Gramatyczni naziści, językowi puryści oraz slangosceptycy
Trochę mnie nie było i pewnie po tym wpisie znowu zdematerializuję się na jakiś czas, jednak ten temat tak bardzo mnie uwiera, że muszę wreszcie coś o tym napisać. Miałam niezłą zagwozdkę, czy dawać to tutaj, czy do OAoż, ale stwierdziłam, że skoro ma być to notka dotycząca naszego pięknego języka, najlepiej umieścić ją w miejscu, w którym zazwyczaj o języku sobie rozmawiamy.
Z tym zjawiskiem spotykam się już od dość dawna, jednak od pewnego czasu widzę je coraz częściej, co niezmiernie mnie martwi. Najbardziej chyba uderzyło mnie to w niedawnym okresie Black Friday/Black Week/Black Weekend/Cyber Monday/jak zwał, tak zwał (sorki, gubię się w tym trochę). Scrollowałam Facebooka czy przeróżne inne portale, zajrzałam na parę grupek typu „Poprawna polszczyzna" i dosłownie pod co drugim wpisem czy artykułem był potężny shitstorm, z jakiej racji nazywamy to Black Friday, a nie Czarnym Piątkiem.
To oczywiście tylko przykład, bo w nie tak dawnym czasie obserwowałam też podobną gównoburzę nad słowem „feedback" i „foodtruck", a także paroma innymi, jednak ich głównych tematów już dokładnie nie pamiętam. Słowem: obóz gramatycznych nazistów dzieli się na dwie frakcje. Jedni nie mają nic przeciwko zapożyczeniom, inni chcą bronić przed nimi nasz język rękami i nogami.
O ile sama poniekąd uważam się za grammar nazi, to owych purystów, którzy najchętniej zamknęliby język polski w szczelnym słoiku, by nie dopuszczać do niego żadnych nowych słów, zupełnie nie rozumiem i uważam ich wręcz za szkodliwych (aczkolwiek na razie posiadających niewielką siłę przebicia). Nie wiem, być może ich ostatni wysyp wynika z nastrojów społecznych, a może tylko mi się wydaje, że zrobiło się ich jakoś więcej – niewykluczone, że zwyczajnie bardziej zaczęłam zwracać na nich uwagę. Tak czy owak, martwi mnie nieco, że jest ich tak wielu.
Jeśli chodzi o zasady działania języka w kwestii zapożyczeń, są one dość proste: gdy dotychczasowy zasób słów nie wystarcza do nazwania jakiejś rzeczy, określenie na nią jest podkradane z innego języka lub – jednak to zdarza się nieco rzadziej, bo często wymaga znacznie dłuższego czasu – jest tworzone nowe słowo.
Przy znacznej większości zapożyczeń jestem w stanie w pełni zrozumieć, dlaczego się przyjęły i dlaczego były potrzebne. Weźmy na przykład taki foodtruck. Teoretycznie mamy odpowiednik: ciężarówka z jedzeniem. Użytkownicy języka mają jednak to do siebie, że lubią komunikować się zwięźle i skutecznie, więc jeśli mają do wyboru jedno słowo określające daną rzecz lub jego nazwę opisową, raczej oczywistym jest, że wybiorą pierwszą opcję.
Nieco inny przykład, też wymieniony wcześniej: Black Friday. Widzę dwie przyczyny tego zapożyczenia i obie – według mnie oczywiście – są równie mocne. Pierwsza jest taka, że Black Friday jest w pewnym sensie nazwą własną, a nazw własnych z reguły się nie tłumaczy, by nie wprowadzać zamętu. Inaczej ludzie w Stanach znaliby Arnolda Schwarzeneggera, a w Polsce Arnolda Czarnego Mu... No, chyba nie bardzo, prawda? Druga przyczyna, którą dostrzegam, jest kulturowa. W naszym kraju połączenie słowa „Czarny" z jakimś dniem tygodnia kojarzy się (choć oczywiście znowu to może być tylko moje wrażenie) przede wszystkim z protestami wokół aborcji i praw kobiet ogółem, a także z historią, która wielokrotnie jest nam przypominana podczas licznych świąt narodowych (mam tu na myśli konkretnie Czarny Czwartek 17. grudnia 1970 r.). W takim przypadku o bałagan informacyjny jest aż nazbyt łatwo, bo ludziom zwyczajnie może się popierdolić, czy tym razem chodzi o kolejne wspominki historyczne, o uliczne demonstracje czy o promocje w marketach. Tak, wiem, w głowie macie teraz myśl „ale przecież wystarczy sprawdzić"... No, niby tak, ale pamiętajcie, że nie każdy w społeczeństwie jest na tyle rozgarnięty, żeby na to wpaść. Zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że tych „nie każdych" jest całkiem sporo.
Wspomnę jeszcze o trzeciej „rodzinie zapożyczeń", jak to roboczo nazwałam, do której zaliczam chociażby słowo „feedback". Jest to zapożyczenie, które powstało z braku dokładnego tłumaczenia. Można się kłócić, że można to nazwać opinią czy informacją zwrotną, ale feedback to pewien konkretny rodzaj opinii, dla której po prostu nie mamy precyzyjnego określenia. Więc je podkradliśmy. Tak samo jest choćby ze słowem „cringe". Spójrzmy na to z drugiej strony, bo łatwo znaleźć analogię w języku angielskim: niby mają swoje „dumplings", które są kluskopodobnymi wyrobami spożywczymi wszelkiej maści, jednak nasze pierogi nazywają po prostu pierogami. Dlaczego? Bo mają tylko ogólne określenie na tego typu dania, a potrzebowali czegoś bardziej precyzyjnego, co wskaże im, że chodzi dokładnie o te dumplingsy. Mogli to nazwać „Polish dumplings", ale jednak zdecydowali się na „pierogi" (obstawiam, że może to częściowo wynikać z mnogości rodzajów klusek w naszej kuchni, więc to też mogłoby być zbyt mało precyzyjne określenie). Ja nie widzę w tym nic złego. Jeśli z jakiegoś powodu będziemy potrzebowali nazwy na konkretny rodzaj mgły, sięgniemy do brytyjskiego angielskiego, bo oni mają tych nazw od cholery, podczas gdy my posiadamy tylko jedną. Kiedy zaś, nie wiem, Amerykanie będą musieli precyzyjnie nazwać jakiś rodzaj kupy, mogą zwrócić się do naszego języka (zwróciliście uwagę, jak wiele mamy określeń na różne typy gówna?). Gdy potrzeba precyzji, język nie zawsze jest w stanie ją dostarczyć. Wtedy z pomocą przychodzą inne, nieco bardziej rozwinięte w danym temacie.
Nie twierdzę oczywiście, że wszystkie zapożyczenia, które pojawiły się ostatnimi czasy w naszym języku są niezastąpione i konieczne do skutecznej komunikacji, jednak te, nazwijmy to tak, „możliwe do pominięcia", są używane przede wszystkim w slangu (jak zresztą wszystkie nowe zapożyczenia). I one najprawdopodobniej zanikną, gdy tylko pokolenie ich używające nieco podrośnie, więc według mnie nie ma tutaj co dramatyzować. Rej może stwierdził, że Polacy nie gęsi i swój język mają, ale języki mają to do siebie, że nie są eksponatami muzealnymi, tylko żywym tworem, który się rozwija, zmienia i ewoluuje, zaś próby ograniczania tego rozwoju zawsze spotkają się z oporem. A dzisiejsi Polacy z Rejem raczej już nie potrafiliby się porozumieć zbyt skutecznie.
Jakie jest Wasze spojrzenie na zapożyczenia? Jesteście za czy przeciw? Używacie na co dzień wielu tych „nowości językowych", czy raczej staracie się ograniczać wyłącznie do tych niezbędnych lub unikacie całkowicie? Staracie się doszukiwać ich zasadności, czy po prostu przyjmujecie zapożyczenia ot, tak, bez żadnych rozkmin nad nimi? Może wskażecie jakieś własne „rodziny zapożyczeń", według których można klasyfikować powody ich powstania? Czekam na Wasze wypowiedzi, bo to temat, wydaje mi się, dość gorący i w niektórych kręgach budzący spore emocje. Tylko bez gównoburz mi tu!
A tymczasem: szczęśliwego Nowego Roku, kalafiorki i do następnego!
PS Szukam betaczytelników. Nie do sprawdzania ortów i tym podobnych, tylko ogólnej spójności historii i określenia samego poziomu jej czytalności oraz emocji wzbudzanych przez bohaterów, słowem: potrzebuję feedbacku. Postapo inspirowane Igrzyskami Śmierci i Metrem 2033, język raczej lżejszy niż w moich one-shotach, ilość tekstu duża, ale nie zależy mi na terminach. Jak komuś się chcę, będę wdzięczna za odzew ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top