21. Postawimy mały obóz

Na miejsce przyjechaliśmy po trzech postojach, jednym prawie zasikanym mundurze, dwóch korkach i jednej wycieczce do maka. Płocicz był przepiękny; mały, ale w tak malowniczym otoczeniu, że się chciało tylko patrzeć. Trwać i patrzeć.

Po przyjeździe pospieszyliśmy do zgrupowania, aby rozstawić namioty. Nie chcieliśmy spać pod gołym niebem, na pewno nie w trzydzieści osób, więc szybko zajęliśmy się przenoszeniem dość masywnych tak zwanych wojskowych dziesiątek na miejsce, które wybrał dla nas Konrad.
Była to malutka polanka niedaleko jeziora, tuż pod niewielkim wzniesieniem, na którym zatrzymała się Burza. Z Felkiem mieliśmy blisko do siebie, co dawało nam niezliczoną ilość możliwości (głównie głupawek), więc cieszyliśmy się z tego faktu.

Bazy ZHP były świetnie zorganizowane, mieliśmy ogarniętą drogę ewakuacyjną, wozy strażackie w gotowości, policję niedaleko, jakby ktoś przypadkiem do nas zawędrował a niekoniecznie byłby zaproszony.
Lubiłem to – to, że nasza organizacja tak wiele wkładała w zabezpieczenie nam tych wakacji. Bądź co bądź mieszkaliśmy w lesie, a to wiązało się z wieloma niebezpieczeństwami, jak choćby burze, pożary czy najścia podpitych ludzi z wiosek obok.
ZHP miało swoje środki i sposoby na zapewnienie nam dobrych wakacji. Dobrych wspomnień. Dobrych ludzi.

Myślałem o tym rozkładając namiot mający być kadrówką. Wojskowa dyszka była wystarczająca, by pomieścić trzech mężczyzn z duszą dzieciaków i cały asortyment programowy na ten obóz. Skrzynie, torby, dziwne paczki — co tu było a czego nie, to za Chiny nie wiedziałem. Jak zwykle „wszystko mogło się przydać", no przecież. Zaśmiałem się w duchu, po czym wbiłem w ziemię jedną z żerdzi, zasypując dołek kamykami i piaskiem, gdyż nie starczyło metalowej rurki na maszt. Pionierka była czymś, co uwielbiałem, bo mogłem się wyżyć, a przy tym pobudować coś fajnego i przydatnego. Przynajmniej na kilka tygodni.

Otarłem pot z czoła i naciągnąłem linki, butem wbijając śledzie w gładką ziemię. Wchodziły jak nóż w masło, bo ziemia była świeżo po deszczu, o którym kwaterka poinformowała nas, gdy tylko przyjechaliśmy. Na szczęście nasze namioty nie przemokły zbytnio, co znaczyło, że nie zdążyły zapleśnieć, co bardzo nas ucieszyło.
Tomek z Konradem wybrali się po przydział żerdzi dla naszej drużyny, a ja obserwowałem jak zastępy stawiają kolejne zielone namioty.
Najwspanialszym widokiem była praca pierwszorocznych. Ich zdezorientowanie, jeszcze nie wprawione ręce, które nie umiały utrzymać linek. Pomyślałem wtedy, że jeśli kiedyś będę miał syna, to nauczę go tego wszystkiego. Zabiorę go na obóz, pokażę, jak rozłożyć namiotu, rozpalać ognisko. Że będzie oddychał lasem, który tak ukochałem.

— Musimy podzielić się z Burzą. — Tomek podwinął rękawy. — Mamy maksymalnie cztery dni na zbudowanie wszystkiego. Brama, kosz, ppoż, pionierka zastępów, kadrówka, kapliczka. Do tego ktoś od nas codziennie musi iść na pracę w zgrupowaniu.
— Ile mamy żerdek? — Zapytałem, wyjmując ze skrzyni świder, by zacząć kopać doły pod prycze i półki. Tomek wyjął jakąś kartkę i zerknął na żerdkowisko.
— Myślę, że starczy na każdy zastęp. Jakby co to będziemy domawiać u leśnika. Dobra! — krzyknął do drużyny. — Warszawiacy! Plan do wieczora jest taki, że mają stać wszystkie namioty, wykopane mają być doły i wszystkie rzeczy chowamy do środka. Czy to jest jasne?
— Tak jest, druhu przyboczny! — Zawołanie z głębi zielonych domków. Uśmiechnąłem się.
Tak jest, druhu przyboczny...

***

Pierwsze noce na obozie wydawały mi się strasznie samotne. Byliśmy sami, w pustych namiotach, w otoczeniu narzędzi, które ostrymi zębami pił i twardymi głowami młotków błyskały na nas w świetle księżyca.
Te pierwsze noce spędzałem na struganiu masztu, spacerach nad Płociczem i rozmowach z Felkiem. Patrzyłem w niebo i wyobrażałem sobie, że gdzieś tam, w jakimś innym lesie, Ida Laura Maślana tak samo jak ja nie może nocą spać i zerka na to samo niebo, doszukując się kolejnej gwiazdy do swojej kolekcji. Kochała gwiazdy i gdybym mógł, stałbym się jedną z nich, aby móc co noc zerkać na jej bladą twarz, jej przymknięte powieki i dłonie ułożone pod głową zamiast poduszki.
Te pierwsze noce były dla mnie okazją do wspomnień. Siadając nad brzegiem jeziora widziałem w jego tafli mojego ojca jadącego Marszałkowską. Widziałem tak dobrze mi znany samochód, który staje w płomieniach. Widziałem moją mamę kupującą kolejne kwiaty na targu. Dostrzegałem Lilkę, dom na starym mieście, listopadowe liście. Każdy mój moment w Związku Harcerstwa Polskiego w takie noce stawał się Momentem. Nie tylko jakimś tam wspomnieniem, a Kawałkiem. Kliszą, której nie mogłem usunąć z życia, bo byłby to film pełen dziur. Nawet jeśli zamykałem oczy na niektórych scenach, to wiedziałem, że one są. Że były i gdzieś tam zawsze we mnie będą.

Budując kolejne części wyposażenia kadrówki czy podobozu miałem wrażenie, że od nowa buduję swój świat, który zdążył się nieco — jak to powiedział Felek — zruinować przez miniony rok. Obóz był jakby ekipą budowlaną na tym placu mojego życia. Zamieniał je w coś zupełnie nowego.

***

Minął pierwszy tydzień, który wypełniliśmy pracą pionierkową. Podobóz stanął piękny jak nigdy. Brama w kształcie otwartych drzwi okręconych sznurkiem prezentowała się naprawdę nieźle. Nasz kosz przypominający bardziej bombę niż miejsce na składowanie śmieci ukryliśmy w gąszczu liści. Na żerdzi o wysokości około półtora metra przybiliśmy kapliczkę z drewnianym krzyżem w środku; stanęła za namiotami, w zaciszu podobozu.
Byłem naprawdę dumny z dzieciaków, czego nie dostrzegałem w zachowaniu Konrada. Wydawał się strasznie przygaszony, omijał wieczorne kręgi i na posiłkach rozmawiał głównie z kadrą zgrupowania. Z Tomkiem próbowaliśmy odgadnąć, co się z dzieje, ale naszą uwagę pochłaniali chłopcy i ich szaleńcze pomysły, jak choćby kupienie dziesięciu plastikowych kaczek, nazwanie każdej Grzegorz i plaga Grzegorzy na kąpielisku. Do tego warty, których trzeba było pilnować, żeby nikt nie zasnął, co zdarzało się nawet weteranom obozów.

Był dwudziesty drugi lipca, kiedy postanowiliśmy zrobić noc obrzędową dla naszej drużyny i w końcu ruszyć z obrzędowością na ten rok. W tym celu wieczorem siedzieliśmy w kadrówce przygotowując się do nocnej eskapady. Wyciągnąłem już strój Andrzeja Małkowskiego, dorobiłem sobie wąsy i siedziałem na pryczy w umundurowaniu, rozmieszczając na mapie ogniska, do których musieli dojść chłopcy.
— O w mordkę jeża, mogę być twoją Olgą? — Felek wpadł do kadrówki w stroju brytyjskiego dżentelmena i otworzył skrzynię programową. — Uratuj mnie, kobietę twojego życia i powiedz, że w tym małym bajzelku zabrałeś zegar. Mój Big Ben nie będzie ani Big ani Benem bez tiktoczka. — Melonik spadł mu z głowy. — Tea time też będzie bez sensu, a zamierzam uzależnić drużynę od herbaty malinowej, więc potrzebuję go na już.
— Skrzynia pod pryczą Tomka. — Podwinąłem rękawy i ściągnąłem z półki "Druhno Oleńko, Druhu Andrzeju!" Barbary Wachowicz, po czym przeczytałem zaznaczony fragment:"Andrzej by się cieszył — jego wizerunek wracał do Oleńki, gdy zewsząd otaczał ją zmierzch!". Uśmiechnąłem się. Czy Ida tak samo myślała i o mnie?

Moglibyśmy założyć drużynę, najwspanialszą drużynę w całym polskim harcerstwie. Wymyśliłoby się ZHRP czy coś w tym stylu. Ona czuwałaby nad dziewczętami z całą swoją słodyczą, ja chłopców przeszkoliłbym jak należy. Nosilibyśmy biało — czarne barwy i każdy zazdrościłby takiej drużynie.

— Romeo, biorę też krawat. — Wskazał na krawat w Myszkę Miki jadącą samochodem przy Big Benie. — Zmuszę Czarka, żeby go założył.
— A ty nie możesz? — Drużynowy Burzy nie był aż tak zabawowym gościem jak Felek. Masse przewrócił oczami.
— Ja jestem twoją Olgą, mój drogi. — Cmoknął i ziewnął. — Ugotuję się w tym garniaku, ble. Dobra, widzimy się na odprawie jutro, powodzenia! I jak usłyszycie walenie zegara to my.
— Dobra, jak usłyszycie róg kudu, to my! — Zasalutowałem mu i powróciłem do czytania książki. Widząc zdjęcie Olgi obok Andrzeja uśmiechnąłem się lekko i wyciągnąłem z kieszeni zdjęcie zrobione na Lednicy. Staliśmy z Idą przed rybą z minami tak dumnymi, jakbyśmy sami ją zbudowali. Miała na głowie moją rogatywkę, a ja dzielnie dzierżyłem jej kapelusz. Przesunąłem palcem po fotografii i zmrużyłem oczy.
— Stary, chodź, rozpalimy ogniska. — Tomek wszedł od tyłu do namiotu i poprawił kapelusz skautowy.
— Wyglądasz jak wychudzony BiPi — uznałem, podając mu róg, w który mieliśmy zadąć o północy, aby zbudzić harcerzy.
— Stresuję się. — Usiadł naprzeciw mnie. — Konrad nie wrócił do podobozu i nie wiem co z nim. Martwię się, jakkolwiek durno to nie brzmi. Placek mówił, że narzeczona go zostawiła i dlatego taki cięty. — Wspomniał kwatermistrza. Przygryzłem wargi.
— Cholerka. — Oparłem się o półkę, prosząc w duchu, aby się nie zawaliła na mnie. — Dobra, weź zobacz czy zastępy wróciły z kąpieliska, a ja go poszukam.
— Czil. Tylko się nie spóźnij, Las.

Wyszedłem z namiotu, zakrywając twarz przed wzrokiem chłopaków, aby nie zepsuć im niespodzianki. Połowa z nich już spała, część siedziała jeszcze w namiotach i rozmawiała. Odpuściliśmy dziś warty, aby spokojnie zrobić wprowadzenie do obrzędowości.
Minąłem kapliczkę i wszedłem w gęsty las. Gałęzie obijały mi się o ramiona, twarz i nogi, ale to nie było ważne. Musiałem znaleźć Konrada. Tak nie mogło być, przecież to nasz drużynowy. Nasz. Mój. Mój.
Ciemność otaczała mnie ze wszystkich stron, ale byłem nauczony, że oczy lepiej się do niej przyzwyczają bez latarki, także nie włączałem jej podczas przemierzania zarośli. Przeszedłem jakieś dziesięć metrów, po czym wypadłem na polankę. Dosłownie wypadłem, bo wyrżnąłem się o konar jak idiota, a zaraz po tym runąłem na ziemię. Łomot i hałas sprawiły, że jakiś cień na kamieniu poruszył się nieznacznie.
— Konrad? — Zapytałem cicho, nie chcąc płoszyć osoby przede mną.
— Cześć, Janek. — Usłyszałem w odpowiedzi. Głos bruneta był jeszcze cichszy od mojego. Powoli podszedłem do niego i usiadłem obok. Nie popatrzył na mnie; wzrok utkwiony miał w horyzoncie, na którym malowały się kolejne gwiazdy, jakby wychodzące z czerni lasu. Przełknąłem ślinę i westchnąłem.
— Za godzinę mamy obrzędówkę, wiesz? — zacząłem. — I czekamy na najlepszego gościa na świecie, doktora Czaska Wehikułka. — Szturchnąłem go łokciem i uśmiechnąłem się. Drużynowy nieznacznie się poruszył i dostrzegłem, że również się uśmiechnął. — Baden - Powell już za tobą rozpacza, ja bez Olgi, patrz jaka tragedia. — Mówiłem jak dziecko; wiedziałem, że rozbrajali go najmłodsi w drużynie i do nich miał sentyment, bo tęsknił za byciem zastępowym.
— Doktor Wehikułek chciałby cofnąć czas, wiesz? — Pokręcił z uśmiechem głową, po czym spoważniał. — Żeby Oktawia znów go kochała... — Zawiesił głos.
— Nie da się cofnąć czasu, Kodi. — Klepnąłem go w plecy. — Gdybym mógł to zrobić nie pozwoliłbym aby moja matka siedziała całymi dniami u psychologa, a moja dziewczyna była... była w złej sytuacji. Nie da się, ale wiesz co? — Wstałem. — Da się wypełnić go czymś zupełnie nowym. Na przykład teraz wypełniam go tym zażerdkistym cukierkiem. — Podałem mu krówkę i zerknąłem w stronę obozu. Światła pogasły. — Kodi, tu masz masę ludzi, którzy kochają cię o wiele bardziej niż jakaś tam Oktawia.
— Gdyby to była Ida sam byś płakał, cepie. — Zaśmiał się, odwijając papierek. — Fu, ciepłe krówki są obrzydliwe.
— Darowanej krówce nie zagląda się pod papierek, cicho bądź i chodź już. — Postąpiłem krok w kierunku lasu. — Poza tym, dalej się ciskasz za Jeremiego?
— Debil z ciebie. — Kuksaniec w bok. — Jestem śmiertelnie obrażony.
— A żebyś się udławił, druhu drużynowy.
— Opluję cię zaraz, druhu przyboczny.

***
Nasza noc obrzędowa rozpoczęła się głośnym dźwiękiem rogu i narzekaniem harcerzy na wszechobecne zimno. Niczym burito nadziane ZHP, wygramolili się z namiotów i ziewając podążyli za Konradem w białym kitlu i włosami postawionymi na żel. Rozpaliliśmy dwa ogniska, jedno dla Tomka jako Baden — Powella i jedno dla mnie jako Andrzeja Małkowskiego. Mimo zimna nie byliśmy jakoś mocno zmarznięci. Adrenalina i chęć dania harcerzom wspomnień ocieplała nas. No i bliskość ognia, to zdecydowanie.
Kochałem te małe iskierki tańczące pod moimi stopami. To światło, które zdzierało z nocnych drzew ich mrok. Ten blask, który padał na twarze na wpół śpiących harcerzy, gdy tłumaczyłem im, co i dlaczego robimy.
I kiedy wręczałem im zegarki mające symbolizować przenoszenie się w czasie, dostrzegłem światło pod drugiej stronie jeziora. Blask stawał się coraz większy, gdy w końcu do moich uszu dobiegł okrzyk.
— Corona Bolearis zbiórka przed namiotami!
Justyna pomyślałem. Ten głos poznałbym nawet w stadzie dzikich pingwinów.
Jakkolwiek głupio to nie brzmiało.
Pasowało do Justyny.

♡♡♡

PPOŻ - harcerze nazywają tak konstrukcję, gdzie trzyma się gaśnicę, młotek, piasek i wodę
Żerdka - budujemy z nich nasze wyposażenie obozowe, prycze, półki, bramę itp.
Andrzej i Olga Małkowscy - twórcy polskiego harcerstwa
Pionierka - czas, gdy się na obozie wszystko buduje/stopień harcerski damski w ZHP/plan rozmieszczenia pryczy i półek w namiocie
Noc obrzędowa/obrzędowość - obrzędowością nazywamy tematykę obozu. Cały obóz prowadzony jest w jakiejś konkretnej fabule, a zaczyna ją zwykle wyjątkowa noc obrzędowa, kiedy młodszych harcerzy wprowadza się w to wszystko (polecam, ich miny bezcenne)

Jeśli coś jest niezrozumiałe, albo macie jakieś uwagi - piszcie!
Obóz rozpoczęty!
Już niedługo w Warszawie DPH, na które czekam z całego serca ♡

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top