14. Dzień Myśli Braterskiej

— Daleko?
— Daleko.
— Jadę. Ale musimy iść na gofry.

Uśmiechnąłem się i ponownie wziąłem ją za rękę. Pod cokołem tłum się przerzedzał, ludzie wracali do domów, albo szli do klubów. Styczniowa Warszawa była zimna, otulona śniegiem i pełna świateł, jakby ktoś chciał ściągnąć na ziemię gwiazdy, których tu nie było widać.
Dziewczyna kaszlnęła.
Zeskoczyłem na ziemię i wyciągnąłem do niej ramiona.
— Zapraszam panią. — Puściłem do niej oczko. Maślana zeszła schodek niżej i usiadła po turecku, tuż przede mną. — Odmawia mi panna?
— Odmawiam. — Uniosła głowę i popatrzyła na niebo. Podniosłem ją i przez chwilę trzymałem na rękach. — Zdjąłeś mnie jak tablicę. — Zaśmiała się i odchyliła głowę do tylu, zamykając oczy. — Jestem wystarczająco tablicowa?
— Myślę, że tak. — Postawiłem ją na ziemi i oparłem się o pomnik. — Dlaczego ukrywasz przede mną drużynę, dom... Ida, chciałbym, abyśmy byli ze sobą szczerzy.
— Ludzie chcą wielu rzeczy, wiesz? — odparła, wycierając nos. — Mając już wystarczająco wiele.
— Nie kłóć się ze mną. Czy to dziwne, że chciałbym wiedzieć w jakim świecie żyje osoba, którą pokochałem? — Starałem się być stanowczy.
— A wiesz w jakim ty żyjesz? — Uśmiechnęła się lekko i odsunęła. Przeszła kilka kroków w kierunku placu Zamkowego i zatrzymała się pod wielką instalacją świetlną, mającą imitować planety układu słonecznego. Jej mundur był mokry od śniegu, a ona wydawała się w tej scenerii szalenie malutka. Może właśnie dlatego nie dostrzegałem wtedy wszystkich jej tajemnic.

***

Dwudziestego drugiego lutego siedziałem z plecakiem na dworcu centralnym, czekając na PKSa, który miał zawieźć mnie i Idę do twierdzy Modlin. W zimę stare ruiny wydawały mi się jeszcze bardziej ciekawe, poza tym — chciałem choć raz to ja pokazać dziewczynie niesamowite miejsce.
Wciąż miałem w pamięci jej pytanie spod Kopernika i dręczyłem się nim każdego ranka, kiedy wstawałem do szkoły, zmęczony nawałem pracy i wyświechtany z emocji po kolejnych kłótniach z ojcem. Nawet wtedy, w dzień urodzin Baden - Powella nie obeszło się bez komentarza.

— Gdzie się wybierasz? — Uniósł kieliszek czystej i wypił go za jednym razem. Założyłem plecak i popatrzyłem na niego z lekkim obrzydzeniem. Śmierdział wódką na kilometr i wymiotować mi się chciało, gdy tylko do mnie mówił. Wielki Damian Lasecki, szczur z biura jakich mało, zapijający papiery z giełdy szpalerem buteleczek.
— Wyjazd z dziewczyną. — odpowiedziałem jak mogłem najgrzeczniej. Ojciec nie tolerował innego tonu w stosunku do siebie. Byłby zdolny rzucić we mnie tym kieliszkiem, gdyby naszła go ochota. — Mama wie, kiedy wrócę.
— Mama, mama... kurwa, nawet ojcu nie powie... — Pokręcił głową i odstawił trunek. — Żal mi ciebie i tych twoich pierdolonych harcerzy, synu.
— Dzięki za troskę. — Zapiąłem płaszcz i zdjąłem z półki szalik. Starałem się, aby mój głos nie wyrażał żadnych emocji, choć w środku wrzeszczałem na niego.
— Twoje zdrowie. — Uniósł ćwiartkę i przechylił. Zażenowany wyszedłem, zamykając drzwi.

Na to wspomnienie chciało mi się krzyczeć. Wydrzeć na świat, na ludzi, na tego Boga, którego słuchała Ida. Nienawidziłem ojca z całego serca i nie umiałem się tego pozbyć z siebie.
Żeby o tym nie myśleć wyjąłem z plecaka zapałki i zapalałem jedną po drugiej. Ogień mnie uspokajał. Kochałem go, tak bardzo go wtedy kochałem.
Wziąłem głęboki wdech i patrzyłem jak po chwili z moich ust wylatuje obłoczek pary. Czarną chustę miałem zawiązaną na szyi, mundur pod warstwą polaru i kurtki. DMB było niezwykłym świętem i wieczorem miałem stawić się na zbiórce z 'Warszawiakami", aby to jakoś uczcić i trochę się pobawić w gronie kadry hufca. Cieszyłem się na to wydarzenie, bo pozwalało mi nie wracać na noc do domu i odpocząć.

Uniosłem głowę i zobaczyłem Idę z plecaczkiem i w mundurze. Dostrzegłem gwiezdną chustę, którą zauważyłem w Dzień Polskiej Harcerki. Kapelusz miała założony na puchatą czapkę i wyglądała prześmiesznie, drepcząc pomiędzy zaspami śniegu. Moja Ida, której wcale nie znałem.
— Czuwaj! — przywitała się przeciągle. — Ktoś coś dzisiaj nie w sosie?
— Jak już to jakimś czosnkowym, żeby ludzie nie podchodzili. — Zaśmiałem się, wycierając twarz. Jak gdyby to miało pomóc w zmyciu z siebie wstydu.
— Oj, są ludzie, którzy lubią sos czosnkowy. — Uśmiechnęła się, po czym poprawiła ramiona plecaka. — To... gdzie jedziemy?
— W niezwykłe miejsce. — Wskazałem na podjeżdżający busik. Dziewczyna obdarzyła mnie uśmiechem i wsiadła do środka. Kupiłem bilety i usiadłem obok niej, czując ciepły powiew ogrzewania na swojej twarzy.

Modlin był oddalony od Warszawy o trzydzieści kilometrów, więc nie była to jakaś zatrważająca odległość. Na spacer w tamtą stronę było za zimno i za mało czasu, więc wybraliśmy się tam wczesnym rankiem, by wrócić wieczorem. Ida patrzyła za okno, bębniąc palcami w plecak na kolanach. Jej kasztanowe włosy były zaplecione w warkocz, który spływał po jej ramieniu. Milczała, co raz uśmiechając się na widok czegoś za szybą.
Napawałem się jej widokiem, uspokojony tym spokojem, jaki miała w swoich oczach. Co raz zerknęła na mnie przelotnie, albo wskazała na coś, co ją szczególnie zainteresowało. Ponad czterdzieści minut trwaliśmy w tej ciszy, słuchając przy tym jakichś piosenek, które wybrzmiewały z radia kierowcy. Kołysaliśmy się w ich rytm i po prostu byliśmy szczęśliwi.

Gdy wysiedliśmy w Modlinie, dziewczyna rozpostarła ręce na boki i zakręciła się wokół własnej osi.
— Cudowne miejsce na DMB! Prawie jak Mafeking! — Przywołała twierdzę, której bronił założyciel scoutingu.
— Mafeking, powiadasz? — Odłożyłem plecak i podszedłem do jednej ze ścian twierdzy. Nabrałem nieco śniegu w dłonie i uformowałem kulę.
— Czy to czas na szturm, panie generale? — Zaśmiała się i zasalutowała, po czym nabrała kilka kulek i rzuciła nimi we mnie. — Więc broń się! ZHR na prowadzeniu!
— O nie, nie ma tak łatwo! — Przeturlałem się przez zaspy białego puchu i dotarłem tak do jakiejś górki i krzaków bez liści. Dziewczyna odrzuciła plecak i podbiegła do mnie z kolejną porcją śnieżek, które zaraz znalazły się na mnie. — Tylko wielkie ZHP!

Śmialiśmy się jak dzieci i rzucaliśmy śnieżkami, biegając na tyłach starej twierdzy. Niedaleko nas chlupały pod warstwą lodu Wisła i Narew, rozpościerał się Nowy Dwór Mazowiecki i rozległe lasy. Śnieg wpadał za kołnierze koszul mundurowych i osadzał się na getrach i butach. Szaliki otulały szyję bardziej śniegiem niż swoim ciepłym materiałem. A mimo to było w tym wszystkim coś niewinnego i tego, czego potrzebowałem. Żeby to DMB stało się czymś cudownym, czymś naszym.
Leżałem w śniegu obrzucany kolejnymi warstwami śniegu i patrzyłem na niebo, tak czyste i przejrzyste. Zamknąłem oczy, po chwili czując coś cięższego na sobie. Ida przetoczyła się przeze mnie i upadła na ziemię obok, śmiejąc się do rozpuku. Przekręciłem się na bok, tak, że prawie patrzyłem na nią z góry. Nasze czerwone od mrozu policzki wyglądały jak pomidory, wiatr przemykał pomiędzy chustami.
— Wygrałam. — szepnęła, a ja pochyliłem się i pocałowałem ją w sine od zimna usta. Objęła mnie i przekręciła się tak, że po chwili o ja leżałem na plecach, a ona na mnie na brzuchu.
— Chciałabyś. — Odgarnąłem włosy z jej twarzy, delikatnie gładząc ją po policzku.
— Chwała ZHRowi! — Zaśmiała się i wtarła mi w twarz. — Proszę państwa, pokonałam ZetHaPowca, gdzie moja nagroda?
— O tu, za zdarcie mojej zethapowskiej godności. — Popukałem się w policzek, a ona ucałowała mnie lekko i delikatnie, po czym położyła głowę na mojej piersi.
— Będziemy chorzy, wiesz, druhu? — powiedziała, unosząc oczy. Pogłaskałem ją po głowie.
— To dla Baden Powella.
— Też tak myślę.

Leżeliśmy w śniegu i ciszy Modlina, obserwując jak drzewa pochylają się od wiatru. Czułem ciepło w okolicach serca i było mi z tym dobrze, tak dobrze, jak nigdy. Chciałem, żeby tak było już zawsze. Żeby ta mała harcerka mi nie uciekała, żeby była obok.
Po jakichś piętnastu minutach uznaliśmy, że jednak trzeba dbać o nerki i podnieśliśmy się, by nieco pospacerować po otwartej części twierdzy. Mury obronne o tej porze roku były jeszcze bardziej złowrogie niż latem. Wydawały się przez to niedostępne i dzikie.
Nieliczne gołębie patrzyły na nas jak na idiotów, gdy wdrapywaliśmy się na opuszczone bunkry i murki, tylko po to, żeby zobaczyć połacie śniegu rozciągające się w oddali. Za każdym razem, gdy brałem Idę za rękę miałem wrażenie, że zaraz wyrwie mi się i zniknie, a ja będę stał pośrodku bieli. Ona jednak była tuż obok.
Gdy usiedliśmy w końcu na jakimś opuszczonym bunkrze, wyjmując koc w poczuciu dbania o organizm, dziewczyna westchnęła. Popatrzyła na zamarznięte jezioro i zamknęła oczy. Siedziałem obok i korzystając z jej nieuwagi, wyciągnąłem opakowanie gotowych gofrów i jakiś bliżej nie określony pojemnik z cukrową posypką. Położyłem to na jakiejś serwetce i chrząknąłem.
Ida oderwała się od patrzenia na horyzont.
— Czy to... o matko warszawska! — Zaśmiała się. — Gofry!
— Taka była umowa. — Rozłożyłem ręce. — Może nie są ciepłe i wypasione, ale są.
— Jesteś kochany. — Popatrzyła na mnie z czułością, po czym przeniosła wzrok na posypkę. — O matko, kolorowe misie. — Roześmiała się.

Już miałem jej coś odpowiedzieć, gdy mój telefon zawibrował. Przeprosiłem ją na chwilę i ściągając rękawiczki, odblokowałem ekran.

Konrad (Drużynowy): Janek, sprawdź ten link. Był wypadek na Marszałkowskiej. Szybko.

Przerażony kliknąłem w podesłane łącze i przeniosło mnie na stronę jakiegoś serwisu informacyjnego.
Kierowca czarnego Forda wjechał w trzy samochody na ulicy Marszałkowskiej. Miał ponad cztery promile we krwi, zginął na miejscu. Dwie osoby również nie żyją, sześć jest poważnie rannych. Ulica zablokowana do wieczora. [Zobacz zdjęcia]

Przetarłem oczy i złapałem dużo powietrza w płuca. Ida smarowała właśnie jednego z gofrów dżemem, jednak przerwała i popatrzyła na mnie. Telefon znów zawibrował.

Mama: Ojciec miał wypadek na Marszałkowskiej.

W głowie mi się zakręciło. Zgasiłem ekran i popatrzyłem na horyzont. Serce waliło mi jak oszalałe, jakby w środku ktoś domagał się wyjścia. Czułem, jakbym oberwał w twarz piłką lekarską. Ba! kilkoma piłkami lekarskimi. Zrobiło mi się duszno i niedobrze. Ręce mi drżały. Popatrzyłem na Idę nieobecnym wzrokiem i zachłysnąłem się nabieranym powietrzem.
— Co się stało? — wyszeptała, odkładając jedzenie. Wyciągnęła w moją stronę rękę, jednak nie miałem siły, żeby jej dotknąć. W jednej chwili cała radość ze mnie zeszła. Została cholerna pustka, której tak nienawidziłem.
— Mój... mój oj... tata... tata nie żyje... — wymówiłem to z trudem. — On nie żyje! — krzyknąłem i spadłem na ziemię z murku.

Leżałem znów w śniegu i czułem, jak rozsadza mi wnętrze. Człowiek, którego nienawidziłem, człowiek, który niszczył mi każdy poranek... nie żył. Zniknął. Tak po prostu. Rozbił się autem i zniknął. Odszedł po pożegnaniu z wódką, nie z nami. Nie ze mną.
Łzy popłynęły mi po policzkach, jednak starłem je. Uniosłem się lekko i wyszarpałem chustę z szyi. Rzuciłem ją w śnieg.
— Pij! — krzyczałem, nie wiedziałem, czy do siebie czy do niego. — Za moich pieprzonych harcerzy, bo tyle umiałeś! — Coś podobnego do pisku wydarło się z moich ust. Ponownie rzuciłem się w śnieg i płakałem, łkałem jak idiota.

Nie wiedziałem, co mam robić. Byłem bezradny, bezsilny, jak dzieciak. Chciałem przeklinać i płakać, utopić się w tym śniegu, zamarznąć i nie pamiętać o każdej chwili, gdy Wódka była ważniejsza ode mnie.
Zakryłem twarz dłońmi, gdy poczułem, jak ktoś podchodzi i kuca obok. Trochę śniegu poleciało na mnie i coś zimnego przyłożono mi do szyi. Otworzyłem oczy i spojrzałem na Idę. Zakładała mi za kołnierz czarny materiał, brudny od rozmokłego śniegu. Wstydziłem się wtedy moich łez i mojego gniewu, ale co miałem robić. Co można było zrobić w takiej sytuacji?
— Janek, proszę cię... — Zawiązała ją tak jak umiała. — Wstań.
— Po co? On też gdzieś leży, po co mam wstać... — Schowałem ponownie twarz.
— Nie chciałeś być jak on, prawda? — Wyciągnęła do mnie rękę. — Janek... on na pewno cię kochał. Kochał cię, musisz mu wybaczyć... — Pociągnęła mnie w górę, choć była tak drobna. Stałem więc przed nią i pustymi oczyma patrzyłem na jej twarz. Wydawała się nadludzko spokojna, aż denerwowało mnie to.
— Nie kochał mnie. — odparłem cierpko. — Kochał swój alkohol, swoją pracę. Mojej matki... nie, jej też nie kochał.
— On cię bardzo kocha. — powtórzyła, zmieniając końcówkę, po czym sięgnęła po coś, co miała przy kieszonce. Odpięła to i wcisnęła mi w ręce. — Musisz mu wybaczyć.

Otworzyłem dłoń i spojrzałem na mały, drewniany różaniec. Ten, który zawsze nosiła pod prawą kieszonką. Rozpłakałem się znów, a ona przytuliła się do mnie i palcami rysowała szlaczki na moich plecach.
— Wiem, że ci ciężko. Ale w dzień myśli... pomyśl o nim, Janek. Pomyśl o nim. — szeptała, a ja słuchałem jej, ocierając łzy. Harcerze nie płaczą. Harcerze są silni. Funkcyjny nie okazuje słabości. Nie okazuje słabości.

Wyciągnąłem telefon i napisałem Konradowi, że nie przyjadę na zabawę hufca, po czym usiadłem na murku i schowałem twarz w dłoniach. Na palcu zawisł mi ten maleńki różaniec. Ida usiadła obok i położyła głowę na moim ramieniu. Cisza trafiała we mnie jak uderzenie, ale była przyjaciółką tych łez, jakie ściekały mi po policzkach.
— Czasami jest tak, że drzewa znikają, żebyśmy mogli dostrzec, jak brakowało nam ich cienia. Nawet jeśli były ścięte, to kiedyś nam go dawały. A gdy ich brakuje... to czas na coś, co musisz zrobić sam, Janek. — Dotknęła mojej dłoni. — Zrobisz to sam, ale sam nigdy nie będziesz.
— Nie chcę tego, Ida. Nie chcę... Chociaż ty... choć ty nie odchodź ode mnie... — Przytuliłem ją i ucałowałem jej dłonie.
— Dopóki myślisz o kimś, on jest obok. Jestem tego pewna. — Pokazała na różaniec. — I jest ktoś, kto zawsze jest, nawet, gdy o nim nie myślisz. Ale cii, ja ci to kiedyś pokażę.

Wierzyłem w to. Wierzyłem, że pokaże mi wiele rzeczy, miejsc i wielu ludzi. I gdy wtedy siedziała ze mną w Modlinie, łzy nie były tak ciężkie. Była ze mną zawsze swoją myślą pełną tego dziecinnego braterstwa.

♡♡♡

Co myślicie o Janku i jego reakcji?
Dziś rocznica napaści hitlerowskiej na Polskę. Pamiętajmy!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top