Nagrywamy!

Jak obiecywałam, oto kolejna część muzycznej serii. Dziś opiszę mniej więcej – tak, znowu będę generalizować jak jasna cholera – jak wygląda nagrywanie w studiu oraz powiem o pewnej rzeczy dość często występującej w opkach o muzykach, a która w realnym życiu jest raczej negatywnie postrzegana i dość niemile widziana. Przejdźmy więc do rzeczy.

Studio pewnie większość z Was widziała na jakichś teledyskach czy w filmach. Wygląd więc jest znany: nieduże pomieszczenie wypchane instrumentami i sprzętem nagłaśniającym, ściany, wewnętrzna część drzwi i sufit wyłożone pianką i wytłaczankami do jajek, a na podłodze piętrzące się kilka warstw dywanów, by wszystko jak najlepiej wyciszyć. Na jednej ze ścian szyba, nie do końca dźwiękoszczelna, za którą widać całą masę paneli do miksowania i wyglądającego zza nich pana Włodka. Podkreślę jeszcze, żeby nie było żadnych nieporozumień: będę tu pisała tylko o tym studiu, w którym sama nagrywałam i miejcie na uwadze, że inne tego typu miejsca mogą się nieco różnić ogólnym wyglądem.

Zacznijmy od tego, że studio to w sumie nie jest samo pomieszczenie do nagrywania, co mnie samą dosyć zaskoczyło. Jest to kilka pomieszczeń: jakaś szatnia, kilka graciarni, magazynów na sprzęt, kuchnia, toalety i miejsce, gdzie można rozłożyć sobie materace i się przespać, a także coś w rodzaju „gabinetu", w którym się całym bajzlem zarządza. Po co to wszystko? Bo nagrywanie nawet jednego kawałka to nie jest zajęcie na pięć minut. Po spędzeniu w studiu dziewięciu godzin udało nam się nagrać... całe dziesięć minut. A efekt końcowy i tak dupy nie urywa, bo się dość sprężałyśmy, żeby jak najwięcej nagrać za jednym zamachem. A i tak dziesięć minut w dziewięć godzin to całkiem niezły wynik. Co bardziej „profesjonalne" zespoły, które przede wszystkim na to stać, mogą nagrywać jeden utwór nawet przez kilka tygodni, by wypuścić go na światło dzienne w najdoskonalszej z możliwych wersji.

Powiem tak: nagrywanie w studiu to cholerne nużące i męczące zajęcie, bo musisz w kółko grać to samo, dopóki nie wyjdzie idealnie. A jak już wyjdzie idealnie, to i tak trzeba zagrać idealnie jeszcze ze cztery razy, żeby potem wybrać najidealniejszą wersję. A potem jeszcze ze dwa razy, tak na zapas. Szczerze mówiąc, po całym dniu spędzonym na nagrywaniu czułam się podobnie lub nawet bardziej wyczerpana, niż po całym dniu wyrywania żyta na polu (ach, te prace sezonowe...).

Jak wygląda samo nagrywanie? Cóż, tutaj kłania się hierarchia instrumentów: najpierw leci perkusja, potem bas, później gitara, a wokal na samym końcu. I z każdą partią tak samo: nagrywanie milion razy, aż będzie kilka najidealniejszych wersji, a potem wybiera się najnajidealniejszą i tak do upadłego. Później miksowanie i dodawanie tzw. „talentu", tym jednak już się zajmuje sam operator całej akcji. Utwory gra się w całości, bez „cięcia" na jakieś mniejsze fragmenty, chyba że jest to konieczne – oszczędza to bowiem roboty nagrywającym i dzięki temu cena bywa niższa.

Właśnie, a jak to się przedstawia cenowo? Studia nagraniowe biorą kasę za godzinę roboty i stawki mogą być naprawdę różne, od kilkudziesięciu do kilkuset złotych, jednak w tym przypadku cena dużo mówi o jakości. Co warto zauważyć, płaci się nie tylko za czas nagrywania, ale też za czas miksowania, w związku z czym nie można zakładać, że jeśli się szybciej nagra, to cena będzie dokładnie o tyle i tyle niższa. Z początku miałyśmy nagrywać w studiu biorącym 50 zł za godzinę, jednak ostatecznie wylądowałyśmy w takim, które bierze za godzinę 170 zł (co po znajomości udało się obniżyć do 30, ale ćśś...), jednak było widać, że cena nie wzięła się z kosmosu - to droższe studio miało znacznie więcej lepszego jakościowo sprzętu.

Jeśli przyjdzie Wam do głowy jeszcze jakiś pomysł, o czym warto tu wspomnieć, dajcie znać, bo coś czuję, że napisałam tu dość ogólnikowo... Nie wiem jednak, co tu powinnam rozwinąć czy co dodać, więc ucieszę się z każdej sugestii :)

Przejdźmy teraz do drugiego tematu. Podkreślam, że będę tutaj teoretyzować, bo ani ja, ani nikt z moich znajomych nie próbował czegoś takiego, a taka opinia jedynie krąży w środowisku muzyków. O co chodzi? O związki romantyczne między członkami zespołu.

Jeśli miałabym wymieniać kapele, w których coś takiego się udało, pewnie miałabym spory problem, ponieważ przychodzi mi na myśl tylko Within Temptation. Dlaczego jednak jest to postrzegane negatywnie? Powody są dwa:

1) jeśli para nie nauczyła się jeszcze oddzielać życia prywatnego od publicznego, próby bardzo łatwo mogą zacząć przeradzać się w randki, a widok gruchających do siebie na każdym spotkaniu zakochańców działa niszcząco na morale zespołu i w takiej sytuacji bardzo łatwo o bunt pozostałych członków i rozpad kapeli,

2) to, jak będzie działał zespół, staje się zależne od relacji między parą i wszelkie kłótnie między nimi wywierają duży wpływ na funkcjonowanie całej kapeli. Członków zespołu łączy coś w rodzaju przyjaźni, ale kłótnia zwykłych kumpli ma znacznie mniejszą „siłę rażenia" niż kłótnia pary. Wszelkie sprzeczki między zakochanymi dość mocno trzęsą całym zespołem, a ich rozstanie się również grozi rozpadem kapeli.

Podkreślę tu jeszcze raz: to jest jedynie opinia krążąca wśród muzyków, którą już wielokrotnie miałam okazję usłyszeć. Na ile jest ona sensowna - ocenę pozostawiam Wam, bo nie chcę się tu opowiadać po żadnej ze stron.

A na koniec macie Hollensa, bo miałam taki kaprys, żeby go tu wstawić XD

https://youtu.be/G81PMFKkeds

I takie szybkie pytanie: jak się Wam podoba nowa odsłona narzekajnika?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top