłem ją po włosach. — Przepraszam, zwykle nie zasypiam przy superowych ludziach — szepnęła. — Przepraszam... —  Zaczynała zasypiać.

    Justyna podniosła się i zaciskając usta, popatrzyła na nią. Przytuliłem Piotrowską i przez chwilę staliśmy w prawie ciemnym pokoju, słuchając oddechu Idy i dźwięku kropel, które sączyły się z kroplówki do wenflonu. Drużynowa dygotała.

     —  Janek... — Odsunęła się i wytarła oczy. — Ja muszę... muszę już iść do harcerek, ale... informuj mnie, gdyby... — Popatrzyła na harcerkę i zaniosła się płaczem. — Nie mogę jej stracić, rozumiesz? Nie mogę... — Położyła głowę na mojej piersi i powoli się uspokajała. — Nie poradzę sobie...

    — Będę przy niej cały czas, obiecuję. — Przyrzekłem, po czym odprowadziłem ją do drzwi, zerkając co raz na śpiącą Idę.

     Gdy wróciłem do łóżka dziewczyny, uśmiechała się przez sen. Jej twarz nie miała już na sobie śladów bólu, rąk nie zacisnęła nerwowo. Oparłem się o barierkę i skłoniłem głowę.

    Boże, dziękuję. Dziękuję Ci, krzyczę z radości w swoim sercu, przepraszam, jeśli ogłuszyłem Ci niebo, ale mam ochotę drzeć się jak wariat. Gdyby ona wiedziała, jak bardzo ją kocham... Płakałem z radości, kiedy Serkowski powiedział, że... Jezu, przecież wiesz. Proszę Cię, nie daj jej umrzeć. Nie daj mi umrzeć wraz z nią. Jeśli ona odejdzie, to ja... Chroń ją, po prostu ją kochaj. Jeśli kochasz, to nie daj jej zgasnąć. Przecież nikt nie chce, żeby jego ukochana gwiazda spadła, żeby najdroższe mu drzewo zostało ogołocone z liści. Jeśli mi ją zabierzesz, to zabierzesz i mnie. Przepraszam. Tak się boję. Przepraszam. Po prostu bądź przy niej. Bądź przy mnie.

     Zerknąłem na maszynę, która pokazywała bicie jej serca. Kreseczka na ekranie skakała co chwila. Biło. Jej serce biło i nie zamierzało się tak łatwo zatrzymać. Wyjąłem z kieszeni krzyż, który podarowała mi na polanie i przyjrzałem się mu z miłością. Błyszczał w słabym świetle lampki szpitalnej. Przesunąłem palcami po napisie "czuwaj". Czuwałem.

    Kochałem cię, Ido. A ty czuwałaś nade mną.

     Zbliżyłem się do dziewczyny i popatrzyłem na jej spokojną twarz. Poruszyła się lekko i otworzyła oczy. Uśmiech wkradł się na jej usta.

    — Dzień dobry, Janku Lasecki. — szepnęła, sekundę przed tym, jak ucałowałem jej delikatne usta.

***

     — Jak to nie mogę sypać szyszkami? Ryż jest dla słabych! — Feliks obruszył się i poprawił muszkę, która wciąż kręciła mu się przy kołnierzu. — Jak harcerski ślub, to muszą być szyszki i nie obchodzi mnie twoje zdanie. Edmund, dawaj mi tu szyszki, raz, dwa! — Zawołał znajomego drużynowego. Brunet podał mu dwie szyszki i uśmiechnął się ciepło, poprawiając chustę.

     — A ja myślę, że wystarczy, iż drzewa obsypią ich liśćmi. W końcu mamy jesień i najlepsze DPH na świecie! — Justyna Piotrowska wzięła od Edmunda Mioda garść szyszek i rzuciła nimi w Masse. — Masz, najedz się! — Roześmiała się.

     — Druhu drużynowy, twoja dziewczyna rzuca we mnie jedzeniem! — Obruszył się Feliks, patrząc z wyrzutem na Konrada. Przewróciłem oczami i uśmiechnąłem się.

     Staliśmy przed małym kościółkiem niedaleko lasku. Jesienny krajobraz wypełniał nasze pole widzenia, liście układały się w dywan, a drzewa pochylały z troską nad alejką, przy której stał już idealnie umundurowany szpaler harcerek z Corony i harcerzy z Warszawiaków. Także i Burza przyszła na ten niezwykły Dzień Polskiej Harcerki. Mojej harcerki, która pojawiła się na końcu tej alei, otoczona bielą i jesienią. Jej długie, kasztanowe włosy spływały aż do pasa, a dobre spojrzenie powędrowało w moim kierunku. Czas się zatrzymał, takie miałem wtedy wrażenie. Zrobił pauzę na tym pięknym momencie.

     — No, idź do niej. — Konrad pchnął mnie lekko. — To był rozkaz. — Przyciągnął do siebie Justynę i pocałował ją w czoło.

     Pamiętam tylko, że każdy liść miał inny odcień, kiedy szedłem po ich dywanie w kierunku uśmiechniętej dziewczyny.
     Pamiętam, że wiatr zerwał mi rogatywkę, która osiadła gdzieś na trawie i lilijką wskazywała na drogę.
     Pamiętam, że wziąłem w ramiona cały mój świat i ucałowałem go wśród okrzyków moich przyjaciół, mojej rodziny.

     A potem były już tylko słowa, dużo słów i przysięgi, z których pamiętałem tylko jej oczy, wpatrzone we mnie z ufnością i miłością. Potem byliśmy już tylko my wśród tego wszystkiego, co ukochaliśmy, choć łamały się drzewa i krzyże harcerskie, choć szalał wiatr i deszcz bębnił o ziemię. Byliśmy tylko my, by po prostu znów zapłonęło ognisko, którego tak potrzebowaliśmy w samych sobie. Byliśmy my, by widzieć coś więcej niż barwy, by dostrzegać odcienie liści, wśród których to wszystko się zaczęło.

Matko orawska, co za słodycz! Obiecałam Wam, że coś szczęśliwego się tu pojawi i oto mamy OL wersja cukrzyca. Brakowało mi bardzo Idy i Janka, i chociaż połowicznie są w nowym opowiadaniu harcerskim, które piszę, to jednak musiałam tu wrócić. (Dla zainteresowanych — Słoneczny Mróz jest w fazie poprawek, sześć stron za mną, wszystko rozpisane, trochę pozmieniane, konsultacje z ZHP trwają xd.)

Dziękuję jeszcze raz każdemu, kto przeczytał to opowiadanie i kto napisał tu parę ciepłych słów. Nawet jeśli nie uda się go wydać, to na loczki Felka Masse, i tak jestem Wam totalnie wdzięczna za wszystko! Postaram się, aby SM także było dla Was przyjemnością.

Jeśli chcecie mi coś powiedzieć odnośnie SM lub OL, to jest tu na to miejsce. Ja Wam życzę cudownych świąt i abyście kiedyś znaleźli tego swojego Janka lub taką swoją Idę. Kocham Was. Jesteście n a j l e p s i.

Buziaki,
Werka


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top