2.

Obudziłem się jeszcze przed wschodem słońca.To był mój drugi miesiąc na tym świecie. Dzień jak zwykle zacząłem od galopowania po łące. Dzisiaj miałem wyjątkowo dobry humor i wyjątkowo dużo energii. Po dłuższej chwili galopu stanąłem na łące żeby się rozejrzeć. Po chwili zobaczyłem galopujące konie. Nie wyglądały jak konie z mojego stada. Były daleko ode mnie. Przestraszyłem się i zacząłem biec w stronę stada ostrzegawczo rżąc. Wszystkie konie usłyszały moje rżenie i zaczeły uciekać przed obcymi końmi. Po kilku minutach dzikiego cwału zgubiliśmy obce zwierzęta. Dopiero gdy zatrzymaliśmy się dotarło do mnie, że na tych koniach siedziały istoty o niezrozumiałym dla mnie kształcie. Mama wytłumaczyła mi, że te istoty to ludzie. Chciałem zobaczyć tych ludzi jeszcze raz. Niestety moje marzenie się spełniło i ni z tąd ni z owąd wybiegły konie z ludźmi na grzbietach. Chciałem uciec ale poczułem coś na szyi. Zostałem złapany. Wszystkie konie uciekły...moja matka też... Nie wiedziałem co robić.
-No chodź..nie bój się..nic ci nie zrobie- powiedział jeden tych istot i zacmokał. Nie wiedziałem co on mówi, ale jego głos brzmiał ciepło i przyjaźnie. Pociągnął delikatnie sznur spoczywający na mojej szyi, a ja zacząłem iść. Szedłem powoli. Nie wiedziałem gdzie i po co idę. Wkońcu dotarliśmy do osady indian. Wprowadzili mnie na niewielki padok ogrodzony płotem. Ściągneli sznur z mojej szyi i zaczeli rozmawiać spoglądając co chwile na mnie. Rozejrzałem się. Zobaczyłem tylko kilka drzew. Pod jednym z drzew były jabłka i koryto z wodą. Robiło się coraz ciemniej. Bałem się. Podszedłem do drugiego drzewa i tam się położyłem myśląc co się stanie jutro...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top