29. Przy innym ogniu, w inną noc...

Tamtej nocy długo klęczałem pośrodku zniszczonego namiotu, jak gdyby próbując odnaleźć tam choćby odrobinę dziewczyny. Wierzyłem, że to tylko sen. Chciałem, aby tak było. Chciałem...

Zwijałem się z bólu, darłem w niebogłosy, kiedy kropił deszcz. Uderzał we mnie, a ja trzęsłem się pod na wpół spaloną połą namiotu i przyciskałem jej skrawki do siebie. Pragnąłem wyczuć ciepło Jej dłoni, zgarnąć Jej ostatnie spojrzenie. Płakałem.

Najodważniejszy chłopak w drużynie. Ten zawsze tak poważny, zawsze gotowy do racjonalnych działań – uciekł. Był tylko wystraszony dzieciak, który po omacku szukał czegoś, co zniknęło.

Wyłem z rozpaczy, kiedy do moich uszu dobiegał szum drzew. Brzydził mnie las. Przerażało mnie niebo. Bałem się wiatru. Bałem się.
Ja, który tyle przeszedłem, który potrafiłem odpysknąć ojcu alkoholikowi, który grałem Rudego, który rzuciłem się z pięściami na pana Maślanego — bałem się. Płakałem ze strachu, ściskając dłońmi ten obrzydliwy namiot.
Jak głupi wierzyłem, że w ten sposób ją odzyskam. Ta rana była jeszcze głęboka i broczyła krwią. Lała się ona tak rzewnie jak deszcz. Jak deszcz...

— Jan... — cichy głos, na którego dźwięk odskoczyłem jak oparzony i przywarłem do połamanej pionierki. Czułem jak drewno dotyka mi pleców, na co padłem na ziemię i drgając płakałem z twarzą schowaną pomiędzy dłonie. — Jan, to ja.
Felek. Podszedł do mnie powoli i usiadł obok. Chciałem na niego krzyknąć, że przecież Ona tu jest, że on Ją przygniecie, jednak łzy zalały mi gardło i nie byłem w stanie niczego zrobić.
— Masz, zaraz się wyziębisz. — Przykrył mnie polarem. Zadrżałem lekko i uniosłem się do pozycji siedzącej. Nie mogłem uspokoić rąk. — Jan... Porozmawiaj ze mną, proszę. 

Przełknąłem ślinę i skuliłem się, przyciągając kolana pod podbródek. Było mi zimno, byłem cały mokry, ale nie to było wtedy ważne.
— To się nie stało... — wyszeptałem, dusząc się od łez. — Ona tu jest. Jest tu, prawda? — Jak szaleniec spojrzałem na niego, a ten wzdrygnął się od tych oczu zniewolonych obłąkaniem. — Powiedz mi!
— Jan...ek... — Położył mi dłoń na ramieniu. — Musisz się uspokoić. Słuchaj... — Westchnął, po czym zapatrzył się w niebo. Było takie spokojne, tak potulne po tym, co zrobiło, jak gdyby Bóg skrzyczał je błyskawicami. — Może nie wiem, jak cholerny jest to ból. Kuźwa, nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. Ale Jan... — Starał się mówić spokojnie. — Nie możesz ześwirować, nie możesz, rozumiesz? Ty straciłeś Idę, a ja... wybacz ten pieprzony egoizm, ale ja nie chcę stracić przyjaciela, rozumiesz? — Przygryzł wargi. — Janek... Proszę cię.

Spróbowałem uspokoić swoje myśli i wyciszyć się, ale burza znad Płocicza przeniosła się do mojego wnętrza. Szalałem, przeszywały mnie fale łez, drżałem od chłodu, jaki one ze sobą niosły. A jednocześnie chciałem, aby ktoś zakończył ten kataklizm. Tę wichurę, która zrywała ze mnie wszystko to, co budowałem przez ten rok.

— Felek, dlaczego... — Pociągnąłem nosem i schowałem twarz w dłoniach. — Dlaczego ona?
— Nie odpowiem ci na to pytanie. — Podał mi chusteczkę, po czym włożył mi coś do górnej kieszeni munduru. — Jan, ludzie są jak drzewa.
Wzdrygnąłem się, ale on położył rękę na moim ramieniu i rzekł kojąco:
— Nawet kiedy jedno upadnie, to las stoi. Nawet, gdy podpalisz ten las, to jego cień będzie widoczny po wszystkie dni. Nawet jeśli zaleją go deszcze, to będzie stał, będzie leżał, ale będzie. Zawsze będzie. Tak samo Ida. Ona zawsze będzie. Kochałeś ją, Janek. Kochasz. To czyni ją nieśmiertelną, wiesz? — Poklepał mnie po głowie i zmierzwił mi włosy.
— Ona nie żyje, Feliks. — odparłem twardo, po czym odsunąłem się od niego. — Nie żyje! — krzyknąłem i opadłem na ziemię, wstrząsany płaczem.

Czułem się tak bezradny, tak bezsilny. Zbudowany misternie świat zawalił się na mnie tak nagle, że nie byłem w stanie się podnieść. W tamtym momencie moja dusza krzyczała na Jej Boga. Na Boga, o którym mówiła, że kocha, że wybacza, że o cokolwiek się go prosi, On da. A zabrał. Zabrał mi ją, moją najdroższą, moją ukochaną Idę. Tak ją ukochał?

Usłyszałem czyjeś kroki i podniosłem się. Od strony jeziora szła postać w szarym mundurze. Pisnąłem cicho i przygryzłem usta aż do krwi. Gwiezdna chusta. Jakby ktoś wbił mi miecz w serce i jeszcze go obrócił z kilka razy. Justyna.
— Jak z nim? — Podeszła bliżej i zwróciła się do Felka, a ja poderwałem się na równe nogi i cofnąłem.
— Odejdź. Odejdź, słyszysz?! — krzyknąłem w jej stronę. Mundur ZHR wywołał u mnie ból tak silny, że zachwiałem się i straciłem grunt pod stopami. — Zostaw mnie!
— Janek, ciii, już, cicho... — Podeszła bliżej i złapała mnie za ręce. Spróbowałem się jej wyszarpnąć, ale nie miałem na tyle siły. — Już cicho...
— Zostaw mnie, proszę... — Płakałem, gdy przytulała mnie do siebie. Trzęsłem się, gdy poczułem jak gładzi mnie lekko po plecach. Byłem słaby, tak cholernie słaby. — Zostaw mnie...
— Spokojnie, no już... — szept jak do dziecka. — Już cicho... Nie krzycz już dzisiaj...

Nie pamiętam ile łez wylało się ze mnie tamtej nocy. Nie pamiętam ile razy uciekałem przed widokiem lasu, ile razy zaciskałem z przerażenia oczy.
Tamtej nocy Jej szukałem. Tylko to.

***

Wyjechałem z obozu następnego dnia.
Wróciłem do domu i rzuciłem w kąt plecak. Zdjąłem mundur i popatrzyłem na niego. Przywołałem każde wspomnienie. Pamiętałem dokładnie, gdzie kładła rękę, jak przekręciła mi krzyż. Pamiętałem, gdzie były jej lednickie łzy. Wziąłem go i wyszedłem z domu.
Mundur spaliłem niedaleko kwatery Zośkowców na Powązkach. Patrzyłem, jak zielony materiał jest trawiony przez złowrogie płomienie. Pożerały go, jakby tylko czekały na to. Głodne ideałów.
Pochłonęły wszystkie naszywki, znaczek ZHP, strawiły jak szalone pagony. Jedyną rzeczą, jaka po tym materiale została, to chusta i połamane krzyże. Moja czarna i biała, którą wyjąłem z kieszeni przed rzuceniem jej w ogień. Krzyże włożył mi tam Felek. Łzy cisnęły mi się do oczu na ich widok, ale powstrzymywałem się przed płaczem. Chciałem się choć minimalnie opamiętać. Dla Niej.

Jakiś czas po tym, jak spłonęło moje harcerstwo, poszedłem do kostnicy. Dziękowałem w duszy, że nie znajdowała się ona w Wilanowie, bo przejście obok ogrodów pewnie rozdarło by mi serce. Nie byłem w stanie patrzeć na starówkę, na ogród Saski. Arsenał mijałem z odruchem wymiotnym.

Otworzyłem ciężkie drzwi i chłód pomieszczenia wypełnił także i mnie. Oddech stanął mi w gardle, gdy zobaczyłem otwartą trumnę.
Ręce znów zatrzęsły mi się jak w febrze, kiedy zrobiłem krok w przód. Kolana ugięły się pode mną i upadłem na posadzkę. Echo odbiło się od ścian i uderzyło we mnie. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej zimnej, sino — bladej dłoni. Zacisnąłem palce na tym zimnie i pochyliłem głowę.
Nie wiedziałem nawet, co mam myśleć. Tego wszystkiego było za dużo. Za dużo we mnie się nazbierało i czara goryczy pękała. Nie miałem już w sobie łez.

Podniosłem się powoli, jakby bojąc się ją zbudzić. Wyjąłem z kieszeni połamany krzyż przez chwilę przejeżdżałem palcami po jego fakturze. Dopiero teraz spostrzegłem, że nie przebrali jej w ubrania cywilne, jedynie oczyścili mundur i założyli nań czarną chustę.
Wtedy się rozpłakałem. To było za wiele. Odchodziła z częścią mnie, a ja wyrzucałem to, co było z nią związane. Gorzkie krople splamiły mi policzki. Położyłem kawałki krzyża po boku jej dłoni i lekko pogładziłem ją po twarzy. Oczy miała zamknięte.
— Kocham cię, Druhno z Czarną Chustą. — szepnąłem, po czym pochyliłem się i pocałunkiem musnąłem jej zastygłe usta. Dalej miałem wrażenie, że zatrzymały na sobie ogień i ciężar drzewa. Zapisywałem w głowie jej ostatni obraz. Jej policzki, powieki, dłonie, włosy, nos, wargi. — Kocham cię...

***

W kościele widziałem szpaler harcerek, które pożegnały swoją ukochaną druhnę. Widziałem Lilkę stojącą wśród mokotowskich harcerzy. Posłała mi smutne spojrzenie i spuściła głowę. Justyna płakała w ramię Konrada, który sam nie szczędził sobie łez. Feliks i Amanda stali z boku w mundurach, trzymając się za ręce. Tomek i Warszawiacy trzymali świece przy dziewczynach z Corony.
Żegnamy dziś osobę niezwykłą. — zaczął ksiądz, a ja kątem oka spojrzałem na rodziców Idy. Jej ojciec pozostawał tak samo zimny, jak wtedy, przy namiotach. W głębi duszy życzyłem mu, aby zamienił się z córką. Obok niego matka, tak strasznie zapłakana, gładziła trumnę w matczynej rozpaczy.

— Żegnamy harcerkę, siostrę, przyjaciółkę... — Głos księdza uderzył we mnie. Ukochaną narzeczoną dopowiedziałem sam sobie, poprawiając krawat. Nie chciałem płakać. Nie przy nich wszystkich. Tylko Ona miała widzieć te łzy, tylko Ona. — Żegnamy przede wszystkim naszą wspaniałą druhnę, która dawała światło swoim podopiecznym, swoim przyjaciołom, swoim najmilszym. Druhno Ido, czuwaj! Przy innym ogniu, w inną noc...

— Do zobaczenia znów, kochanie. — szepnąłem, a pojedyncza łza spłynęła mi po policzku. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top