Rozdział 2.36

Siedzieliśmy z bratem na schodach w instytucie i milczeliśmy zawzięcie. Przenieśliśmy się tutaj, bo ojciec wyrzucił nas z domu i teraz ja musiałem mieszkać ze Srebrzystymi Jastrzębiami, a Gabo z Martinem. Nie było wprawdzie tak źle, bo mimo że młodsi nie dawali mi spokoju, to byli wyjątkowo mili, ale słowa taty dalej odbijały się w mojej głowie.
- Kiedy przestaniesz wreszcie udawać, że wszystko jest dobrze? - spytał brunet patrząc na mnie tym swoim przeszywającym spojrzeniem - Śmiejesz się, żartujesz, narzekasz na Srebrzyste Jastrzębie. Czemu nie potrafisz być prawdziwy?
- Nie udaję - skłamałem - Cieszę się, że Izabel pozwoliła nam tu mieszkać.
Młodszy pokręcił głową.
- Wiesz, że nie o tym mówię.
Westchnąłem przeciągle i odwróciłem wzrok w kierunku okna, za którym zapadł już zmierzch. Księżyc świecił w całej okazałości, gwiazdy ukryły się za chmurami, a wiatr uderzał gałęziami o szybę sprawiając, że co chwila przechodził mnie dreszcz. Już dawno powinniśmy być w pokoju.
- Jak się domyśliłeś? - mruknąłem - Podobno jestem w tym dobry.
- Jesteś - przyznał - Znam cię jednak tak dobrze, jak ty znasz samego siebie. Może nawet trochę lepiej?
Prychnąłem cicho, a chłopak lekko się uśmiechnął. Może i miał trochę racji co do moich kłamstw, ale zdecydowanie nie wiedział o mnie wszystkiego. Było tego po prostu zbyt wiele.
- To co powiedział tata, było wierutnym kłamstwem. Przeciwstawiłeś mu się, mimo że się go boisz. Nie jesteś słaby. Twoja matka też nie była.
Uniosłem brwi, a Gabo zaśmiał się cicho, przewidując pytanie. Dziwnym byłoby gdyby się nie domyślił.
- Skąd wiem, że się go boisz? To widać. Zawsze gdy się wścieka, oczy ci się powiększają i automatycznie cofasz się o krok. To chyba jedyna reakcja nad którą nie panujesz.
Pokiwałem głową i przez chwilę nic nie mówiłem. To oczywiste, że bałem się taty. Był zdolny do wszystkiego, często jak byliśmy sami nie potrafił zapanować nad emocjami i dodatkowo zrozumiałem w końcu, że wcale nie tęskni za mamą tak jak myślałem. Jej śmierć była dla niego trudna, ale skoro nie chciał żebym czegokolwiek się o niej dowiedział, to najwyraźniej nie chciał jej pamiętać.
- Całe życie ukrywał przede mną kim była - westchnąłem - Chciał żebym był taki jak on, a tymczasem coraz bardziej przypominam Lili. Przynajmniej tak myślę.
- To dobrze - odpowiedział z lekkim uśmiechem - Przynajmniej wiesz kim jesteś i Diego nie może ci już tego odebrać. Chodźmy już. Jak ktoś nas przyłapie tak późno, to będziemy mieli kłopoty podobne do tych z tatą. Może nawet gorsze.
- Da się tak?
Młodszy zaśmiał się cicho.
- Nie widziałeś wściekłej Izabel. To dopiero koszmar.

***
Dawno temu, gdy potrącił mnie samochód i zapadłem w trzymiesięczną śpiączkę, mojemu tacie odebrano prawa rodzicielskie. Otrzymała je moja ciotka Amelia, która mimo że o nie nie prosiła, to zgodziła się mną zająć, do czasu gdy ojciec nie odzyska nade mną władzy. W tym czasie bardzo zbliżyłem się do jej córki Sylwi i poczułem nawet trochę domowego ciepła, którego tak brakowało w naszym wielkim domu. Potem Diego odzyskał jednak prawa. Z początku zarzekał się, że to nie jego wina i że pilnował mnie tak jak powinien, ale w końcu przyznał się do zaniedbania, przez co prawa rodzicielskie zostały podzielone po połowie. On miał mieć mnie dla siebie i decydować o moim losie, ale Amelia w każdej chwili mogła wystąpić przeciw niemu. Tak było i teraz.
Tata w ramach zemsty za wyznanie Francisco całej prawdy, postanowił wypisać mnie z IRS-u i nie dopuścić do tego, żebym został zauważony przez Juwentus. To była najpodlejsza rzecz jaką kiedykolwiek zrobił w stosunku do mnie, a pragnę zauważyć, że wcale święty nie jest. Zamknął mnie w domu, zabrał telefon i zakazał kontaktu ze światem, ale ponieważ zależało mi na grze, jakoś udało mi się wymknąć. Problem pojawił się dopiero gdy przyszedł do instytutu, by mnie zabrać. Wtedy do akcji wkroczyła moja ciocia.
- Co ty tu robisz? - spytałem ściskając kobietę po wyrwaniu się z żelaznego uścisku ojca.
- To co zawsze - odparła - Ratuję ci skórę.
Spojrzałem na ojca i chyba po raz pierwszy jego wściekły wyraz twarzy nie wzbudził we mnie strachu. Więcej. Czułem satysfakcję.
- No już - ponaglała Amelia - Biegnij na boisko. Wszystkim się zajmę.
Pokiwałem głową i zanim się obejrzałem byłem już na boisku, rozgrywając mecz życia. Trener przyszedł tóż za mną.
- Jak to się stało? - spytał Gabo gdy po owocnym treningu przed Juwentus i wyznaniu Valentino odnośnie kontuzji, szliśmy w stronę bufetu - Jakim cudem grałeś?
Uśmiechnąłem się lekko.
- Chyba muszę Ci kogoś przedstawić - odparłem.

Tak jak pewnie wiecie, w mojej książce matka Lorenzo nie żyje. Mam jednak nadzieję, że to co wymyśliłam na zastępstwo jest znośne 😕 Do następnego! ❤

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top