22. Kalafior Hubert, Justyna na drużynową i łąka
Wytężyłem wzrok, jednak w ciemności nie dostrzegałem za wiele. Moim oczom ukazywało się jedynie ognisko na jakiejś małej plaży po drugiej stronie Płocicza i jakieś białe prześwity. Ni to płachty, ni peleryny. Jakby stado białych duszków wyszło poopalać się w świetle księżyca. Ambitnie.
Gdy harcerze rozeszli się do namiotów i zasnęli wyszedłem na brzeg i biorąc lornetkę skierowałem się jak najbliżej źródła usłyszanego dźwięku. Czułem się jak jakiś agent FBI, tudzież zawodowy stalker, gdy przez dwa kółeczka patrzyłem na białe postacie chodzące po plaży. Do moich uszu dobiegł dźwięk gitary i fletu poprzecznego. Kojąca melodia sprawiła, że na chwilę oderwałem się od profesjonalnego i arcytajniackiego patrzenia (o ile można profesjonalnie na coś patrzeć) i wsłuchałem się w muzykę. Przypomniała mi się wigilia, na której zagrałem kolędy i ciepło wypełniło mi klatkę piersiową.
Tamtej nocy zasnąłem w poczuciu, że moje gwiazdy zeszły na ziemię.
***
Następnego ranka, a był to szesnasty lipca, szedłem na śniadanie nie tylko z menażką pełną chleba, ale i z głową pełną myśli. Białą chustę wcisnąłem do kieszeni już przed obozem i teraz na mundurze figurowała mi czarna.
Droga do stołówki biegła blisko podobozu Felka, więc skręciłem tam, uprzednio każąc drużynie umyć ręce przed posiłkiem. Poprawiłem rogatywkę i mijając urocze harcerki z "Brzasku" wszedłem na górkę. Feliks Masse stał naprzeciwko kadrówki i wiązał sznurek przyczepiony do polskiej flagi. Materiał zaplątał się w drzewo i chłopak próbował jakoś go zdjąć, aby nie przerwać. Robił to z taką ostrożnością i jakąś dziwną czułością, że oparłem się o bramę i patrzyłem na niego w skupieniu.
— Hej Andrzej. — Nie odwrócił się; pociągnął za linkę, a ta opuściła flagę w dół. — No, złaź, proszę cię.
— Serwus, Olga! — Zasalutowałem mu, po czym podszedłem bliżej. — Coś nie tak?
— Nocne wiatry rozwalają nam podobóz. — Syknął. — Do tego zapowiadają burze. Cholera wie, co może się stać.
— Zawsze możemy iść do wsi. — Wyjąłem nożyk i przeciąłem pryczówkę, na której wisiała flaga. Materiał zleciał ku ziemi i złapałem go w ramiona tuż nad nią. Biała część opadła mi na twarz.
— My tak, ale tamte ludki po drugiej stronie? — Skinął głową na jezioro. — No już, oddaj mi ją. Nie przywiązuj się. JAK TA MAŁA ŚMIESZKA DO DRZEWA! — Złożył flagę w kostkę i odłożył do stojącej obok kadrówki, po czym wychylił się z jej wnętrza. — Bo wiesz, mamy towarzystwo.
— Chyba nawet wiem jakie. — Skrzyżowałem ręce na piersiach. — Przejdę się tam w czasie ciszy poobiedniej.
— No i bajka, lecimy na śniadanie. — Przybił mi piątkę. — Wiesz, ja tu mogę zbajerować nasze słodkie Brzaskanki. Także nie kłopocz się mną i daj mi pospać w czasie tej ciszy.
— A Amanda?
— A czy Amanda musi wiedzieć? — Zaśmiał się. — Żartuję, ta mała cholera ma jakiś szósty zmysł. Chodź, bo umieram z głodu.
Na stołówce siedzieli już nasi harcerze, czekając na rozpoczęcie posiłku. Wgramoliłem się za stół i lekko uderzyłem w blat. Trzydzieści twarzy zwróciło się w moją stronę.
— Pobłogosław Panie z wysokiego nieba, hej! Co by na tej ziemi nie zabrakło chleba, hej! Co by na tej ziemi nie zabrakło chleba! Smacznego, zielone ludziki!
— Smacznego, Janeczku nasz dziki!
— War!
— Szawiacy!
— Harcerstwo!
— Jest cacy!
Roześmiali się wszyscy i usiedliśmy do jedzenia. Umowa była taka, że jedna kanapka musi być pożywna, a druga dopiero z czekoladą kremową. Widelce i łyżki stukały w metalowe pokrywki i garnuszki, chleb podawany był z rąk do rąk. Wiatr szumiał i uderzał lekko o dach stołówki gałęziami drzew.
Za nami falowało spokojne jezioro i słychać było jakieś bliżej niezidentyfikowane dźwięki przypominające śpiew bądź też krzyki pełne euforii. Uśmiechnąłem się i spojrzałem na jedzące drużyny. Wszyscy w mundurach, bo zaraz miały odbyć się apele. Od kuchni czuć było zapach herbaty i gotowanego już obiadu. Wstałem, nakładając młodszym kolejne pajdy chleba na menażki z przykazaniem, aby jedli, po czym ruszyłem w stronę kuchni. Tabun piachu i kurzy wzbił się pod moimi nogami.
Jeden z "Warszawiaków" stał przy ladzie wpatrzony na coś pod nią. Oparłem się o ceratę w słoneczniki i popukałem w żerdkę podpierającą dach. Kuchnia była zrobiona nad wyraz solidnie; kwaterka postarała się o to, by nic nie wychodziło poza ustalony plan budowy.
— Co tam, druhu zastępowy? — zapytałem Wojtka, harcerza o kasztanowych włosach i szarawych oczach. Uśmiechnął się i spojrzał na mnie, przełykając ślinę. Był nieco brudny od węgla.
— Czuwaj, druhu przyboczny! — przywitał się, po czym przetarł czoło. — Kazali mi go zabić.
— Kogo? — przechyliłem się w stronę wnętrza kuchni i spojrzałem na niego zdziwiony. Zajączkowski wskazał na jakiś garnek. W środku leżało coś biało — zielonego.
— Huberta.
— To jest kalafior, Zając. — Roześmiałem się, pociągając za garnek i stawiając go na ladzie. Woda zafalowała, obmywając biednego rozciapcianego kalafiora.
— To Hubert. Nie mogę go zjeść.
— Myślę, że zgrupowanie chętnie to zrobi. — Przeszedłem na stronę kuchni i wstawiłem czajnik na piecyk. Chłopak popatrzył na mnie zdziwiony i wydął dolną wargę. Wrzątek zabulgotał.
— Jesteś okrutny, Las.
— Jestem harcerzem, Zając. I to głodnym harcerzem. Nawet za cenę Huberta.
Roześmialiśmy się obaj i podaliśmy sobie dłonie. Ofiara Huberta nie poszła na marne i tego dnia mieliśmy pyszną zupę kalafiorową.
Po jakże pysznym zabójstwie Huberta wróciłem do podobozu przygotować zajęcia dla drużyny. Miały dotyczyć one roli harcerstwa w czasie drugiej wojny światowej, której temat właśnie zaczynaliśmy. Wyciągnąłem ze skrzyni "pamiętniki" batalionów harcerskich, będące tak naprawdę starymi zeszytami kupionymi na OLX za jakieś grosze. Harcerze mieli je wypełnić i przenieść podczas gry terenowej, gdzie z Tomkiem wcielaliśmy się w gestapo goniące ich lasem. Szykowała się sroga akcja, której żaden z młodych się nie spodziewał, a do której my ćwiczyliśmy niemiecki od tygodnia, a i tak umieliśmy tylko powiedzieć coś w stylu "ręce do góry, Polaku!" i na tym się kończyło. No dobra, jeszcze coś a'la "das ist meine Scholkoladenkuchen".
Położyłem na stole książki Kamińskiego i wyjąłem spod pryczy torbę z biało — czerwonymi opaskami, które mieliśmy im rozdać za zaliczoną grę i doniesienie meldunkowych zeszytów. Każdy podarowany im element mieli zbierać w tak zwanych pudełkach czasu. Na koniec pudełka te mieli zabrać do domu i otworzyć równo za rok.
Ułożyłem to wszystko w stosiki i napisałem na górze kartkę do Konrada.
Idę nawiedzić ZHR. Będę około szesnastej, pewnie po zajęciach Tomka. Wyślijmy ich na zwiady do innych drużyn i niech się szykują na festiwal obozowy. A sory, ty jesteś drużynowym. To ten, powodzenia, współczuję Ci!
Ruszyłem w stronę prawego brzegu jeziora ostrożnie stając na leśnych dróżkach. Odkąd dołączyłem do harcerzy uczono mnie, że las jest królestwem, a w królestwie się wszystko szanuje, jakby się szło do króla i podziwiało jego własność. Szedłem więc powoli i w skupieniu, rozmyślając nad słowami, które usłyszałem. Corona, Corona, Corona. Miałem nadzieję, że przeczucie mnie nie myli i po drugiej stronie zobaczę uśmiechniętą twarz Idy.
Nie zdążyłem zdjąć munduru, co mogło być taktycznym błędem w drodze do obozu ZHR, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Po sytuacjach na służbie w Warszawie nie zwracałem już uwagi na takie rzeczy.
Po naszej stronie panowała cisza; trwała poobiednia drzemka, zgrupowanie pojechało uzupełnić zapasy w kuchni, straż pożarna sprawdzała nasze zabezpieczenia. Było sielankowo i spokojnie. Może dlatego nikt prócz Felka jedzącego gotowaną kukurydzę na przemian z cukierkami pudrowymi nie zorientował się, że wyszedłem.
Minąłem stadko małych kaczek (o wiele ładniejszych niż plastikowe Grzegorze) i wszedłem między zarośla, aby wyjść na polanę, gdzie stały zielone namioty. Liście trącały mnie w twarz, a słońce skakało po nich, tworząc pasma świateł na drodze i na pniach. Powietrze było czyste i swojskie, zupełnie inne niż w dusznym mieście.
Odgarnąłem wielki konar i wyszedłem wprost na plażę, gdzie nocą widziałem światła, słyszałem flet i gdzie przemykały białe postacie. Teraz piasek nie miał na sobie śladów stóp, był jedynie mokry, jakby ktoś niedawno się tu kąpał. Przeszedłem w górę, wchodząc na górkę, wychodzącą na polanę. Z daleka usłyszałem już przytłumione głosy i stukot menażek; ZHR musiał zaczynać lub kończyć posiłek.
— Dziękujemy ci za ten posiłek, który nam daje życiodajną siłę! — Głos Justyny wybił się nad innymi. — Za godzinę widzimy się na zajęciach z druhną Idzianną i macie umyć buzie, wy małe brudaski! — Uśmiechnąłem się sam do siebie. Dobrze trafiłeś, Las. Jednak będą z ciebie ludzie.
— Tak jest, druhno drużynowa! — Och, Justyna awansowała, nieźle, nieźle.
— No, to misie pysie, czas na odpoczynek! Menażki mają lśnić, będę to sprawdzała! — Dźwięki, które tak dobrze znałem. Wyszedłem bardziej w stronę dobiegających mnie głosów i znalazłem się pomiędzy stołówką, a podobozami. Wyglądało to inaczej niż u nas. Wszystko było z drewna, prawie nic nie wskazywało na to, że ci harcerze pochodzą z XXI wieku. Może to przez to, że ZHR nie miał dotacji jak ZHP i zrzeszał mniejszą ilość członków. Stawiali bardziej na puszczaństwo, bo nie oszukujmy się, było ono tańsze.
Postąpiłem krok na przód i skierowałem się w stronę zadaszonej jakąś płachtą stołówki. Harcerki i harcerze rozchodzili się do podobozów, kadra jeszcze siedziała przy stole i nad czymś rozprawiała.
— Oho — dobiegł mnie głos Jusi. — przyszedł deserek z ZHP.
Śmiech. Sam się roześmiałem widząc uśmiechnięte i pocieszne twarze instruktorów. Nie byli jakoś bardzo zdziwieni moją obecnością. Może przyzwyczaili się już do tego. Organizacje często przeplatały się w działaniach.
— Idzianna, kopsnij że się tu do mnie, dziecino moja droga! — Justyna zwróciła się w stronę kuchni, gdzie również prowadzono rozmowę. — Tylko oczy zasłoń i nie zabij się o żerdzie.
— Kto tym razem zerwał naszą boską ceratę w słonie na rowerkach? — Kroki. Szary materiał spódnicy. Skrawek gwiezdnej chusty. Końcówka grubego warkocza. Spracowane dłonie. Lekko zmrużone oczy i piegowata twarz. — O mój borze szumiący!
Podbiegła do mnie i wpadła w moje ramiona jak wicher. Podniosłem ją i biorąc na ręce ucałowałem mocno w usta. Jej wargi były szorstkie i nosiły na sobie smak śmietanki. Poczułem dziwną lekkość w sercu, gdy położyła mi dłoń na policzku i pocałowała mnie w czoło, następnie kciukiem gładząc po skórze. Jakby poprzedni tydzień odszedł w niepamięć, jakbyśmy się wcale nie rozstali.
Jej obraz, jakby był zupełnie nowy, ponownie zapisywał się w moich oczach. Nie sądziłem wtedy, że można tak za kimś tęsknić, wydawało mi się to wręcz głupie, że chłopak może czuć coś takiego. Przecież funkcyjny nie pokazuje uczuć. Nie pokazuje słabości. Widziałem to zawsze w działaniach Konrada. Widziałem to w moim ojcu, po którym wszystko spływało.
— No już już, my się odchudzamy, bez słodyczy mi tu, bo demoralizujecie kadrę. — Justyna pomachała dłońmi w naszą stronę. — Widzimy się przed szesnastą, Idzianna. I żadnych wybryków mi tu, druhno! — Pogroziła nam palcami. — A ty jej druhu pilnuj, bo to świrek jest.
— Na krok się od niej nie ruszę. — Zaśmiałem się, stawiając Idę na ziemi i podchodząc do Justyny, by ją przytulić. Puściła mi oczko i pociągnęła za chustę. — Miłej rady!
— Dzięki, zły druhu z ZHP!
Odeszliśmy z Idą bardziej w las, aby nie rzucać się w oczy lubiącym plotki harcerkom. Co jak co, ale okazja do sensacji była na obozie wręcz skarbem.
Dziewczyna uśmiechała się przez cały czas i jak mała katarynka nawijała. Napawałem się tym dźwiękiem, co raz muskałem palcami jej dłoń i po prostu cieszyłem się, że to małe i w końcu radosne stworzenie idzie obok mnie. Była zupełnie inna niż w roku szkolnym. Jakby odpoczęła.
A jednak była wymęczona i widać to po niej było. Kadra zawsze wyglądała na zmęczona; nocne rady, wypełnianie książki pracy, papierkowa robota i nieustający stres, że się dzieciakom coś stanie. I gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że harcerstwo jest dla idiotów, dałbym mu szkołę. Czuwanie nad zgrają tych świrków — świerków wykańczało. Szczególnie, jak na przykład któryś wymyślił, że się samotnie przejdzie w nocy do latryn, a poszedł w drugą stronę i prawie wpadł do jeziora.
— Nie wierzę no, nawet tu! — Oparła się na moim ramieniu, gdy usiedliśmy na małej łączce niedaleko obozowiska. Panowała tu cisza i spokój, słońce przebijało się przez trawy i znikało za pasmem drzew. — Ty masz jakiś czujnik, czy co?
— A co, nie chcesz mnie? — Zaśmiałem się, obejmując ją ramieniem. Pod palcami poczułem fakturę naszywki. — Druhno, ja tu dla ciebie jeziora, lasy przechodzę...
— Głupek. — Pstryknęła mnie w nos i pocałowała czule. Odwzajemniłem ten pocałunek; jego delikatność zjednała się z powiewem wiatru, który przemknął przez łąkę. Kwiaty pochyliły swe główki ku ziemi i wpatrzyły się w nią jak w najpiękniejszy obrazek, jak dzieci patrzą na matkę. — Nawet nie wiesz jak tęskniłam za tobą. — rzekła cicho.
— Zmieniłaś się, Ida. — szepnąłem, mając wciąż twarz blisko jej twarzy.
— To dobrze czy źle? — Znów uśmiech przejął jej usta, jakby miał tam miejsce na spółkę z pocałunkami.
— Nie boisz się już, co? — Pytaniem na pytanie. Położyła się na trawie i popatrzyła w niebo. Obserwowałem jak kosmyki jej włosów drgają naokoło twarzy. Szary materiał munduru ukrył się w trawie. Rozważała moje pytanie, jakby było najtrudniejszym, jakie jej zadano.
— Tu nie mam się kogo bać. — zaakcentowała przedostatnie słowo, po czym zerknęła na mnie. Przez chwilę wahała się, po czym powiedziała dość powoli. — Dwudziestego... przyjeżdżają rodzice. — Zmiana tonu. Lekki strach. Przełknęła ślinę. — Na jeden dzień co prawda, ale...
Położyłem się obok niej i pozwoliłem, aby przylgnęła do mnie. Wyczułem lekkie drżenie jej ciała; przymknęła oczy, by po chwili znów spojrzeć prosto w moje.
— Przyjdę tu, dobrze? — Wierzchem dłoni wytarłem łzę, która spadła na jej policzek. Uśmiechnęła się.
— Nie chcę uciekać i z tego domu. — wyszeptała, po czym zamknęła oczy. — Dobrze... dobrze, że jesteś.
Podniosłem się i wziąłem tą małą, przestraszoną dziewczynę w ramiona. Tak samo jak wtedy na Lednicy byłem przy niej, a ona przy mnie i był to najlepszy stan, jaki mogłem sobie wyobrazić. To niesamowite, że ponad tydzień byliśmy nad tym samym jeziorem, co noc patrzyliśmy w to samo niebo, co dzień ta sama woda ochładzała nasze dłonie. Wyleciało mi z głowy, gdzie ona jedzie, a i ona sama zapomniała gdzie ja będę.
Dziękowałem Bogu, którego poznawałem, że trzymam ją w ramionach. Że w tamtym momencie byliśmy na tej małej łące, rozmawialiśmy, śmialiśmy się i płakaliśmy. Plotła wianki ze stokrotek i obserwowała stadko małych jeżyków, próbując jednego wziąć na ręce, mimo moich uwag o wściekliźnie i tego typu rzeczach.
Oddychaliśmy harcerstwem, nabierając go w płuca tyle, że niby baloniki moglibyśmy wtedy ulecieć.
— Wiesz, chyba już zaczynają pożerać mnie mrówki. — powiedziała po pół godzinie leżenia na trawie. Roześmiałem się i wstając, podałem jej ręce. Pociągnąłem ją do góry i pozwoliłem oprzeć się na swoim torsie.
— Mi już chyba zjadły godność. I mundur. — Otrzepałem spodnie, na co Maślana wybuchnęła śmiechem.
— Przyjaźnisz się z Masse, twoja godność już dawno umarła. — zauważyła, obracając się tak, że teraz stała metr ode mnie, wciąż trzymając moją rękę, jakby wykonywała figurę w tańcu.
— Przypomnę, że to twoja drużynowa trzyma za pasem pluszowego pingwina. — Zrobiłem krok w jej stronę, na co ona znów się oddaliła, śmiejąc przy tym. Biedronki poderwały się z odpoczynku wśród maków.
— W kadrówce mamy jednego metrowego, co ty wiesz o życiu, Janku Lasecki. — Spojrzała na mnie unosząc przy tym brwi.
— Że potrzebuję w nim wrednej harcerki i metrowego pingwina, Ido Maślana.
***
Kiedy wracałem do podobozu, to miałem wciąż przed oczami jej twarz, jej głos dudnił mi w uszach. Wytrącili mnie z tego dopiero moi harcerze i Konrad domagający się zajęć wprowadzających do gry terenowej. Siedziałem więc na placu apelowym, tłumaczyłem chłopakom jak ważna była dewiza Szarych Szeregów i patrzyłem na taflę wody, która poruszała się w rytmie, jaki biło moje serce.
W tamtym momencie po prostu cieszyłem się obozem, jak tylko mogłem.
Gdybym tylko wiedział, jak znienawidzę dzień dwudziesty lipca...
♡♡♡♡♡
Zgrupowanie - można to wytłumaczyć jako taki obóz w obozie. To część obozowiska, gdzie znajduje się kadra obozu, pielęgniarka, gdzie śpią ratownicy, gdzie przechowywane są narzędzia, pieniądze, samochody, jedzenie. Taki magazyn i biuro.
Huberta dedykuję kochanej rumianepoliczki (watt nie chce oznaczyć). Na zawsze w naszych sercach i garnkach!
Jak tam Wasze harcerzenie i Wasza szkółka?
W dodatku chcę Wam pokazać coś, nad czym dziś z nudów siedziałam. Dam dara daaaam! Powitajmy Jasia na IG!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top