28. Trzy złamania
Widziałem ogień.
Ogień, który odbijał się od tafli jeziora, gdy wyszarpnąłem się Felkowi.
Ogień, który samym widokiem mnie parzył.
W jednej chwili go znienawidziłem.
— Janek, zaczekaj! — Wyrwałem do przodu, zrzucając plecak, a Konrad zawołał za mną. Nie myślałem nad tym, co robię. Po prostu zacząłem biec. Gdy człowiek biegnie, to przynajmniej pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa jest na to, że ucieka. Ja uciekałem. Uciekałem od strasznej wizji, która pojawiła się w mojej głowie wraz z obrazem płomieni.
— Janek! — krzyk drużynowego pierwszy raz od lat mnie nie poruszył. Biegłem na oślep, tak dobrze znaną sobie trasą. Kiedy spacerowałem tędy, to pokonywałem ją w dziesięć, może dwadzieścia minut. Wtedy wystarczyło ich kilka. Potknąłem się o korzeń i gałąź uderzyła mnie w twarz, tworząc na policzku czerwoną szramę. Wiatr i deszcz waliły we mnie, a ja walczyłem z nimi ile tylko miałem sił. Walczyłem uciekając.
Niemal czułem ciepło bijące od namiotów. Ciepło? Chyba bardziej piekielny płomień, który wtargnął na ten rajski obrazek. Do tego lasu, który zawsze był dla nas tak bezpieczny. Do lasu, który kojarzył mi się z najpiękniejszymi chwilami w moim życiu. Do lasu, który był świadkiem całej mojej miłości.
— Janek, stój, Boże jedyny, Janek! — Głos Konrada przedarł się przez wiatr i deszcz. Byłem już prawie przy ZHRowiskiej części jeziora, gdy poczułem, jak drużynowy łapie mnie za ramiona i przyciska do drzewa.
— Zostaw mnie, błagam! — szarpnąłem się, ale uścisk niedoszłego wojskowego był zbyt silny. — Konrad, błagam cię! — Łzy cisnęły mi się do oczu, gdy widziałem i czułem, jak zaciska dłonie. Jego oczy były pełne surowości obleczonej w troskę.
— Nie stracę harcerza, idioto. Nie stracę, rozumiesz? — Przytrzymał mnie mocniej.
— Konrad, proszę cię... — Głos mi zadrżał. Misiecki zawahał się, ale zluźnił uścisk i odsunął się.
Pobiegłem ile tylko miałem sił w nogach w kierunku namiotów Corony. Stały w ogniu.
Zadrżałem, bo wielka gałąź spadła na środek podobozu, prawie uderzając w uciekające w popłochu harcerki. Burza rozszalała się jak opętana, jakby wdarła się do naszego sacrum i zniszczyła je. Bezcześciła to, co dla nas tak święte.
— Ida! — krzyknąłem, a deszcz przerwał mi swoim tubalnym tonem błyskawicy. Liście wirowały wokół mnie w istnym szale wiatr. Dostrzegłem Justynę wypadającą z kadrówki razem z jedną harcerką. Były przerażone i przetoczyły się w kierunku jeziora. Ogień był niemal wszędzie. Wypełniał mi pole widzenia.
— Justyna! — To już nie krzyk, a wrzask wydarł się z moich ust. Drużynowa spojrzała w moją stronę oczyma pełnymi łez. — Gdzie jest Ida?
Nie odpowiedziała. Nastąpił huk, zgrzyt i dźwięk łamanego drewna. Kanonada piorunów. Artyleria dźwięków. Lawina drewna.
To była chwila. Stojąc zaledwie kilka, może kilkanaście metrów od kadrówki zobaczyłem jak drobna dziewczyna wypycha malutką harcerkę. Zobaczyłem spracowane dłonie, warkocz w kolorze kasztanu i szarą spódnicę. Moim oczom ukazała się na ułamek sekundy twarz, na której malowało się przerażenie i spokój jednocześnie. Oczy. Te oczy, które odtwarzałem w swej głowie z pamięci. Wraz z piorunem błysnął krzyż. Dostrzegłem chustę.
Runęło drzewo.
— Ida! — Upadłem na kolana, tak samo jak padło na kadrówkę poszarpane drzewo. Przygniotło ją, jakby chciało upodobnić się do listka, który spadł na ziemię. Spadło z nieba, latało jak ptak. Drzewo. Ogień. Wiatr.
Gdy padło na ziemię, nastąpiła cisza. Deszcz zelżał, jak gdyby zobaczył ogrom swoich sztyletowych łez. Skruszony kapał na ziemię, przepraszając ją za to.
Ale ja wtedy nie wybaczałem.
Podbiegłem do przygniecionego namiotu i próbowałem przepchnąć pień. Opierał się, mokry i ciężki, a ja pchałem go dłońmi, jak głupi wierząc, że to coś da. Krzyczałem i łzy ciekły mi po policzkach, gdy raniłem ręce o wystające konary. Wstrząsały mną dreszcze, woda ściekała z włosów na mundur, o który wycierałem zakrwawione ręce. Nie czułem nic oprócz przerażenia. Jakaś dziwna siła wypełniała mnie, gdy pień lekko ustąpił i zaczął staczać się w dół. Wtedy ją zobaczyłem.
Szary mundur niemal zlał się z ziemią, wsiąknął w nią, jakby wiedział, że to od teraz jego miejsce. Drobne dłonie wbite były pomiędzy resztki połamanej pionierki. Całe ciało przytulone było do połamanego drewna, pewnie tak samo złamane. Twarz... Twarz miała zwróconą ku górze i oczy lekko przymknięte, jak gdyby jeszcze świadome tego, że niebo spada. Że ten zielony dom, w którym mieszkała potraktuje ją tak samo, jak ten w Wilanowie.
Wstrząsnęły mną spazmy, gdy uklęknąłem przy zmasakrowanym ciele i wyciągnąłem w jego kierunku dłoń. Krzyż miała niemalże wbity w serce.
Drżącymi rękoma podniosłem ją i poczułem, jak kości kruszą się w moich dłoniach. Łzy płynęły mi ciurkiem po twarzy, gdy osunąłem się na ziemię za namiotem. Położyłem Idę w swoich ramionach i jak obłąkany pogładziłem ją po twarzy.
— Dlaczego... — Płacz zalewał mi gardło. — Idusia moja... Moja harcerka... — Pochyliłem się i łkałem na jej piersi tak samo, jak ona w ubiegłą noc. Nie czułem już jednak bicia jej serca. Była cisza, cisza tak wielka, tak głośna, że głuchłem od niej. — Ida, błagam cię... Ida... powiedz coś do mnie, skarbie... Ida... — Szloch wypełnił moje słowa. Tuliłem do siebie wątłe ciało, wierząc głupio, że poczuję oddech, uderzenie serca, cokolwiek. — Kochanie... — Pochyliłem się nas nią.
— Jak mogliście do tego dopuścić?! — Konrad pojawił się obok mnie. Ociekał wodą i ręce mu się trzęsły. Justyna podeszła do nas z wahaniem, a w jej oczach szkliły się łzy. Ledwo mówiła. — Gdzie wasze regulaminy, do cholery, gdzie to wszystko?!
— Tam, gdzie wasze ideały. — syknęła, przytulając do siebie harcerki. Garnęły się do niej jak do matki, przerażone tym, co się stało. Zakrywała im oczy. — Równie dobrze możesz krzyczeć na drzewo, że upadło, a obwiniasz mnie za burzę. Możesz wydzierać się na ulicę, że są na niej wypadki, mimo tylu przepisów. Możesz pobić Boga za to, że jego dzieci umierają. Ale nie zrobisz nic, by to zatrzymać. Nic! Nigdy nie wiesz, co będzie. To była chwila, rozumiesz?
— Chwila... Twoja harcerka nie żyje, Justyna, nie żyje, to rozumiesz?! — Jego słowa sprawiły, że podniosłem głowę.
— Przestańcie! — To nie krzyk, a rozpacz łez przemówiła za mnie. — Zamknijcie się oboje! Proszę... — Torsje niemal mną rzucały. Justyna zakryła usta dłonią i rozpłakała się.
Popatrzyłem na ciało Idy i ogarnął mnie nagły gniew. Jednym szybkim ruchem oderwałem od munduru krzyż; zerknąłem na napis Czuwaj, na lilijkę, po czym złamałem go na kolanie. To samo uczyniłem z tym, który miała na piersi. Trzasnęło i kawałek metalu przepołowił się. Złamały się ideały. Złamało się drzewo. Złamałem się ja.
Krzyknąłem i znów atak płaczu rzucił mną o ziemię. Leżałem obok martwej dziewczyny i zaciskałem ręce na jej dłoniach, tak jeszcze ciepłych od pożaru. Znienawidziłem ciepło w tamtym momencie. Chciałem być zimny, tak zimny, żeby nawet piekło bało się tego zimna.
— Obiecałem, że nie wrócisz do domu... — szepnąłem do ucha dziewczyny, choć wiedziałem, że ten dźwięk odbija się ode mnie. — Obiecałem... — zamknąłem oczy, czując pod palcami jej palce. Na ustach miałem metaliczny smak krwi, jak gdyby te krzyże złamane przed chwilą broczyły nią wprost na mnie. — Ida... Wybacz mi...
Poczułem, jak ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Nie miałem siły jej strącić. Chciałem jedynie leżeć na ziemi i płakać, chciałem umrzeć wraz z nią, lecz nie miałem siły o to błagać. Nie miałem siły modlić się do Boga, który pozwolił by po jego niebie latały drzewa. Czy żeby ruszyć serce człowieka naprawdę trzeba je najpierw skruszyć?
— Janek, chodź... — Felek ukucnął obok mnie. Wciąż drżałem od rozpaczy, jednak obecność przyjaciela złagodziła to nieco. — Jasiek...
— Nie mów tak. Nie mów! — krzyknąłem i pogrążyłem się w łzach, wtapiając twarz w rękaw dziewczyny. — Nie mów...
— Las, chodź, proszę... — Tym razem to była Justyna. Jej dłoń ujęła moją rękę. Zwróciłem się w jej stronę, a ona wysiliła się na pokrzepiające spojrzenie. — Chodź... musimy zabrać Idę. Janek, proszę cię...
— Nie, proszę... — Przylgnąłem do Maślanej. — J-ja jej t-tyle szukałem. B-błagam... — Traciłem zmysły. — J-justyna, b-błagam.... — Ktoś złapał mnie i podniósł w górę, na co krzyknąłem głucho i próbowałem się wyrwać. Konrad trzymał mnie mocniej niż przedtem, silnie i bez skrupułów. — Justyna, nienawidzę cię, jeśli to zrobisz, nienawidzę was wszystkich, rozumiecie?! Nienawidzę was! — Szarpałem się, po czym poczułem, jak ktoś daje mi w twarz. Zobaczyłem tylko surowy wzrok Masse i Piotrowską, która położyła na twarz Idy gwiezdną chustę.
Chciała, żeby oddychała harcerstwem, żeby je miała w wieczności przed oczyma. Żeby w nim była...
Trzymali mnie tak dopóki nie przyjechali jacyś ważni ludzi. Policja, leśniczy, jacyś nad wyraz spokojni panowie. Rozmawiali z Justyną i Konradem, ktoś zabrał w końcu harcerzy w bezpieczne miejsce. Karetka pozbierała dzieciaki, którym konary złamały nogi czy ręce.
Trzymali mnie tak dopóki nie przyjechał czarny samochód, jaki widziałem na pogrzebie ojca.
Dopóki nie wyjęli czarnego worka i nie zaczęli iść w kierunku leżącej dziewczyny. Wtedy wyrwałem się Konradowi, kopiąc go w kolana (co było szczytem chamstwa, bo miał je chore) po czym upadłem obok dziewczyny. Wyjąłem z jej kieszeni chustę, którą tam nosiła i zaniosłem się płaczem.
Czarna.
Czarna jak worek, do którego ją władowali.
Czarna jak ziemia, do której spuścili jej ciało.
Wydarłem się najgłośniej jak umiałem. Gdzieś daleko strzelił piorun, na którego dźwięk aż podskoczyłem. Bałem się. W jednej chwili zacząłem bać się burzy. Nie widziałem twarzy, a wszyscy ludzie przypominali mi drzewa. Klękali, a ja miałem wrażenie, że upadają. że walą się znowu na cały mój świat. Wariowałem. Deszcz ranił mnie, nie mogłem wytrzymać kropel na swojej skórze. Krzyczałem jak oszalały, gdy tylko w polu mojego widzenia dostrzegłem drzewa lub niebo. Zaciskałem oczy i przykładałem do nich dłonie, zupełnie jak w transie, jakby ktoś zniszczył mi całkowicie wnętrze.
Bałem się. Wycie podobne do zwierzęcego wydarło się ze mnie, gdy znów zaczął padać deszcz. Trzęsłem się jak w gorączce i niemal tarzałem po ziemi ze strachu. Bałem się. Pierwszy raz z życiu bałem się burzy.
W tym szale telepałem się trzymany przez Felka. Nie zostało mi wtedy nic oprócz łez. I wciąż przeszywały mnie deszcze i dreszcze.
♡♡♡♡♡
Czuwaj!
Ciężki rozdział, strasznie ciężki i dla mnie samej. Dziękuję z całego serca damagwiazd, która koordynowała stronę psychologiczną tego rozdziału (bez ciebie jestem amebą).
Żeby nie było – obozy są super bezpieczne i raz na milion zdarza się wypadek. Także spokojnie, jeździjcie na obozy. Warto, polecam.
ZHR również polecam ♡
Ten rozdział dedykuję harcerkom, które odeszły w Suszku.
Dedykuję każdemu, kto kogoś stracił.
Czuwaj! Czuwaj i pamiętaj.
(Psyt. Może to głupie, ale ach, cieszę się jak głupia, bo wróciłam do barw i mogę służyć moim dzieciakom jako przyboczna. Są tu może funkcyjni?)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top