Wiara w chcenie
Christopher bardzo chciałby poświęcić życie inżynierii – jego życie jednak nie podchodzi do tego pomysłu zbyt entuzjastycznie. Mimo to postanowił porzucić dotychczasową pracę, by całkowicie oddać się swojej pasji i podjąć próbę skonstruowania maszyny różnicowej, na której projektach poległo już wielu konstruktorów z dziewiętnastowiecznej Anglii.
Stłamszony przez żonę, zmęczony dziećmi, potężnie zadłużony mężczyzna musi znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji – co wcale nie jest takie proste, bo nade wszystko chciałby wciąż brnąć w inżynierię i doprowadzać do perfekcji kolejne mechaniczne cuda.
Pewnego dnia los się do niego uśmiecha. Przez przypadek wpada na osobliwego karła, który składa mu bardzo lukratywną propozycję. Może ona całkowicie odmienić jego życie... lub całkowicie je zawalić.
⬆
Tak, to powyżej jest chamską reklamą mającą zachęcić Was do obczajenia mojego nowego opka, którego pierwszy rozdział właśnie się pojawił i które będzie zdecydowanie dłuższe od wszystkich, które wrzucałam do tej pory (i nie martwcie się, doprowadzę je do końca, bo mam już całość i został mi już tylko mały kawałek do poprawienia, bo napisałam to dobry rok temu). Fantastyka, steampunk, wiktoriańska Anglia – lubicie te klimaty? Jeśli tak, zapraszam serdecznie na „Obsydianowe oczy"!
A teraz przejdźmy do notki.
Jak wiecie, jakiś czas temu dorwałam się do stronki tosterpandory.pl i przeglądam dostępne tam materiały dotyczące pisania. Choć niespecjalnie podchodzi mi sposób wypowiedzi Autorki ani tam, ani na jej prywatnym blogu, na którym porusza podobne sprawy (o czym już pisałam dość niedawno, w notce „Bolesny tekst boga"), to jednak zapoznaję się z treściami, które są tam opublikowane, bo w sumie ciekawe tematy poruszają. To, na ile zgadzam się z podejściem Autorki do tych kwestii, jest osobną sprawą, bo czasem podpisałabym się rękami i nogami, a czasem wygłosiła tezę całkowicie przeciwną, jednak tu już wchodzą moje gusta – z całą pewnością natomiast muszę oddać jej głęboki ukłon za tytułowe słowa: „wiara w chcenie".
O co chodzi?
Na Tosterze istnieje cykl postów dotyczących pisania pod zbiorczą nazwą „Warsztaty Pandory". W jednym z postów zawierających się w tej serii padło stwierdzenie, które uczyniłam tytułem tej notki – jest to właśnie to określenie, o którym wspominałam już w poprzednim wpisie nawiązującym do tosterowych porad. Niezmiernie mi się ono spodobało, ale tam zostało potraktowane nieco po macoszemu, więc postanowiłam wziąć je pod swoje skrzydła i trochę je przeanalizować, bo jest niesamowicie trafne.
Wiara w chcenie – czym może ona być?
Wiara w chcenie to problem, który chyba każdego z nas dotyczył przynajmniej przez moment, o ile nie dotyczy nadal. Ja chciałabym kiedyś polecieć na Księżyc, żeby zagrać na nim „Sonatę księżycową", ale samo chcenie raczej mnie tam nie wyśle. A nawet jeśli, to szczerze wątpię, że odstawi mnie później z powrotem do Szczecina.
Chyba każdy z nas w jakimś stopniu choć raz uwierzył chceniu. Tylko co z tego wynika? Absolutnie nic.
Samym chceniem niczego nie napiszemy. Możemy siedzieć i godzinami oddawać się marzeniom o tym, jak to osiadamy na laurach po napisaniu wiekopomnego dzieła, które wywołało zachwyt całej bandy poważnych krytyków literackich, którzy nie odpuszczają nawet najmniejszego niedociągnięcia, a którzy teraz, po zobaczeniu naszego dzieła, leżą, całkowicie obezwładnieni, rozpływając się nad jego wspaniałością. Już widzimy, jak na Lubimy Czytać zgarniamy same oceny 10/10, aż pewnego dnia nadchodzi list, który mówi, że zostaliśmy nominowani do jakiejś prestiżowej nagrody literackiej...
Spokojnie, ja tu wyolbrzymiam. Choć nie zdziwię się, jeśli niektórzy faktycznie tak wyobrażają sobie swoją przyszłość.
No dobra, ale żeby osiągnąć te wszystkie szczyty, najpierw trzeba napisać ten bestseller nad bestsellerami. Strasznie dużo z tym roboty, co nie? Ale dlaczego, ale jak to, przecież my chcemy!
Tu się pojawia pierwszy problem. Już kiedyś przedstawiłam Wam tę głęboką jak przydrożny rów mądrość, i będę powtarzać ją do znudzenia: żeby pisać, trzeba pisać. Nie, sam fakt chcenia nie wystarczy – jak bardzo byśmy nie chcieli, czy to polecieć na Księżyc, czy to zostać kolejnym polskim laureatem literackiego Nobla, bez żadnych działań z naszej strony nikt nie wręczy nam wejściówki do rakiety ani nie zaprosi na ceremonię wręczenia nagród.
Dobra, jakiś tam tekst jest. Może jeszcze nie idealny, ale – przynajmniej według nas – wystarczy jeszcze jedno, dwa pociągnięcia klawiatury i już będzie mógł znaleźć się na półce „TOP" w Empiku. Co dalej? Dajemy ów tekst komuś do przeczytania – mamie, babci, życzliwej koleżance, która w życiu złego słowa by o nas nie powiedziała. Oczywiście rozpływają się w zachwytach, a my, przekonani o własnej świetności, wysyłamy dzieło do wydawnictwa. I czekamy. I czekamy. I czekamy. I nic.
Po paru miesiącach zaczynamy się już niepokoić – a nuż nasze arcydzieło zatonęło gdzieś w nawale innych tekstów, które oczywiście nie dorastają mu do pięt, a redaktor zwyczajnie nie zauważył maila? W końcu chaos w skrzynce mailowej to zmora chyba każdego, prawda? Piszemy więc lub dzwonimy, żeby się przypomnieć.
„Przepraszamy, ale tekst został odrzucony".
No kurde... Jak mogli się nie poznać na takim geniuszu?! Chociaż w sumie... Debiutanci mają utrudnione wejście na rynek, prawda? A reklama jest dźwignią handlu, warto w takim razie mieć już wcześniej jakieś stałe grono odbiorców. Może wtedy wydawnictwo spojrzy łaskawszym okiem? Pokazujemy więc nasze dzieło światu za pośrednictwem Internetu.
Bang. To jest złe.
Bang. To się nie klei.
Bang. Tu jest błąd.
Bang. Tam dwadzieścia kolejnych.
I nagle okazuje się, że nie wszyscy mają równie przychylne zdanie co mama, babcia albo nasza bff. Ale jak to? Przecież my chcemy, żeby to było dobre, nie! chcemy, żeby było najlepsze!
Samo chcenie nie wystarczy. Nigdy.
Oczywiście cała ta historyjka została wyjęta z głębokich i ciemnych czeluści dupy, jednak, mimo jej zdecydowanego przejaskrawienia, jest w niej pewna doza prawdziwości: bardzo często chcemy, ale nie wiemy, jak spełnić to pragnienie.
Mamy do dyspozycji całą masę poradników pisarskich. Jedne są lepsze, inne gorsze, ale nie da się ukryć, że jest ich od groma i stale przybywa. Korzystajmy z nich. Uczmy się na błędach innych, żeby nie tracić czasu na ich powielanie. Jasne, żaden, nawet najlepszy poradnik nie odpowie nam na pytanie „jak pisać, żeby było dobrze", bo dla każdego z nas ta odpowiedź będzie inna, ale może wskazać nam jako taką drogę, która może nas do niej doprowadzić. I, uwaga: będzie ona kręta, pełna kolczastych chaszczy i tak kamienista, że jeśli się przewrócimy, na pewno mocno pozdzieramy sobie kolana, ale jednocześnie cholernie satysfakcjonująca, gdy natrafimy na niej na jakąś miłą polankę z ławeczką, zwiastującą, że osiągnęliśmy jakiś kolejny etap. I to normalne. Nie ma drogi na skróty.
Fakt, żeby coś zrobić, trzeba najpierw tego chcieć, jednak sam fakt chcenia nie przyniesie nam niczego. Możemy liczyć na jakieś efekty dopiero wtedy, gdy nasze chcenie zostanie poparte działaniami. Nie nauczymy się pisać, nie ćwicząc. Nie będziemy ćwiczyli, nie pisząc.
Każdy z nas ma jakiś projekt-dziecko, ten pierwszy, ukochany, który obudził w nas jakieś nadzieje i popchnął do tworzenia kolejnych opowieści. Może kiedyś doprowadzimy go do zamierzonej perfekcji, czemu nie, ale na pewno nie stanie się to na początku naszej drogi.
Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem (możliwe, że również na Tosterze, aczkolwiek ręki sobie za to nie dam uciąć), że w fachu pisarza najważniejsza jest umiejętność wykreślania. To chyba dobrze obrazuje to, co chciałam w tym wpisie przekazać. Każdy z nas musi najpierw napisać masę tekstów, żeby w ogóle nauczyć się pisać, bo storytelling jest bardzo rozbudowaną dziedziną, której nie da się opanować przy pomocy Jedynego Słusznego Przewodnika, bo takowego zwyczajnie nie ma. Każdy z nas musi masę tekstu wykreślić, spalić, wyrzucić w diabły. Bo ten tekst będzie zwyczajnie gówniany. I nie ma co się o to obwiniać – jakoś trzeba zacząć, a początki mają to do siebie, że bywają trudne. Nikt z nas nie urodził się z piórem w dłoni, a pisanie i opowiadanie historii to tylko kolejna umiejętność, której musimy się nauczyć, by móc coś nią zdziałać.
Nie bez powodu odpaliłam to wyzwanie pisarskie, od którego reklam pewnie już powoli trafia Was szlag – to dwutygodniowa seria ćwiczeń, które mają pomóc w rozwoju. Bierzcie więc udział nie tylko po to, by się rozpisać, ale również po to, by spróbować rozwinąć się w kierunkach, których być może do tej pory nawet nie braliście pod uwagę. A jeśli Wam mało, ostatnio podobne ćwiczenia/wyzwania pojawiły się również u westwinnd i gold_wind (co oni mają z tym wiatrem?).
Do boju, kalafiorki, nie bójcie się rozwijać – może Was to zaprowadzić jedynie ku lepszemu.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top