Rozdział 2.25
Często w moim życiu dzieję się coś, co w jednej chwili niszczy wszystko, na co pracowałem przez bardzo długi czas. Tym razem owym "czymś", była kłótnia z Gabo i nie oszukujmy się, utrata go na dobre. Próbowałem wprawdzie załagodzić sytuację, wyznając dróżynie okoliczności dziwnego zachowania bruneta, ale niczego to nie zmieniło. Jastrzębie odkryły jakimś cudem, że pozwoliłem bratu myśleć o ojcu jak o trupie i cała złość na Gabo, w jednej chwili przeniosła się na mnie.
Po prostu żyć, nie umierać!
Dróżyna domagała się, żebym nie był już kapitanem, mój ojciec nie odbierał telefonów, a Gabo dał mi jasno do zrozumienia, że nigdy mi tego nie daruje. Straciłem dosłownie wszystko.
Myśl o wyjeździe do Meksyku, pojawiła się w mojej głowie od razu, gdy dowiedziałem się, że chłopaki pragną zmiany przywódcy. Francisco, który był przeciwny, odwiódł mnie jednak od tego pomysłu, stwierdzając, że ucieczka niczego nie rozwiąże. Mylił się.
Z każdą chwilą było coraz gorzej, a nawracające koszmary, krzywe spojrzenia innych uczniów i troska Velazquezów, wcale mi nie pomagały. Nie mogłem jeść, nie mogłem spać. Poczucie winy i świadomość niesprawiedliwości, zżerały mnie od środka, tak że przestałem się wreszcie oszukiwać. Byłem słaby. Musiałem wyjechać.
W Meksyku żyli moi dziadkowie; miałem tam znajomych, których od dawna nie widziałem i było to jedyne miejsce poza IRS-em, w którym czułem się po prostu sobą. Mogłem chodzić po szkole na złocistą plażę, spacerować kolorowymi uliczkami i jeść potrawy, które w Buenos Aires znalazłem jedynie w internecie. Tam nikogo bym nie skrzywdził.
- Dokąd się wybierasz? - spytała Zoe widząc, że wyciągam z szafy wielką torbę - Czyżbyś coś knuł?
Westchnąłem cicho. Nie spodziewałem się, że wróci tak wcześnie. Odkąd zamieszkałem w domu Velazquezów, zbliżyliśmy się do siebie i można chyba śmiało powiedzieć, że staliśmy się dobrymi kolegami. Dziewczyna troszczyła się o mnie i wspierała, ale gdy zaczęła pytać o nocne koszmary, zignorowałem ją całkowicie. Zbyt wiele osób znało już mój wielki sekret.
- Idę do domu - odparłem - Muszę zabrać swoje rzeczy.
Siatkarka skrzywiła się nieco, słysząc te słowa, a widząc moje zdeterminowanie, westchnęła z rezygnacją. Oboje z ojcem próbowali odwieźć mnie od tego pomysłu na wszelkie możliwe sposoby, uderzając nawet w moralność, ale nie dałem się przekonać. To było po prostu najlepsze dla Jastrzębi.
- Do wyjazdu dużo czasu - zauważyła - Może zmienisz jeszcze zdanie?
Włożyłem torbę na ramię, zamknąłem szafę i ruszyłem ku drzwiom, żeby wyminąć stojącą w nich blondkę. Dziewczyna zagrodziła mi jednak przejście, oczekując odpowiedzi, która na pewno by jej nie zachwyciła. Ona nie chciała prawdy. Chciała nadziei. Pragnęła, żebym powiedział jej teraz, że to przemyślę, że nie jest to ostateczna decyzja, ale prawda była taka, że wszystko było już załatwione. Ciocia obiecała, że kupi bilet, Sylwia miała wpaść na tydzień, żeby użądzić mój stary pokój, a babcia załatwiała mi właśnie, miejsce w tamtejszej szkole. Gdy coś sobię postanowię, ciężko wybić mi to z głowy.
- Nie liczyłbym na to - mruknąłem, gdy wreszcie się odsunęła - Wszystko jest już gotowe. Wyjeżdżam za tydzień i nic, ani nikt nie zdoła mnie już zatrzymać. Tak będzie lepiej.
Po tych słowach po prostu wyszedłem, starając się ignorować jej przepełnione smutkiem spojrzenie. Zdecydowanie nie powinienem się tak do niej zbliżać.
***
Spakowałem rzeczy i mimo, że wiedziałem, że Gabo powinien niedługo wrócić, to nie mogłem się zmusić, by wyjść. Przeglądałem stare zdjęcia, medale z turnieju, a świadomość, że porzucam to wszystko, paliła mnie od środka niczym wasaby. Nie mogłem już jednak zrezygnować.
Pogrążyłem się we wspomnieniach, zakopałem w pamiątkach i westchnąłem cicho, gdy przyszła pora, by opuścić ten świąt absurdu. Zdecydowanie byłem sentymentalny.
Chwyciłem leżącą na krześle torbę, zbiegłem po schodach i gdy przechodziłem przez korytarz usłyszałem znajome głosy. Westchnąłem przeciągle. Nie chciałem natknąć się na brata i ojca, bo wiedziałem, że będę zmuszony wyjaśnić im co tutaj robię. Świat postanowił jednak po raz kolejny utrudnić mi zadanie i chociaż przez chwilę rozważałem, czy nie umknąć przez taras, to ostatecznie odrzuciłem ten głupi pomysł. Prędzej czy później i tak musiałbym się z tym zmierzyć.
Wziąłem głęboki oddech, zacisnąłem palce na pasku torby i ruszyłem do drzwi powtarzając w myślach mantrę, która idealnie pasowała do tej sytuacji.
Niech się dzieje wola nieba.
I jak?😊
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top