2
Rea
Cisza. Wokół panuje cisza. Rozglądam się po miejscu, w którym się znalazłam, i zastanawiam się, jak do tego doszło. Jedyna rozsądna myśl jest taka, że to wina mojego ojca i tego, czym się zajmuje. Nie jestem aż tak naiwna. Podejrzewam, że proceder, który uprawia, w końcu zbiera żniwa. Tylko dlaczego musiało to trafić rykoszetem mnie? Bo nazywam się Renado? W sumie to chyba wystarczający powód, chociaż i tak tego nie rozumiem. W sumie to niczego nie pojmuję. W moim umyśle jest jedna wielka dziura.
Pocieram ramiona. Jestem trochę zziębnięta. Znalazłam jakiś stary obszerny sweter, który na siebie włożyłam, ale to wciąż za mało. Kończy się wszystko: jedzenie oraz opał, więc w końcu będę musiała podjąć decyzję, co dalej. Tak naprawdę mam dwa wyjścia: zostać i czekać na ratunek, który prawdopodobnie nie nadejdzie, albo ruszyć, licząc, że gdzieś dojdę. Po krótkim wahaniu postanawiam, że jutro z samego rana wyruszę. Problem jest taki, że otacza mnie jedynie gęsty las, a ja nie mam wystarczająco dużo siły na długie piesze wędrówki, zwłaszcza w trzaskającym mrozie. Zastanawiam się, czy mnie czasem nie wywieziono na Alaskę. Na pewno jestem gdzieś, skąd nie tak łatwo się wydostać bez samochodu. Wiem, bo próbowałam. Przeszłam spory kawa- łek, ale to był głupi pomysł, a droga powrotna zajęła mi znacznie więcej czasu.
Muszę przy tym pamiętać o moim stanie zdrowia, który i tak jest zaskakująco dobry. Zero wymiotów, jak wcześniej. Zero zawrotów głowy. Zero niczego, tak jakbym już nie była chora. Nie wiem, czy to może przez świeże powietrze, ale nic nie zmienia faktu, że z osłabienia trafiłam do szpitala, z którego siłą przewieziono mnie tutaj. Pamiętam, w jakich okolicznościach mnie porwano i że mi coś podano, ale resztę przykrywa mgła.
Biorę spokojny oddech i wstaję. Chcę jeszcze raz suk- cesywnie przeszukać chatę w poszukiwaniu czegokol- wiek, co sprawi, że będę wiedziała, gdzie się znajduję. Przetrząsam wszystko, cal po calu, ale nie ma niczego, co przybliżyłoby mnie do celu, za to znajduję jeszcze tro- chę jedzenia, którego nie ma za dużo. W końcu się pod- daję i otwieram puszkę z fasolą, którą zjadam ze środka
na zimno bez wyjmowania na talerz. Rozmyślałam o tym, co mnie spotkało. Przeżuwam powoli, zastanawiając się, gdzie w tej całej historii jest mój ojciec. Zdaję sobie sprawę, że miał pełno brudu za uszami. Samo to, co usłyszałam, wystarczy, żeby się domyślić, że parał się brudnym biznesem. Nie jestem głupia. Potrafię myśleć i wyciągać wnioski. Lubię też słuchać i obserwować. Nauczyłam się tego. A dedukcja jest czymś bardzo przydatnym, zwłaszcza w moim zawodzie, więc zakładam, że coś poszło nie tak. Mój tato zrobił coś albo zalazł komuś za skórę, co sprawiło, że ma kłopoty, a mnie wzięto jako kartę przetargową. Zakładam, że tak właśnie jest.
Patrząc na zachodzące słońce, które powoli chowa się za wierzchołkami drzew, przypominam sobie dziewczy- nę, której pomogłam. Nie wiem, kim była, ale mam nadzieję, że jej się udało i że moje starania nie poszły na marne. Nie mogłam wtedy zrobić nic więcej. Tim darł się niemiłosiernie, kiedy odkrył, że wysłałam go po nic. Ten człowiek jest prawą ręką mojego ojca, oficjalnie mówi się na takich asystent, ale z niego taki asystent, jak ze mnie zakonnica.
Odstawiam pustą puszkę, po czym wstaję z nadzieją, że może uda mi się rozpalić ponownie w piecu, w którym wygasło. Nie jestem zupełnie bezużyteczna. Coś tam potrafię. Byłam kiedyś w drużynie skautów, więc umiem robić bardzo przydatne rzeczy, ale one wymagają ode mnie wysiłku. Otwieram drzwi i od razu uderza we mnie mroźne powietrze, które sprawia, że chyba zamarza mi w nosie. Biorę oddech, a obłoczki pary unoszą się w powietrzu, kiedy pokonuję mikroskopijną werandę. Pochylam się i sięgam po ostatnie szczapy drewna umieszczone w rogu. Ładuję je na przedramię, odwracam się i wchodzę z nimi do środka. Nie wystarczą do rana, ale chociaż odrobinę i na krótką chwilę zrobi się ciepło.
Po piątej próbie i niemal wypluciu płuc udaje mi się rozpalić w żeliwnym piecyku. Ogień powoli zajmuje drwa, a ja czekam na odrobinę ciepła, które dociera do mnie po jakimś czasie. Widzę przez okno, że niebo przy- brało barwę delikatnego różu. Postanawiam spać blisko piecyka. Biorę więc koc, przysuwam krzesło, po czym siadam i szczelnie się okrywam, rozkoszując przyjem- nym ciepłem. Zamykam oczy i staram się nie myśleć o tym, co mi się przytrafiło. Nie chcę, po prostu nie chcę.
Jest mi tak dobrze, tak przyjemnie, że czuję, jak powoli zapadam w sen. Coś mi go jednak zakłóca. Do mojego półprzytomnego już umysłu dochodzi cichy odgłos, jakby pukanie do drzwi. Potrząsam głową, gdy hałas robi się głośniejszy. Zrywam się z krzesła i odrzucam koc. Szybko sięgam po leżący na podłodze ostatni drewniany kołek i starając się nie narobić zbędnego hałasu, podchodzę do drzwi. Zdaję sobie sprawę, że ich nie zamknęłam. Wystraszona, że po drugiej stronie może być ktoś, kto chce mi zrobić krzywdę, chowam się przy ścianie i z mocno łomoczącym sercem czekam na to, co nastąpi. Nim mam szansę doliczyć do trzech, klamka się porusza, po czym drzwi otwierają do środka. Stoję ukryta za nimi. Spanikowana, wciąż trzymam w rękach drewno. W końcu drzwi zostają zamknięte, a ciemny i dość wysoki cień przesuwa się w kierunku piecyka. Nie ruszam się, sparaliżowana strachem.
– Kurwa – roznosi się po mieszczeniu, kiedy postać w coś uderza.
To facet.
Cała się spinam, zdając sobie sprawę, że to może być mój oprawca. Przełykam ciężko, czekając na to, co nastąpi. W lekkim mroku dostrzegam, że czegoś szuka, robiąc przy tym niezły hałas, który wykorzystuję, żeby do niego podejść. Robię to szybko, bez zastanowienia. Przecinam niewielką chatę, staję za nim i unoszę szczapę drewna, po czym z całej siły walę go w głowę.
– Kurwa! – klnie ponownie, chwieje się, ale nie upada.
Przestraszona odskakuję, a on wpatruje się w mnie, choć wątpię, żeby coś widział w tych ciemnościach. Dźwięk odbezpieczanej broni sprawia, że znów zamierzam. Nie ruszam się, kiedy on robi krok w moją stronę.
– Kim ty, do cholery, jesteś? – cedzi pytanie, a mnie głos więźnie w gardle. – Gadaj, bo cię zastrzelę – warczy. – Rea – wykrztuszam pod wpływem tej realnej groźby.
– Rea jaka?
– Rea Renado – odpowiadam.
– Co tutaj robisz? – dopytuje. Nie bardzo wiem, co mogłabym mu powiedzieć. Czyżby to był zupełnie ktoś przypadkowy? – Odpowiadaj – warczy.
– Nie wiem. To znaczy – głos mi drży – zostałam porwana. Obudziłam się w tej chacie. Mówię prawdę – dodaję. – Kłamiesz – cedzi.
– A niby po co? – nabieram odwagi. Nie lubię, jak ktoś zarzuca mi kłamstwo. Zamieniam się wtedy w dynamit z krótkim lontem. – Przecież jestem na jakimś totalnym zadupiu, nawet nie wiem gdzie. Jaki miałabym w tym cel, żeby cię okłamywać? – fukam. – No, jaki?
– Dobre pytanie.
– Więc może... może odłożysz tę pukawkę i pogadamy bez celowania do mnie?
– Żebyś znowu mnie czymś zdzieliła? – słyszę kpinę w jego głosie.
– Sądziłam, że to może mój porywacz. – Wzruszam ramionami, czego on zapewne i tak nie widzi.
– Taa – prycha, a ja oddycham z ulgą, ponieważ słyszę dźwięk zabezpieczenia broni. – Masz coś, czym można opatrzyć mi głowę?
– Jak się ruszę, nie zastrzelisz mnie? Bo bez światła nic nie znajdę.
– Nie zastrzelę.
Bardzo ostrożnie podchodzę do niewielkiej szafki, na której widziałam wiszącą lampkę naftową. Czując na sobie wzrok mężczyzny, którego imienia nie znam, sięgam po lampę, po czym podchodzę do piecyka, gdzie zostawi- łam pudełko zapałek. Kucam, odstawiam przedmiot, chwytam pudełko i po chwili odpalam zapałkę, by po sekundzie rozbłysnęła płomieniem. Podpalam knot i się pod- noszę. Trzymając w ręku latarenkę, odwracam się twarzą do stojącego za mną mężczyzny i zamieram. Krew pokrywa jego czoło oraz skroń. Dopada mnie poczucie winy, że go uderzyłam, ale tylko na chwilę, bo wciąż nie mam pew- ności, kim on, do diabła, jest. Nie przedstawił się. Ale wygląda... Cholera, jest mroczny. Nie jak ci wszyscy modele z okładek, ale ma w sobie coś takiego, co nie pozwala mi oderwać od niego wzroku. Przełykam ciężko, skupiając całą swoją uwagę na jego twarzy.
– Będziesz się tak na mnie gapić? – wypala pytanie, a ja dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mówi z dziwnym akcentem. Nie komentuję tego jednak.
– Yyyy, nie. Ale mógłbyś się odsunąć – rozglądam się – bo gdzieś tutaj widziałam jakąś apteczkę – informuję go zgodnie z prawdą. Zauważyłam ją, kiedy przekopywałam zawartość domu.
Brunet się odsuwa, a ja odstawiam lampę na szafkę i w skupieniu szukam rzeczy, która po chwili trafia w moje ręce. Odwracam się z małym pakunkiem, żeby zobaczyć mężczyznę siedzącego już na krześle. Przemieścił się bezszelestnie, co jest wręcz niewiarygodne, bo drewniana podłoga niemiłosiernie skrzypi przy każdym kroku. Odchrząkuję i staję przed nim na wyciągnięcie ręki.
– To trzeba najpierw umyć. – Wskazuję na ślady krwi. – Więc zrób to.
– A może sam byś się tak ruszył, co? Nie jestem twoją służącą – mówię buntowniczo.
– To ty mnie uderzyłaś, więc posprzątasz ten bałagan, kurduplu.
Ostatnie słowo sprawia, że staję w płomieniach. Jestem naprawdę niska. Mam tylko sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale nienawidzę, jak ktoś mnie tak nazywa. W przypływie złości, której być może nie powinnam okazywać w tej sytuacji, rzucam mu rzeczy na kolana i odwracam się tak gwałtownie, że na chwilę tracę równowagę. Chwieję się, ale sekundę później nieproszony gość trzyma mnie, pomagając zachować pion. Cała się napinam, czując jego dłonie na sobie.
– Uważaj – mówi beznamiętnym tonem.
– Puść – rozkazuję, ale on tylko mocniej zacieśnia palce na moim ramieniu.
– Najpierw mi pomożesz, a później porozmawiamy – szepcze mi do ucha, a przez moje ciało przepływa prąd.
– O ile powiesz mi, kim jesteś.
– Powiem tyle, ile uznam za stosowne. – Odwraca mnie przodem do siebie i wlepia oczy w moją twarz. – Nic ponadto.
– Okej... – sapię, czując się dziwnie w jego towarzystwie.
Puszcza mnie, a ja mam ochotę powiedzieć mu, że jest baranem, jednak gryzę się w język. Nie sądzę, żeby w mojej obecnej sytuacji opłacało się pyskować. Toteż uznaję, że najlepiej będzie, jak się przymknę i o nic nie zapytam. W sumie najważniejsze, że nie jest moim porywaczem, przynajmniej na takiego nie wygląda, a cała reszta nie ma znaczenia. Nie liczy się. Dlatego bez słowa zabieram się za wytarcie krwi z jego czoła i sprawdzam, gdzie i jak mocno ode mnie oberwał. Kwadrans później siedzi z małymi aptecznymi szwami na czole. Okazało się, że całkiem nieźle mu przyłożyłam. Czyli moje treningi nie poszły na marne. Potrafię jeszcze używać broni, ale jakoś nigdy nie musiałam sprawdzać tego w realu, poza tym nie mam jej przy sobie.
– Gotowe – przerywam ciszę, jaka między nami nastała. – O nic mnie nie zapytałaś.
– Bo nie chcę nic wiedzieć – zapewniam, ale po chwili dodaję z wahaniem: – No, może jedną... dwie rzeczy... – Co takiego? – Patrzy na mnie, a jego twarz wyraża spokój, jakby był całkowicie wyluzowany.
– Co tutaj robisz? I czy podrzucisz mnie do najbliższej cywilizacji?
– Czyli nadal twierdzisz, że zostałaś porwana?
– A jak nazwiesz to, że jednego dnia jestem w szpitalu, a następnego, chociaż w sumie nie wiem, ile minęło czasu, budzę się tutaj i nie mam pojęcia, jak i dlaczego się tu znalazłam?
– Ciekawe – cmoka.
– Raczej przerażające.
– Załóżmy, że jestem w stanie cię gdzieś zawieźć, ReoRenado, ale na pierwsze pytanie nie dostaniesz odpowiedzi.
– Okej.
– Prześpijmy się i za kilka godzin ruszymy – zmienia temat, co mi pasuje.
– Na nogach? – pytam, bo on nie wygląda, jakby dotarł tutaj pieszo, dlatego wolę się upewnić.
– Nie, powiedzmy, że mam coś, co nas tam zawiezie.
– Rany – przewracam oczami – nie możesz powiedzieć, że po prostu masz samochód?
– Mógłbym, ale gdzie zabawa?
Unoszę brwi w zaskoczeniu, jednak się nie odzywam, tylko przysuwam sobie drugie lekko sfatygowane krzesło i siadam na nim, tuż przy piecyku, który wciąż daje ciepło.
– Masz. – Nieznajomy podaje mi koc, a w sumie tylko jeden koniec, bo drugim sam się okrywa.
– Dzięki – bąkam i zamykam oczy, czując się w jego towarzystwie irracjonalne bezpiecznie.
Gdyby chciał, już dawno użyłby broni i mnie zastrzelił, ale tego nie zrobił, tylko podzielił się pledem, więc zakładam w jakimś małym stopniu, że nie stanowię dla niego zagrożenia. Pytanie tylko, czy on nie jest zagro- żeniem dla mnie? A może raczej ocaleniem?
Kirił
Patrzę na siedzącą przed laptopem Raisę. Wciąż jesteśmy w Nowym Jorku, mimo że święta się skończyły. Obiecałem jej, że znajdziemy jej kuzynkę i mam zamiar dotrzymać słowa, zwłaszcza po tym, co dostałem od tego pojeba. Do tej pory nie mówiłem o tym mojej myszce, bo nie chcę jej denerwować. To nikomu nie pomoże, jedynie wprowadzi jeszcze bardziej nerwową atmosferę. Moi ludzie niczego nie znaleźli. Nie natrafili na żaden ślad, ale prawda jest taka, że Rea Renado została uprowadzona ze szpitala. Mam na to dowód w postaci zdjęcia w telefonie.
Więzy rodzinne bywają kłopotliwe, sam coś na ten temat wiem, ale dobrze mieć rodzinę, mimo że część tej rodziny to nie moja rodzina. Skomplikowane, ale do ogarnięcia.
– Szukasz tam czegoś konkretnego? – pytam moją myszkę.
– Nie wiem. Chcę ją odnaleźć. – Spogląda na mnie. – Mogła mi wcale nie pomagać, a jednak to zrobiła. Może dlatego została porwana, Kirił. Może przez to? Ona nie wie, że ja wiem, na czyje zlecenie porwano Renado.
– Kto ci powiedział o jej zniknięciu?
– Dziewczyny?
– Ci faceci to paple – mamroczę, bo oni wszystko mówią swoim babom.
– Ale dzięki temu – odkłada urządzenie i wstaje – wiem, co się dzieje. Myślisz, że ona może już...
– Widzę, jak nie może jej to przejść przez gardło.
– Nie żyć? – dokańczam za nią, na chwilę przerywa- jąc zakładanie swetra.
– Mhm.
– Mam skłamać
– Nie. – Kręci głową.
– Może tak być. – Podchodzę do niej i układam dłonie na jej ramionach w geście pocieszenia. – Ale równie dobrze mogę się mylić. Myszko, znajdziemy ją. Lubię dotrzymywać obietnic. Poza tym mogę wykorzystać swoje nazwisko.
– Które otwiera wiele drzwi.
– Myślę, że nie tylko drzwi, ale teraz pora na mnie. Muszę się spotkać z resztą tej Tarasowskiej bandy, kochanie.
– Okej, ale co ja mam robić?
– Mogę cię wraz z Jegorem podrzucić do Riley albo Melissy.
– Super, czyli do baru.
– Kurwa, to się źle skończy – marudzę – ale niech bę- dzie. Tylko – całuję ją prosto w usta – bądź ostrożna. – Nie powiedziałem jej, że Grisza mi groził. W sumie groźba dotyczyła całej tej rodziny.
– Zawsze, przecież mnie znasz.
– Ale ich kobiety są szalone.
– Nie przeczę. – Uśmiecha się. – Daj mi dwie minuty i możemy jechać.
Godzinę później i po odstawieniu Raisy do dziewczyn, stoję wraz z resztą chłopaków w biurze Siergieja. Anton wygląda, jakby był na coś nieźle wkurwiony, zresztą jego brat też. Tylko mój braciszek jest oazą spokoju.
– Rozumiem, że wydarzyło się coś, o czym nie wiem – zaczynam.
– Skurwysyn – odzywa się Siergiej – chce się nam dobrać do dupy.
– A ma takie możliwości? – Dimitrij nie kryje zaskoczenia.
– One zawsze są, wystarczy do tego odpowiedni człowiek – kwituje jeden z bliźniaków.
– Co masz na myśli, Anton? – pytam, bacznie mu się przyglądając.
– Sukinsyn kogoś wysłał – odpowiada mi Szewczenko. – Zniknęło dwóch moich ludzi.
– Chcą nas powoli wykończyć? – pyta mój brat, a ja się zastanawiam, o co chodzi, bo to do Griszy niepodobne. Już zrobił, co miał zrobić, chyba że temu psu wciąż mało.
– Nie sądzę – włączam się do rozmowy. – To nie jest do niego podobne. Poza tym – kiwam na nich – obstawiam, że ten ktoś próbuje się przez was dostać do mnie, co jest śmieszne, bo ja się wcale nie ukrywam.
– Ale zadarł nie z tą rodziną, z którą powinien – syczy Siergiej. – Nikt z nami nie zadziera, chyba że chce skończyć w plastikowym worku albo na dnie rzeki.
– Wiadomo, co z młodą Renado? – dopytuje Dimi.
– Nic. – Kręcę głową. – Ani co z tymi dziećmi. Ale dostałem pewne zdjęcie.
– Jakie? – Siergiej nie kryje zainteresowania.
– Takie. – Pokazuję im, a mój iPhone przechodzi z rąk od rąk.
– To chuj zajebany – cedzi Anton.
– Znajdziemy ją. – Brat klepie mnie po ramieniu. – To kwestia czasu.
– Który nam się kończy – cmokam.
*****************************************************
Dodam jeszcze z 2-3 rozdziały. Może ktoś polub ostatniego z rodu Tarasow
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top