Rozdział trzeci
Rozdział trzeci
|Dennis|
Niezbyt ciepłe powitanie.
✧══════•❁❀❁•══════✧
Zeszliśmy po kamiennych schodach, aż na sam dół doliny, po czym ruszyliśmy brzegiem jeziora.
Zachwycony rozglądałem się wokół. Wszystko było tak piękne, że wyglądało jak zaczarowane. W pewnej chwili zauważyłem znak stojący obok ścieżki.
- Eee, Jane, jesteś pewna, że dotarliśmy do Elvérin? - spytałem, czytając szybko napis na znaku.
- Tak. - odparła dziewczyna.
- Ale przecież na tym znaku jest napisane Nirévle. - zauważyłem.
- Jak mówię, że to Elvérin, to jest to Elvérin. - odparła chłodno, ruszając przed siebie. - A jakbyś nie zauważył, to na tym znaku jest nazwa zapisana od tyłu.
Spojrzałem na napis i rzeczywiście, po przeczytaniu go od tyłu, zobaczyłem napis Elvénir. Westchnąłem, zdziwiony, że wcześniej tego nie zauważyłem, po czym ruszyłem za Jane i Carlosem.
Po pięciu minutach doszliśmy do pierwszych budynków miasta. Na ulicach nie widziałem żadnych ludzi, a niektóre domy miały w oknach pajęczyny.
Miasto sprawiało wrażenie opuszczonego, chociaż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że słyszę jakieś szepty.
Wzdrygnąłem się na wspomnienie głosów z lasu. Sposób mówienia, słowa - wszystko w tych głosach było jakieś przerażające i... Nieludzkie.
Nagle usłyszałem szelest. Jakby peleryna przesuwająca się po ziemi bardzo szybko.
Chwilę później usłyszałem świst i tuż przed moim nosem przeleciała biała strzała. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, kiedy zostaliśmy otoczeni przez ludzi w pelerynach z łukami i sztyletami w dłoniach. Było ich około dziesięciu.
- Nie ruszać się, jeśli wam życie miłe. - powiedziała osoba stojąca najbliżej nas. Widać Carlosowi życie miłe nie było, bo rzucił się na stojącą najbliżej osobę. Już po chwili leżał na ziemi, przytrzymywany przez dwie osoby w kapturach.
- Nie zabijajcie go. Może są tylko zwykłymi podróżnikami. - powiedziała osoba, która nas ostrzegła, po czym zwróciła się w naszą stronę. - A teraz gadać. Kim jesteście i co tu robicie? Wyglądacie mi na zwykłych podróżników, ale macie w sobie coś, czego nie potrafię określić. Jesteście przyjaciółmi, którzy razem podróżują? A może wrogami, którzy natknęli się na siebie przypadkiem? Albo nieznajomymi, których własne interesy sprowadziły w te same strony?
- Nie, jesteśmy rodzeństwem. - raczej warknęła, niż powiedziała, Jane.
- Rodzeństwem? Czyli tamci dwaj to bracia bliźniacy. Jakoś nie bardzo do siebie podobni. - stwierdziła osoba, prawdopodobnie kobieta. Miała rację. Oprócz szmaragdowych oczy, które odziedziczyliśmy po matce, byliśmy z Carlosem zupełnie różni. - Rodzeństwo podróżujące samotnie. Bardzo rzadkie zdarzenie. A teraz będziemy musieli was stąd wygonić.
- Nie ma mowy. - warknęła Jane, otwierając swój scyzoryk i rzucając się na najbliższego człowieka.
Nie mając zamiaru zostać jako jedyny nie złapany, ruszyłem za siostrą. Ale zanim zdążyłem zbliżyć się do jakiejś osoby, ktoś złapał mnie za ręce i wygiął je do tyłu, przez co nie mogłem się ruszyć. Przynajmniej można powiedzieć, że próbowałem się bronić.
Chwilę później złapali także Jane i całą naszą trójkę ustawili koło siebie.
- Przeszukać ich rzeczy. - poleciła kobieta, która na początku z nami rozmawiała.
Parę osób podeszło do nas i wzięło nasze plecaki oraz torbę Jane.
W plecakach chyba nic takiego nie znaleźli, bo rzucili je na ziemię. Za to torbę Jane przeszukiwali przez dłuższy czas, a potem jakaś osoba podeszła do kobiety, która chyba dowodziła wszystkim, i podała jej jakąś kartkę wyjętą z torby, zapewne list od mamy.
Kobieta przez chwilę czytała list, po czym spojrzała na nas z uśmiechem ledwie widocznym pod ciemnym kapturem.
- A więc jesteście od Lucy! Trzeba było powiedzieć! Oszczędzilibyśmy wielu nieprzyjemnych sytuacji. - powiedziała, po czym zwróciła się do reszty osób. - Puśćcie ich.
Osoby puściły nas i oddaliły się od nas na parę kroków. Rozmasowując obolałe nadgarstki, zapytałem:
- To ty znałaś naszą matkę?
- Oczywiście. - oznajmiła, zdejmując kaptur. Wypłynęły spod niego długie, srebrne włosy. Kobieta spojrzała na nas z uśmiechem, a jej granatowe oczy wydawały mi się skądś znajome. - Chodźcie, pomówimy w moim domu.
Kobieta ruszyła przed siebie w stronę jednego z budynków, a my, chcąc nie chcąc, ruszyliśmy za nią.
Wchodząc do budynku, kątem oka dostrzegłem jakąś postać, która, zauważywszy moje spojrzenie, szybko zniknęła między domami. Nie miałem czasu o niej myśleć, bo kobieta niemalże siłą wcisnęła nas na kanapę, po czym wyszła z pokoju i wróciła po chwili z czterema kubkami gorącej herbaty.
- No więc, mówcie, jak się nazywacie. - powiedziała kobieta, siadając na fotelu i uśmiechając się do nas.
- Ja nazywam się Jane Cleveland, a to moi bracia, Carlos i Dennis. - oznajmiła Jane. - A kim pani jest?
- Ja? Nazywam się Ivy Cleveland. - oznajmiła kobieta. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ma na nazwisko tak samo jak my. A po chwili zorientowałem się, skąd kojarzę jej granatowe oczy. Takie same miała Jane.
- Pani jest naszą babcią. - powiedziałem, patrząc na nią w osłupieniu. Ona posłała mi jedynie uśmiech.
- Zgadza się, jestem waszą babcią. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek was zobaczę. Wasza matka opuściła Elvérin piętnaście lat temu.
- Dlaczego je opuściła? - spytał Carlos.
- Nie wiem. Dla wszystkich jest to tajemnicą. Może wiedział to wasz ojciec, ale on zaginął dwa miesiące po tym, jak wasza matka opuściła Elvérin.
- Nasz ojciec tu mieszkał? - zapytała Jane.
- Zgadza się. - odparła Ivy, po czym machnęła ręką. Chwilę później wprost do jej ręki wleciało zdjęcie w ramce. - Wy też tu mieszkaliście. - powiedziała, pokazując nam zdjęcie. Była na nim widoczna trójka dorosłych i trójka dzieci. Wszyscy stali na tle jeziora, które mijaliśmy po drodze.
- Tu jest Jane. - powiedziała Ivy, pokazując na brązowowłosą dziewczynkę na zdjęciu. - A tu jest...
- Jak... Jak to zrobiłaś? - przerwał jej Carlos, spoglądając to na zdjęcie, które trzymała Ivy, to na szafkę, gdzie jeszcze przed chwilą stało to zdjęcie.
Ivy uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Magia. - odparła. - Każdy z Elvénir ma jej trochę. Każdy ma inne moce, ale zdarza się, że bliźniacy mają podobne lub nawet takie same moce. I tak, wy też je macie. - dodała, uprzedzając pytanie, które cisnęło mi się na usta. Chyba oczekiwała na pytania, bo zamilkła, ale gdy przez pewien czas nikt się nie odzywał, kontynuowała:
- Ja kontroluję wiatr. Spełnia on każdy mój rozkaz. Wasz ojciec za to był miejscowym jasnowidzem. Przepowiadał przyszłość każdemu i jego przepowiednie zawsze się sprawdzały. Chociaż mało kto je rozumiał, bo zazwyczaj mówił zagadkami albo w formie przestróg.
- A nasza matka, jakie miała moce? - spytała Jane.
- Ona nie miała żadnych. - powiedziała babcia. - Nie pochodziła z Elvérin, ale udało jej się opanować sztukę uzdrowienia, co można nazwać pewnego rodzaju magią.
- Czyli my też mamy moce. - mruknąłem pod nosem. - A jakie?
- Nie wiadomo. Musicie przejść specjalny test, w którym dowiecie się, jakie posiadacie moce.
- A ta mgła, która nadciąga znad wschodu, to też jest magia? - spytał Carlos.
- Nie słuchaj go. - powiedziała Jane, zanim Ivy zdążyła otworzyć usta. - Przez ostatnie parę dni spaliśmy bardzo mało i Carlos ma teraz halucynacje.
- Jaka mgła, chłopcze? - spytała babcia, ignorując Jane. Na jej twarzy widoczny był niepokój.
- Wyglądała na gęstą. Pojawiła się nagle, kiedy zaczęliśmy wspinać się po górze. - wytłumaczył mój brat.
- Co o niej sądzisz? - dopytywała babcia.
- Była... Dziwna. Chyba mnie zahipnotyzowała. Gdy na nią patrzyłem, nie myślałem trzeźwo.
- Yhym, a widziałeś kogoś w lesie przed górami? Jakąś postać czy coś?
- Eee, no tak jakby. - odparł niepewnie Carlos. - Widziałem oczy. Zielono-żółte oczy.
- To pewnie był wilk. - stwierdziła Jane.
- Nie. - zaprzeczył Carlos. - To były oczy zwierzęce, zgadza się, ale patrzyły na mnie z ludzką inteligencją. Po raz pierwszy zobaczyłem je, kiedy zatrzymaliśmy się rano na godzinny postój. Później przez cały czas wydawało mi się, że ktoś na śledzi, a gdy wyszliśmy z lasu, dostrzegłem przemykającą w mroku lasu postać. Chyba śledziła nas potem, jak szliśmy przez polanę i wróciła do lasu, gdy zaczęliśmy się wspinać po górze. Jak się wtedy odwróciłem w stronę lasu, widziałem, jak znika pośród drzew. Właśnie wtedy pojawiła się ta mgła.
- A ja, kiedy szliśmy przez las, słyszałem różne głosy. - dodałem.
- A więc się zaczęło. - westchnęła babcia, opierając się o fotel i przymykając oczy.
- Co się zaczęło? - spytała zaniepokojona Jane.
- Wojna. - odparła babcia. Poczułem, jak serce mi zamiera.
- Jaka wojna?
- Wojna z wilanami.
- Z wil-co? - spytałem.
- Z wilanami. Są to wilki, które przypominają ludzi.
- W sensie, że wilkołaki? - spytała Jane.
- Nie, to są... - babcia przerwała w połowie zdania. - Eh, nie wiem, jak wam to wytłumaczyć. Po prostu wyobraźcie sobie wilka, który zachowuje się jak człowiek.
- A o co chodzi z tą wojną? - spytałem, zmieniając temat.
Babcia westchnęła.
- Od prawie dziewiętnastu lat toczymy wojnę z wilanami. Jak wiecie, każdy z nas ma w sobie odrobinę magii. Wilanie też ją posiadają, ale chcą nam ją ukraść. Boją się magii i chcą ją zniszczyć.
- Czyli oni boją się samych siebie. - stwierdził Carlos. Babcia w odpowiedzi pokiwała głową.
- Zgadza się. - odparła babcia, a chwilę później klasnęła w ręce i uśmiechnęła się do nas. - No ale teraz o radosnych rzeczach. Widzę, że jesteście zmęczeni, więc proponuję, żebyście się przespali. Chyba, że chcecie najpierw coś zjeść.
- Ja tam bym wolał najpierw się przespać. - stwierdził Carlos.
- Ja także. - odparła Jane. - A ty, Dennis?
- Ja może bym najpierw coś przekąsił. - stwierdziłem, dopijając herbatę.
- Dobrze. Jane, Carlos, chodźcie za mną. Będziecie spać na górze. A ty, Dennis, możesz poczekać tu na mnie. Jak wrócę, dam ci coś do jedzenia. - oznajmiła Ivy, posyłając mi uśmiech, po czym wyszła z pokoju.
Rozejrzałem się po pokoju i mój wzrok padł na fotografię, którą pokazywała nam Ivy. Chwyciłem ją i zacząłem się jej przyglądać.
Po lewej stronie zdjęcia stała Ivy. Miała długie włosy o morskim kolorze. Na jej ustach gościł uśmiech.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy morski to był jej naturalny kolor włosów, czy też tak sobie pofarbowała. Teoretycznie znajdowaliśmy się w mieście pełnym magii, więc kolorowe włosy były tu chyba w porządku dziennym, prawda?
Obok Ivy stała rudowłosa kobieta o szmaragdowych oczach. Uśmiechała się, a w rękach trzymała niemowlę. Widząc krótkie, kręcone, brązowo-rude włosy dziecka, domyśliłem się, że to byłem ja, a patrząc na kobietę, rozpoznałem moją mamę.
Tuż obok stał mężczyzna o brązowych włosach i granatowych oczach. W jednej ręce trzymał dziecko o brązowych i prostych włosach, a drugą trzymał rękę małej dziewczynki. Domyśliłem się, że to był mój tata, Carlos oraz Jane.
Wszyscy na zdjęciu byli uśmiechnięci. Oprócz taty. Na jego twarzy dostrzegłem zmartwienie i smutek, jakby wiedział, co przyniesie przyszłość. Jakby wiedział, że za niedługo jego żona i dzieci będą musieli opuścić Elvérin.
- To zdjęcie zostało zrobione tuż przed zniknięciem waszej matki. - usłyszałem koło siebie. Uniosłem głowę i zobaczyłem wpatrującą się we mnie babcię. - Wtedy nie myślałam, że to zdjęcie będzie jedyną pamiątką po was. No ale cóż. Chodźmy już do kuchni. Co byś chciał zjeść?
- Hm, no nie wiem. - powiedziałem, wstając i ruszając za babcią, która była już przy drzwiach. Przechodząc obok stołu, odłożyłem na niego fotografię. - Mógłbym naleśniki?
- Oczywiście. Wiesz, rano napiekłam z dwadzieścia naleśników, sama nie wiedziałam, dlaczego. Teraz tak sobie myślę i dochodzę do wniosku, że cząstka mojej duszy przeczuwała, że ktoś się dzisiaj zjawi i będzie miał ochotę na naleśniki. - powiedziała, po czym zaśmiała się. Dołączyłem do niej. Była zupełnie inna niż babcia Nelly. Była pełna dobrego humoru, a nie to co babcia Nelly. Wiecznie zła i niezadowolona.
Zawsze marzyłem o takiej babci. I wreszcie moje marzenie się spełniło.
Jedząc pierwszą porcję naleśników z jagodami i malinami, które podała mi babcia, postanowiłem, że nie ważne, co by się stało, nigdy nie opuszczę Elvérin - miejsca, gdzie po raz pierwszy poczułem się, jak w domu.
✧══════•❁❀❁•══════✧
Tak więc oto i kolejna część tego czegoś xd. Teorie spiskowe mile widziane ^^
No i kolejna część znowu będzie za jakiś czas
A teraz pa ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top