Rozdział 11

Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę za coś wdzięczny Ezekielowi, ale prawdę powiedziawszy to tylko dzięki niemu ja i Gabo możemy zagrać w finale. Na początku nie było to pewne w przypadku Gabo, a on chyba ubzdurał sobie, że na pewno już nic się nie da zrobić. Powiedział mi jak przykro mu, że nawet nie ma ojca, którego mógłby poprosić o radę. Poczułem się winny. Chłopak był w rozsypce i jedyne czego chciał to mieć tatę, a dzięki mnie, nie wiedział, że jego ojciec tak naprawdę żyje. Gdy wreszcie się potwierdziło, że Gabo może grać, był tak szczęśliwy, że zaczął wszystkich ściskać. Włączając w to mojego tatę. Wtedy po raz drugi coś ścisnęło mnie za serce. Postanowiłem, że muszę to naprawić.
Co do tego, co działo się w nocy, to myślałem, że Gabo będzie mnie jeszcze o coś pytał albo wracał do tego o czym mówiliśmy, ale chłopak zachowywał się jakby tamta rozmowa nie miała miejsca. Cieszyłem się bardzo z tego powodu. Wychodząc z IRS-u myślałem tylko o jednym - o finale. To sprawiło, że zaczęły dopadać mnie wątpliwości co do tego co postanowiłem. Nie wróciłem od razu do domu. Musiałem to przemyśleć.  Mimowolnie skierowałem się do jedynego miejsca, gdzie mogłem być zupełnie sam- na wzgórze. Nie byłem tam od roku i naprawdę nie mogłem być pewny czy trafię. Było to miejsce ukryte za dziko rosnącymi krzewami i paroma potężnymi dębami. Znalazłem je jeszcze przed tym jak zaczęłam się ubiegać o miejsce w instytucie, a miałem wówczas 12 lat. Byłem jedyną osobą która znała to miejsce, więc nie musiałem się obawiać, że ktoś mi przeszkodzi. Gdy wspinałem się na wzgórze po raz pierwszy tego dnia zadzwoniła do mnie Martina. Zostawiłem ją bez słowa wyjaśnienia co do tego co planuję, więc za bardzo mnie to nie zdziwiło. Mimo to nie odebrałem. Nie chciałem, żeby dziewczyna po raz kolejny próbowała odwieść mnie od mojej decyzji.
Dotarłem na miejsce i rozsiadłem się wygodnie na pobliskim głazie. Spojrzałem na rozciągający się przede mną widok i westchnąłem. Miałem o wiele za dużo na głowie i jedyne czego w tej chwili chciałem to zamknąć oczy, wsłuchać się w szum drzew i nareszcie przestać myśleć. Nie mogłem sobie jednak na to pozwolić. Musiałem w końcu zdecydować co robić. Ułożyłem wszystkie możliwe za i przeciw, ale jedna rzecz nadal nie dawała mi spokoju.
Czy to na pewno odpowiedni moment?
Zbliżał się wielki mecz. Najważniejszy ze wszystkich. Wszyscy musieliśmy się na nim skupić i nie pozwolić by cokolwiek nas rozproszyło. W tym właśnie cały problem. Gabo. Jeśli teraz dowie się, że Dario wcale nie był jego tatą, albo co gorsza, że ja o tym wiedziałem już od dłuższego czasu, może się poważnie załamać. Nie mogłem pozwolić, żeby ta informacja rozpraszała go podczas spotkania z Orłami. Jednak z drugiej strony, ukrywając to przed nim, z dnia na dzień czułem się gorzej i podczas finału mogłoby to wpłynąć na moją grę. Podczas treningów nie było tego widać, ale musiałem używać całej swojej woli, żeby o tym nie myśleć.
Dryń!
Z rozmyślań wyrwał mnie dzwonek telefonu. Martina.
Ponownie ją zignorowałem. Ponieważ jutro była sobota, a dziewczyna zawsze wyjeżdżała w weekendy do ojca, to wiedziałem, że przez te dwa dni nie będzie mnie nachodzić. Gdybym jednak teraz odebrał i powiedział jej jaki mam plan, pewnie z łatwością by mnie od niego odwiedła.
Zanim się obejrzałem była już 18, a ja dalej nie wiedziałem co zrobić. Byłem z tego powodu na siebie zły, ale i tak musiałem już wrócić do domu.
Tata powiedział, że będzie na 19, a gdyby po raz wtóry zobaczył, że nie ma mnie w domu to siłą zmusiłby mnie do długiej, poważnej rozmowy.
Chwyciłem więc szybko plecak i zbiegłem ze wzgórza. Gdy dotarłem na miejsce, akurat wybiła 19, ale na szczęście taty jeszcze nie było. Zrobiłem więc sobie szybką kolację i rozsiadłem wygodnie na kanapie.
- O jesteś? - powiedział tata wchodząc do domu.
Wiedziałem, że jest zdziwiony i że pewnie w drodzę układał już sobie całą rozmowę, jak to się o mnie martwi gdy tak ciągle znikam i inne bla bla bla.
- A gdzie miałbym być? - spytałem.
Tata nie odpowiedział. Ściągnął kurtkę i natychmiast wszedł do kuchni. Po 10 minutach, wrócił z kanapką w ustach i z miną osoby, która właśnie wylądowała w niebie.
- Wreszcie sobota- powiedział między kęsami.
- To chyba jutro - zauważyłem, nie mogąc powstrzymać śmiechu.
- Wiesz o co mi chodzi - obruszył się - Nie sądziłem, że mój syn okaże się taki czepliwy.  
Zaśmiałem się ponownie, bo tata dobrze wiedział, że tę cechę odziedziczyłem akurat po nim.
- To co chcesz robić w weekend? Jedziemy gdzieś? - spytał.
- Wolałbym tym razem zostać w domu i odpocząć przed mistrzostwami - odparłem.
- Skoro chcesz, ale znasz zasady. Zostajemy w domu to gotujesz.
Uśmiechnąłem się mimowolnie.
- Nie ma problemu, ale gotuję tylko sobie- oświadczyłem.
Tata zrobił minę męczennika, a ja znowu wybuchnąłem śmiechem.
Wymyślił tę zasadę jakiś rok temu, gdy spróbował mojej lazanii.
Zawsze gdy dopadła go ochota na moją kuchnię wymyślał pretekst, żebyśmy nigdzie nie jechali w weekend i żebym  musiał gotować. Nie chwalę się, ani nic z tych rzeczy. Moje jedzenie jest po prostu dobre. Jak byłem mały często pomagałem cioci w gotowaniu, żeby rodzina wychowała jej kuchnię, ale w końcu skapli się, że to nie była wcale jej zasługa.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top