4. Nuta czwarta (Urodziny)
Błąd niewybaczalny przez niego popełniony.
Przeze mnie zlepiony, ubity.
Sobą naprawiony.
Jestem dobrym człowiekiem. Nic nie zrobiłem.
Czemu rąk więc domyć nie mogę,
Brudnych od urodzenia,
Budzących trwogę.
Choć nie potrafię zliczyć ile razy je myłem.
I czemu wciąż pełne złości twarze
Widzę, gdy błagam:
Niech to piętno ktoś zmaże.
Pomocy.
T. Lupin / 2015
***
— Nie przesadzamy czasem? Wiesz, że prawdopodobnie będzie tylko nasza trójka? — mruknął Teddy, omiatając wzrokiem salę prób.
Czerwone, różowe, zielone i niebieskie baloniki zwisały na nitkach z beli podtrzymujących strop, różnokolorowe serpentyny w kropki i paski oplatały wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu lampy, a na ławkach stał stos papierowych kubeczków, plastikowe sztućce oraz talerzyki ze wzorami stepujących hipogryfów. Nie znał się zbytnio na dekorowaniu wnętrz, ale aktualny wystrój wydawał się wystarczająco radosny oraz równie wystarczająco urodzinowy, by atmosfera udzieliła się nawet takiemu sztywniakowi jak Victoire. Bardziej martwił się o frekwencję, a właściwie o jej brak. Choć myślał nad tym od tygodnia, nie przychodził mu do głowy nikt, poza nim samym oraz Markusem, kto zechciałby świętować urodziny Victoire. Ani jedna osoba na cały, cholerny, Hogwart.
— Nie marudź — odparł Markus, wyjmując z plecaka paczkę czekoladowych ciastek i jednocześnie posyłając przyjacielowi stanowcze spojrzenie. — Zresztą to był twój pomysł.
Ted westchnął, przedrzeźniając go pod nosem. „Twój pomysł", „Twój pomysł". Tak, wyjątkowo idiotyczny, nieprzemyślany i wypowiedziany pod wpływem impulsu. Zazwyczaj inaczej spędzał drugi maja, zazwyczaj zamykał się w pokoju, zaczytywał w hołdującym śmierć „Bitwy o Hogwart - tragiczna droga ku wolności" i pił kremowe piwo w samotności paląc papierosy, albo, gdy jeszcze był za mały by to robić, chodził na długie spacery, popłakując ukradkiem, kiedy nikt nie widział.
A w tym roku urządzał imprezę. Świat stanął na głowie.
Opadł na wysłużony fotel, po czym złapawszy za gitarę, począł na niej nerwowo brzdąkać. Victoire kazała mu ćwiczyć „Antologię Młodości", utwór, który wymyślił podczas jakiejś pomroczności jasnej, z którego zamiast porządnego numeru wyszła hybryda alternatywnego popu z folkiem, gdy Markus dorwał się do mandoliny i który, ku jego rozpaczy, uwielbiała i Vicki i jego przyjaciel. Ćwiczenie folkowej wersji „Antologii" nie miało jednak większego sensu, bo do pełni mocy potrzebowali akustycznego basu, którego nie mieli. W dodatku aktualnie nie było go stać na nic wymagającego ani kreatywnego. Nie teraz, nie dzisiaj. Dzisiaj miał prawo być smutny, zły, rozlazły, rozdrażniony. Miał prawo siedzieć i nic nie robić, wylewając jedynie Markusowi swoje żale, miał prawo zaciągać się dymem tytoniowym częściej niż zazwyczaj oraz żałować, że kilka dni temu zachciało mu się sprawiać radość pochrzanionej Krukonce o białych włosach. Mógł porzucić to wszystko i nie ruszać się ze swojego starego, zabrudzonego fotela do wieczora.
A właściwie mógłby, gdyby nie nagły podmuch wiatru, który momentalnie postawił go na nogi. Leciutki przeciąg, dla niektórych zapewne ledwie wyczuwalny, dla niego był zwiastunem nadchodzącej katastrofy. Rzucił się susem przez pokój, w ułamku sekundy dopadając do drzwi.
Victoire Weasley poruszała się cicho jak mysz. Nie wiedział, jak to robiła, lecz jej kroki nigdy nie dudniły echem na korytarzu, a zawiasy otwieranych drzwi nie skrzypiały przy ciągnięciu za klamkę. Na szczęście istniały rzeczy, na które wpływu nie miała. Mugole zapewne określiliby to fizyką.
Teraz wielkie, niebieskie oczy Victoire patrzyły na niego z zaskoczeniem zza niewielkiej szpary w przejściu, którą usilnie starała się powiększyć. Pchnęła drzwi raz, drugi, trzeci, ale skutecznie zablokował je stopą z drugiej strony. Po dwóch latach tych jej skrytobójczych sztuczek nabrał refleksu. Uśmiechnął się pod nosem, gdy zdezorientowana przechyliła zabawnie głowę w bok.
— Nie chcą się otworzyć. Coś się zepsuło.
— Jakiś problem z zawiasami. Te drzwi mają pewnie setki lat. Ale Markus już nad tym pracuje — skłamał gładko.
Markus prychnął za jego plecami.
— Och... — mruknęła, wyciągając głowę niczym żyrafa. Przez chwilę próbowała dostrzec cokolwiek z głębi pomieszczenia, jednak była za niska, a Ted zbyt skrupulatnie zasłonił ciałem szparę, by jej się udało, dała więc za wygraną. — W takim razie mogę pomóc, chyba znam odpowiednie zaklęcie.
— Nie! — krzyknął Teddy, machając panicznie wolną ręką. — To znaczy... wiesz, jaki jest Markus. Uparł się, że to zrobi. Nie chcemy chyba, aby pomyślał, że w niego nie wierzysz, prawda?
— Tak... Jeśli mnie wyręczysz, moje ego zmniejszy się do wielkości ziarnka grochu. Męska duma i te sprawy — dodał brunet, nieadekwatnie wesołym tonem.
Victoire zrobiła iście skonfundowaną minę. Ted był pewien, że absolutnie nie rozumie, w czym rzecz. Znał ją dobrze i wiedział, jak działała jej logika. Zapewne trybiki w jej głowie próbowały znaleźć realną odpowiedź na to, czemu ktoś nie chce, aby otwarto drzwi, skoro jednocześnie tego chce. Wiedział jednak również, że od czasu ich pamiętnej kłótni z całych sił starała się stosować do zasad pokrętnego funkcjonowania społecznego. A akurat w tej kwestii był jej mentorem. Ufała mu całkowicie, choć właśnie kłamał jej bezczelnie prosto w twarz.
Powinien mieć wyrzuty sumienia.
— Dobrze więc — powiedziała w końcu, odsunąwszy się nieco od drzwi. — Właściwie, chciałam was tylko poinformować, że chyba znalazłam nam basistę.
To, że potrzebowali basisty, było jasne jak słońce. Żadna piosenka nie brzmiała tak jak powinna bez basu — bez kluczowego elementu. Kiedyś nie stanowiło to większego problemu, bo kiedyś grali wyłącznie dla frajdy. Potem, po występie sylwestrowym, po godzinach ciężkich prób oraz płaszczeniu się przed McGonnagall, aby pozwoliła im występować jako pełnoprawny zespół na i tak wyjątkowo rzadkich szkolnych zabawach czy konkursach, stało się jasnym, że czegoś im brakuje. Musieli więc wybrać: między swoją hermetyczną, dziwaczną grupką, a wyjściem ze strefy komfortu i rozwinięciem zespołu. Wybór nie był łatwy, lecz w pewnym momencie zrozumieli, że całej trójce zbyt bardzo zależy na muzyce, aby rezygnować z rozwoju. Zwłaszcza od czasu, gdy zagranie pełnej akustycznej wersji „Antologii Młodości" z basem stało się życiową misją Victoire.
Szczerze mówiąc, Ted wątpił, aby ktoś, kto umiał grać, byłby na tyle szalony, by chcieć dołączyć akurat do nich. Do wyrzutków i dziwaków — bo właśnie takie łatki przyklejono im już spory czas temu i dziwnym trafem nie mogli ich odczepić, choć mimo nieco kontrowersyjnego stylu ubierania się oraz oryginalności Vicoire byli tacy sami jak reszta uczniów. Powątpiewał, że zrobione i wywieszane wręcz maniakalnie przez Vicki plakaty o naborze zachęcą kogokolwiek i w głębi ducha nie miał większych nadziei, że zmieni się cokolwiek. Tym bardziej zaskoczył go fakt, że znalazł się chętny, by grać w ich zespole. Normalnie cieszyłby się niezmiernie i prawdopodobnie namawiałby resztę do przyjęcia owego kogoś, nawet jeśli jego umiejętności odstawałyby nieco od wymogów, wierząc, że ciężka praca przyniesie w końcu efekty.
Był jednak problem. Victoire nie raczyła uprzedzić go, kim jest ta osoba. Więc kiedy w szparze za plecami dziewczyny pojawił się chłopak — bardzo wysoki, z szerokimi ramionami i krótkimi, ciemnymi włosami, Ted poczuł, jak bardzo nieprzyjemna siła mrozi go od środka.
— To jest Rudolf Yaxley. Ma piętnaście lat i chodzi do Slytherinu — przedstawiła chłopaka Victoire. Choć twarz miała napiętą jak zawsze, oczy błysnęły jej promiennie, zdradzając zadowolenie.
Z czego była taka uradowana? Ted nie mógł tego pojąć. Zgrzytnął zębami, palce zacisnęły się mocniej na framudze.
Yaxley kiwnął sztywnie głową.
— Rudolf gra na basie od dwóch lat. Miałam okazję usłyszeć próbkę jego możliwości, przechodząc koło pustej sali na trzecim piętrze i obiektywnie stwierdzam, że wychodzi mu to całkiem nieźle — ciągnęła Victoire. — Wyraża również chęć dołączenia do naszego zespołu.
— Wyraża chęć... — syknął Ted przez zaciśnięte zęby.
Teraz dla odmiany rozpaliło się w nim prawdziwe piekło. Miał wrażenie, że płonie od środka, że jego wnętrzności skwierczą i zwijają się z bólu, a w żyłach zamiast krwi sączy się płynna lawa. Jego włosy musiały zmienić kolor, bo wzrok Vicki spoczął na nich, a twarz przybrała nic nierozumiejący wyraz.
— Czy ty w ogóle wiesz, kto to jest?
— Rudolf Yaxley. Ma piętnaście lat i chodzi do Slytherinu — powtórzyła gładko.
Ted miał ochotę na nią krzyknąć.
— Właśnie. Yaxley. Wiesz, co Yaxleyowie robili takim jak my podczas wojny? Podpowiem ci. Ma to związek z bólem i śmiercią — warknął.
Spojrzał z nienawiścią na Rudolfa, który stał, gapił się i milczał. Ten spokój jeszcze bardziej denerwował Teda. Wolałby, żeby Yaxley zaczął się śmiać, bronić, albo bić.
— No dobrze, ale co to ma wspólnego z Rudolfem? — zapytała Victoire głosem tak zadziwionym, że aż wytrzeszczył oczy z niedowierzania.
— Wszystko! Jak możesz tego nie rozumieć?!
Dziś mijała czternasta rocznica śmierci jego rodziców. Umarli tu, w tym przeklętym zamku i z tego co wiedział, Corban Yaxley dołożył do tego swoje pięć groszy. A on, nie dość, że musiał przebywać w miejscu, w którym zostali zamordowani, to jeszcze rozmawiać z synem jednego z oprawców. Absurd tej sytuacji nie mieścił mu się w głowie.
— Nie rozumiem, jak ktoś, kto uważa się za specjalistę od kontaktów międzyludzkich, może winić człowieka za błędy, które popełnił ktoś inny — odparła Vitorire chłodnym tonem. — A może to normalne?
Spojrzała na niego z uporem, a jej oczy wydawały się jeszcze większe i bardziej niebieskie niż zazwyczaj. Ted zacisnął zęby. Nienawidził jej w tej chwili. Żałował tego, że się nią opiekował, że postanowił wyprawić jej urodziny i tego, że pozwolił sobie obdarzyć ją cieplejszym uczuciem. Wiedział również, że jeśli się odezwie, wykrzyczy jej to w twarz, a tego będzie żałował po stokroć bardziej, więc milczał.
— W porządku — powiedziała w końcu, prostując plecy w ten swój dziwaczny sposób. — W takim razie chyba cieszę się, że jestem chora.
— Ta sytuacja ma o wiele szerszy kontekst — odezwał się Markus, który najwyraźniej nie wytrzymał i stał teraz za plecami Teda. — Wyjaśnimy ci to później, a teraz daj Teddy'emu odetchnąć.
— Nie potrzebuję oddechu! — warknął Lupin, lecz Markus odepchnął go mocno na bok i zatrzasnął drzwi.
Słyszeli jeszcze, jak po drugiej stronie Victoire bierze głęboki wdech i mówi:
— Rudolfie, przyjdź proszę około szesnastej. Może do tego czasu Markus odkryje zaklęcie naoliwiające, a Ted przestanie wrzeszczeć.
***
Przestał wrzeszczeć, choć miał ochotę to robić cały dzień. Absolutnie nic nie szło po jego myśli. Pokłócił się z Markusem, który próbował go uspokoić i który twierdził, że ma prawo wiedzieć, jak on się czuje. Nie miał prawa. Może i jego ojciec również nie żył, ale wciąż miał matkę, nie był sierotą i nie został sam na tym okrutnym świecie. Na domiar złego słowa Victoire wciąż dudniły mu w głowie. „Jak można winić człowieka za błędy, które popełnił ktoś inny?". Można, po prostu. Tak robią ludzie, przychodzi to łatwo i naturalnie jak oddychanie, zwłaszcza że istniało coś takiego jak geny, a Rudolf Yaxley miał w genach zakodowane coś złego. Ted był o tym przekonany. Chciał być o tym przekonany, choć słowa Victoire zasiały w nim absurdalną nutę zwątpienia. Niepotrzebnie o nich myślał, niepotrzebnie je analizował. Miał nadzieję, że przynajmniej na lekcjach skupi się na omawianym temacie, zamiast analizować słuszność własnych emocji, ale się przeliczył. Słowa nauczyciela wybrzmiewały gdzieś w tle, a on gapił się w okno, w ciszy i milczeniu tocząc wojnę o własne prawo do nienawiści. Dopiero głos siedzącego obok Markusa sprowadził go na ziemię.
— Co on wyprawia? To już przegięcie, serio...
Teddy aż się wzdrygnął, głównie dlatego, że od dobrych kilku godzin nie odezwali się do siebie ani słowem. Teraz był na tyle zaskoczony, że zapomniał na chwilę o wcześniejszej kłótni. Oderwał wzrok od okna i rozejrzał po sali obrony przed czarną magią. Nie musiał się długo zastanawiać, o co chodziło przyjacielowi. Siedzący w środkowym rzędzie Richard Rufus przenosił właśnie za pomocą zaklęcia kwadratową żółtą kartkę z wyraźnym napisem „szmata". Kartka opadła w końcu kilka ławek dalej, przyklejając się do pleców Rebecci w akompaniamencie chichotów oraz cichych pogwizdywań kolegów Richarda. Rebecca drżącymi dłońmi sięgnęła w jej kierunku, ale ktoś, najpewniej Rufus, musiał ją wcześniej potraktować zaklęciem lepa, bo nie chciała się odczepić. Dziewczyna z całych sił powstrzymując płacz, rwała kawałek po kawałku, rzucając skrawki papieru na podłogę, obok mnóstwa podobnych karteczek. Nim uporała się do końca z tą, którą miała na plecach, kolejna kartka, tym razem z napisem „zdzira" już szybowała w powietrzu.
Ted domyślał się, w czym rzecz. Rebecca jakiś czas temu umawiała się z Richardem Rufusem, potem rzuciła go, dla jego kumpla Justina, potem Justina dla jakiegoś innego Gryfona, a tego Gryfona dla jakiegoś Krukona. Nie wiedział dokładnie dla kogo i w jakich okolicznościach, ponieważ odkąd przestał maniakalnie durzyć się w Rebecce, najzwyczajniej go to nie obchodziło. Chciał nie chciał, usłyszał jednak kilka plotek. Zresztą najwyraźniej nie on jeden, ponieważ kilka dziewczyn uśmiechało się wrednie pod nosem, kumple Richarda przybijali sobie piątki, cała sala milczała, a pulchna koleżanka Rebecci odsunęła się na krawędź ławki i udawała, że nic nie widzi.
— Nic pan z tym nie zrobi?! — warknął głośno Markus, wstając z krzesła.
Jak za dotknięciem różdżki oczy wszystkich obecnych w sali spoczęły na nim. Na ich ławce. Ted westchnął, przecierając dłonią twarz. Świetnie. Spokojnie mógłby napisać najlepszy podręcznik pod tytułem: „Co zrobić, aby twój zespół nigdy nie stał się popularny?" i równie spokojnie wziąć Markusa na współautora.
— Nic nie zrobię? — Ich nauczyciel, Aaron Bentley zatrzymał się pod tablicą, mrużąc powieki. — Prowadzę lekcję, panie Gepp. Nie mam zamiaru wtrącać się w wasze nastoletnie kłótnie.
— To nie żadna kłótnia, tylko nękanie! — żachnął się Markus, wskazując dłonią stos porwanych karteczek leżących przy ławce Rebbecci.
Profesor Bentley ledwie spojrzał w tamtym kierunku. Wzruszył ramionami, robiąc przy tym znudzoną minę, która nawet w Teddym wzbudziła niepohamowane poczucie odrazy i niesprawiedliwości.
— Wy, nastolatki... Zawsze robicie z igły widły. Dramy, tym żyjecie. Czasami po prostu trzeba przyjąć konsekwencje swoich czynów i iść dalej, proszę nie przesadzać.
Teddy wciągnął głęboko powietrze. Nie bardzo obchodziła go Rebecca ani to, co czuje. Właściwie to nawet niespecjalnie było mu jej żal. Wiedział jednak, że Markus miał rację, a oprócz racji miał teraz również misję. Profesor Bentley z pewnością nie mógł tego wiedzieć, lecz znalazł się na przegranej pozycji, ponieważ gdy Markus miał misję, nikt ani nic nie mogło stanąć mu na drodze.
Oczy zabłyszczały mu wściekle, a kosmyk kręconych włosów opadł na czoło.
— Przemoc psychiczna to nie konsekwencja — syknął.
Richard Rufus zrobił głupią minę, przedrzeźniając go bezdźwięcznie, po czym przy uciesze gawiedzi wyjął kolejną kartkę.
— Proszę siadać panie Gepp — westchnął profesor Bentley najwyraźniej nadal ślepy na wszystko wokoło.
Markus jednak nie usiadł. Przeszedł przez salę, wyrwał Richardowi kartkę z dłoni, po czym przykleił mu ją na czoło.
— Co robisz, chory posrańcu?! Powaliło cię?! — wrzasnął Rufus dziwnie piskliwym głosem, mocując się z kartką. — Zrobię następną!
— Następną osobiście wsadzę ci do gardła — warknął Ted, mając już dosyć całego tego cyrku.
Na dokładkę Markus pokazał Rufusowi środkowy palec.
— Spokój! — wrzasnął profesor Bentley, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że kompletnie stracił panowanie nad lekcją. — Wszyscy na miejsca! Nie chcę widzieć żadnych kartek do końca zajęć! Będziecie sobie kontynuować dramy na przerwie! Czy to jasne?!
Odpowiedziała mu cisza, którą chyba przyjął na zgodę.
Ted westchnął. Spojrzał na przyjaciela, który z uśmiechem na ustach maczał pióro w kałamarzu. Był z siebie zadowolony. Właściwie nie tyle z siebie, ile z zakończenia całej tej sytuacji. Teddy niekoniecznie podzielał tę radość. Nie wiedział do końca, czy było warto walczyć o sprawiedliwość dla kogoś, kogo miał w głębokim poważaniu kosztem własnej reputacji. Nie mógł jednak pozbyć się ciepłego, przyjemnego uczucia, które trudno mu było określić. Jakby nagle zaczął lubić siebie bardziej. I kiedy tak pozwolił sobie na moment w nim zatonąć, doszło do niego, że to najmilsze, co od dawna czuł, choć paradoksalnie pewnie wszyscy w koło uważali na odwrót. Złość na Markusa również odfrunęła gdzieś daleko i nawet mógłby kontynuować ten paskudny dzień z nieco lepszym nastrojem, gdyby nie profesor Bentley oraz jego lekcja. A właściwie jej temat.
Do tej pory Teddy absolutnie nie słuchał nauczyciela Obrony przed Czarną Magią, zbyt zajęty pławieniem się w rozgoryczeniu i nienawiści. Teraz, gdy został już sprowadzony na ziemię, dotarło do niego, że profesor Bentley postanowił poruszyć dziś temat wilkołactwa. Nie byłoby to takie znowu straszne, gdyby nie to, że ich nauczyciel najwyraźniej wilkołaków nienawidził. Ted od małego interesował się tym tematem, w jakiś pokrętny sposób tłumaczył sobie, że przynajmniej tak będzie w stanie lepiej poznać swojego tatę. Zrozumieć problemy z jakimi się borykał on, jego mama i przyjaciele. Czytał wiele książek na ten temat i wiedział o likantropii tyle, że spokojnie mógłby samodzielnie poprowadzić tę lekcję. Obiektywnie. W przeciwieństwie do profesora Bentleya, który właśnie wygłaszał monolog o tym, że każdy wilkołak winien zostać oznaczony, odizolowany oraz kontrolowany przez Ministerstwo dla dobra społeczeństwa.
— Oczywiście istnieje eliksir, który zmniejsza skutki przemiany podczas pełni, ale, uwaga, ZMNIEJSZA. To jest słowo klucz. Nie mamy żadnej stałej określającej punkty wyjściowy. Racjonalnym byłoby za punkt wyjściowy przyjąć najwyższy i najsilniejszy z nam znanych, a tym samym brak pewności co do pożądanych skutków eliksiru. Odizolowanie oraz kontrolowanie jednostek zakażonych zapewniłoby więc bezpieczeństwo reszcie społeczeństwa, a z czasem, w przyszłości możliwe, że w ogóle wyeliminowałoby tę chorobę.
Izolacja, kontrola... Tak profesor Bentley potraktowałby jego ojca, który tu w Hogwarcie, równo czternaście lat temu walczył i umarł za to, by profesor Bentley w ogóle mógł żyć. Teddy'emu nie mieściło się to w głowie. Żar wściekłości na powrót zapłonął w jego sercu. Poruszył się na krześle, zaciskając pięści. Markus najwyraźniej to dostrzegł, bo zrobił pełną współczucia minę. Złapał go delikatnie za ramię, lecz zaraz zabrał rękę, zwracając się do nauczyciela.
— A czy nie jest tak, że izolując i naznaczając osoby z likantropią, przypisujemy im tym samym złe cechy? To znaczy, chodzi mi o to, czy nie zastosujemy samospełniającego się proroctwa... my z góry zakładamy, że te osoby są złe, więc one też tak o sobie myślą i tak zaczynają postępować... A przecież historia pokazuje, że są osoby z tą przypadłością, znaczna większość powiedziałbym, które funkcjonują zupełnie normalnie, a w czasie pełni kontrolują przemianę.
Profesor Bentley prychnął.
— Zastanawiam się, panie Gepp, ile wilkołaków pan spotkał... No właśnie. Ja miałem tę nieprzyjemność. I też mówiono mi, że te osoby są w stanie nad sobą zapanować, że tylko trzeba im pokazać odpowiednie sposoby, odpowiednią drogę. Okazało się, że nie są. Skończyło się tragedią.
— Więc teraz obarcza pan winą wszystkich cierpiących na likantropię, za rzeczy, które zrobił ktoś inny? Tamte wilkołaki?
Ted znów poruszył się niespokojnie na krześle. Słowa Markusa zadźwięczały mu w uszach. Zupełnie jakby miał cholerne deja vu.
„Jak ktoś, kto uważa się za specjalistę od kontaktów międzyludzkich, może winić człowieka za błędy, które popełnił ktoś inny".
Po prostu, to takie łatwe. Najłatwiejsze ze wszystkich wyjść, najprostsze co można wybrać. Nie trzeba się starać, Victoire. Nie trzeba przełamywać strachu, niechęci ani pracować nad sobą. Tak łatwo się ochronić, krzywdząc kogoś i wmawiając sobie, że to on - jest zły, winny i niegodny.
Przymknął powieki, czując w ustach smak rozgoryczenia.
— Czasami trzeba wybrać mniejsze zło, dla dobra ogółu, czy to nie rozsądne? — odparł profesor Bentley podirytowanym głosem.
— To okrutne i tchórzliwe... — stwierdził Markus, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Nauczyciel Obrony przed Czarną Magią wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Choć minę miał kamienną, Ted dałby sobie głowę uciąć, że aż kipi ze złości. Zdradzała go pulsująca żyłka na czole oraz czerwone plamy na szyi. Przeszedł przez salę i zatrzymał się obok ich ławki, wbijając w Markusa wściekłe spojrzenie.
— Widzę, że ma pan dziś wyjątkowo dużo zastrzeżeń co do mojej pracy i osoby, panie Gepp. Proszę więc wstać i udać się do Dyrektora. Profesor McGonagall z całą pewnością wysłucha pańskich zażaleń.
Markus westchnął cicho. Najpewniej cisnęły mu się na usta jakieś zgryźliwe komentarze, jednak tym razem się powstrzymał. Wpakował podręcznik, pergaminy i pióra do torby, po czym przewiesił ją sobie przez ramię.
— Widzimy się o szesnastej w salce prób — szepnął jeszcze w stronę Teda i dumnym krokiem opuścił pomieszczenie.
Profesor Bentley z zadowoleniem klasnął w dłonie.
— Świetnie, teraz możemy wrócić do tematu... — zaczął.
Teddy nie miał jednak zamiaru słuchać głupot, które miał do powiedzenia. Gdy tylko Markus zniknął za drzwiami, on także spakował swoje rzeczy i ruszył w stronę wyjścia.
— A pan dokąd, panie Lupin?! — żachnął się nauczyciel.
„Jak ktoś, kto uważa się za specjalistę od kontaktów międzyludzkich, może winić człowieka za błędy, które popełnił ktoś inny?"
Dokładnie. Jak? To było tak frustrujące, tak żałośnie dziecinne...
— Wychodzę — mruknął. — Bardzo mi pana żal, panie Bentley, jest pan równie ślepy jak ja...
***
Dopalał papierosa, stojąc za winklem przy szkolnym dziedzińcu. Doskonale wiedział, że w ogóle nie powinien tu palić, ale paradoksalnie musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Jednocześnie jego skołatane nerwy mogła ukoić tylko nikotyna. Zdecydowanie wolałby zastąpić ją medytacją, bieganiem albo jakimś innym konstruktywnym rozwiązaniem, które kiedyś by wyśmiał, jednak było za późno. Przypuszczał, że najzwyczajniej w świecie dopadło go uzależnienie, a w chwili obecnej nie miał siły, by z nim walczyć. Dlatego jak skończony idiota kitrał się za murkiem i w pędzie zaciągał papierosem, chcąc wypalić go przed zakończeniem zajęć - nim fala uczniów oraz, co wysoce ryzykowne, profesorów wyleje się na błonia.
Czasu starczyło mu akurat. W momencie, w którym wyrzucał filtr na ziemię, z zamkowych drzwi wybiegły uradowane Ślizgonki. Chwilę po nich malutcy Gryfoni z pierwszych klas i grupa Krukonów należących do drużyny Quidditcha. Potem stracił rachubę. Majowa aura z pewnością zachęcała do przebywania na zewnątrz. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, jednak nie tak uciążliwie jak w środku lata, drzewa zazieleniły się soczyście, a nad jeziorem oraz wokół dziedzińca zakwitły sadzone wczesną wiosną przez Hagrida rabatki. Jednak ani słoneczne promienie, ani woń kwiecia nie zaprzątały Teddy'emu głowy. Zarówno piękno przyrody, jak i dziesiątki uczniów z niego korzystających, rozmazało się w mało istotne tło, gdy tylko dostrzegł jego. Idącego wąską alejką w stronę błoni Rudolfa Yaxleya. Właściwie nietrudno było go wypatrzeć. Przewyższał resztę osób prawie o głowę i bujał się na boki, jakby miał zamiar walnąć z bara każdego, kto wejdzie mu pod nogi. O dziwo nie rąbnął nikogo, zamiast tego przeszedł krętą ścieżką do jeziorka, usiadł pod rozłożystą wierzbą i wyjął książkę.
Teddy wziął głęboki wdech, przezwyciężając przemożne pragnienie zapalenia kolejnego papierosa. Zacisnął pięści i ruszył w stronę wierzby. Nie chciał być jak profesor Bentley, nie chciał iść po najmniejszej linii oporu, chciał przekonać się, czy czasem się nie myli, dać szansę, zachować otwarty umysł. Wręczyć Victoire prezent, który sprawiłby jej radość i pozwolić zagrać tę przeklętą „Antologię Młodości" z przeklętym basem.
A przede wszystkim chciał stać się człowiekiem, którym chciał być. Szedł więc, choć z każdym krokiem nogi wydawały mu się coraz cięższe, a palce mocniej wbijały się w skórę. Nikt jednak nie mówił, że łatwo będzie polubić siebie. Skupiona, ostra niczym brzytwa twarz Rudolfa Yaxleya nic a nic nie ułatwiała zadania. Gdy tylko Ted znalazł się wystarczająco blisko, by jej się przyjrzeć, zapragnął rozkwasić Yaxleyowi nos. Zamiast tego usiadł obok na trawie.
— Więc potrafisz grać na basie — mruknął, z całych sił starając się, aby nie zabrzmiało to prześmiewczo czy cynicznie.
Rudolf Yaxley zerknął na niego z ukosa, wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet o krztynę, ale złożył książkę, przytrzymując strony palcem.
— Yhym — burknął.
Dokładnie. Burknął. Po czym wpatrzył się w jeziorko.
Ted mógłby go teraz zwyzywać. Zaczął żałować, że w ogóle tu przyszedł. Piękna wiązanka siedziała na końcu języka i tylko czekała, aby wydostać się na zewnątrz. Znajomość z Victoire nauczyła go jednak wielu rzeczy. Zbyt wielu, by tak łatwo zrezygnował. Między innymi tego, że to jak interpretujemy sobie w głowie czyjeś słowa i gesty, nie zawsze oznacza, że inni właśnie to chcieli nam przekazać. Dlatego przełknął wiązankę i również wpatrzył się w jeziorko.
— Lubię wasze piosenki — powiedział w końcu Yaxley. — Szczególnie „Antologię Młodości". Jest taka delikatna i smutna. Tylko uważam, że brakuje w niej...
— Basu, wiem — dokończył Ted, mimowolnie przypominając sobie ciągłe zażalenia Victoire w tej kwestii.
Obydwoje mieli racje, co w jakimś stopniu go i denerwowało i dziwnie uspokoiło.
Rudolf kiwnął głową. Dopiero teraz Ted zauważył, że choć jego twarz pozostawała niewzruszona, nerwowo bawił się zegarkiem na lewym ręku.
— Myślisz, że umiałbyś ją zagrać?
Ślizgon ponownie kiwnął głową.
— Jeśli chcesz.
— Nie chcę — powiedział szczerze Ted. — Ale nie jestem jedynym członkiem zespołu.
Rudolf Yaxley westchnął cicho, nie odrywając wzroku od jeziorka. Jakby w skrzącej się tafli wody widział coś nadzwyczajnego. Coś, co mógł zobaczyć tylko on. Dla Teda była to tylko woda, dla Yaxleya najwyraźniej miejsce ucieczki. Na chwilę obaj zamilkli. Z oddali dochodziły radosne głosy innych uczniów, ktoś śmiał się głośno. Znad stadionu do Quidditcha dochodziły gromkie okrzyki trenujących Krukonów, szumiały drzewa i smagane przez wiatr jezioro.
— Mój ojciec też tu zginął... Czternaście lat temu — odezwał się w końcu Rudolf. — Wiem, że był złym człowiekiem. Ale dla mnie jest tylko postacią. Nieznajomym.
Jego głos wybrzmiewał smutkiem, tęsknotą i dziwną pustką. Pustką, którą Ted znał aż za dobrze, a którą może czuć tylko osoba tęskniąca za czymś, czego nigdy nie miała. Wyobrażenie nigdy nie zastąpi wspomnień. Świadomość tego była bolesna jak cholera. Rudolf wyrwał źdźbła rosnącej obok trawy i bezwiednie zaczął przesypywać je między palcami. Dopiero teraz Ted zwrócił uwagę na książkę, którą Ślizgon trzymał w drugim ręku. „Bitwy o Hogwart - tragiczna droga ku wolności".
Przeklęte „Bitwy (...)". Znał je na pamięć i w niczym to nie pomagało, niczego nie załatało. Nieważne ile razy je czytał, pozostawały jedynie słowami na kartkach, z pozoru tylko kształtującymi zrozumienie. Prawdziwy był za to uciążliwy brak czegoś niemożliwego.
— Matka mówiła, że czytał mi bajki nad kołyską. W „Bitwach (..)" opisują okropieństwa, które robił. A ja nie czuje w związku z tym nic... Zupełnie nic. Nie mogę nawet się na niego wściec.
— Ja tam go nienawidzę — mruknął Ted, choć doskonale wiedział, o czym mówił Rudolf.
Znów zerknął na książkę i nagle ogarnęło go poczucie zrozumienia. Jasne i czyste jak snop światła, a jednocześnie komicznie bolesne. „Tragiczna droga ku wolności" nie stała się nagle kwiecistą aleją. Ich droga wciąż była pełna dziur, które desperacko próbowali łatać niepasującym materiałem. Dotyczyło to ich wszystkich. Jego, Markusa, na którym rano dziecinnie się wyżył, Rudolfa Yaxleya i setek innych osób w ich wieku. Byli wybrakowanym pokoleniem.
Ale w tym wybrakowaniu przynajmniej tkwili razem.
Wciąż nachodziła go ochota, by rozwalić Rudolfowi nos, jednak miał wrażenie, że powietrze wokół nich rozrzedziło się, a jakże przyjemnie było z taką łatwością oddychać...
— Nie jestem nim. Moim ojcem — powiedział Yaxley, odrywając w końcu wzrok od jeziorka i spoglądając na Teda.
— Wiem — odparł, podnosząc się z ziemi. — I jeśli chcesz zdążyć na przesłuchanie, musimy się zbierać. Dochodzi szesnasta.
***
Victoire stanęła w drzwiach jak wryta. Mrugała przez chwilę gapiąc się w głąb sali, po czym wycofała się malutkimi kroczkami, sprawdziła drzwi, przez które weszła, po czym znów zajrzała w głąb sali oczami wielkimi jak galeony. Teddy próbował sobie wcześniej wyobrazić jej minę, lecz to co ujrzał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Markusa chyba też, bo dostał niekontrolowanego napadu śmiechu.
— Co tu się wydarzyło? Czy to skutki uboczne zaklęcia naoliwiającego? — zapytała zupełnie serio, przekraczając próg.
— Nie, Vicki — zaśmiał się Ted, podchodząc do dziewczyny. — To twoje przyjęcie urodzinowe. Wszystkiego najlepszego — dodał, obejmując ją delikatnie.
Poczuł, jak drobne dłonie Victoire wczepiają się w jego sweter, a jego serce ogarnęło przyjemne ciepło.
— Przecież dziś... — zaczęła niepewnie, lecz jej przerwał.
— są twoje urodziny.
— Nie to miałam na myśli.
— Wiem. — Uśmiechnął się. — Ale dosyć już walki z wiatrakami. Ty jesteś tutaj. Dziwna, prawdziwa i totalnie fantastyczna. Ja jestem tutaj. Głupi, skruszony i totalnie niefantastyczny. Ale razem możemy zebrać coś realistycznego. Wspomnienia.
Victoire nie oderwała od niego wzroku, a jej oczy zrobiły się podejrzanie szkliste. Jakże żałował, że dopiero teraz zdobył się na ten krok, jak wielkim egoistą był, że nigdy nie chciał świętować z nią tego dnia i jakże szczęśliwy był, że w końcu budził się z letargu.
— Markus też tu jest i domaga się, abyś zjadła trochę tego pysznego tortu czekoladowego — wtrącił Markus, podsuwając jej pod nos talerz z wielkim kawałkiem ciasta.
— To chyba za dużo szczęścia... — szepnęła, wpatrując się w smakołyk, wziąwszy go w drżące dłonie.
— Nawet tak nie mów, bo mamy dla ciebie coś jeszcze — zaśmiał się Markus, ciągnąc za rękaw nieco przestraszonego Rudolfa Yaxleya, który do tej pory siedział w rogu sali, milcząc niczym zaklęty.
— To jest Rudolf Yaxley. Ma piętnaście lat, chodzi do Slytherinu i zostanie naszym basistą, jeśli się zgodzisz — dopowiedział Ted, teatralnym gestem wskazując Ślizgona.
Vicki zamarła z widelczykiem w połowie drogi do ust, a jej plecy wyprostowały się momentalnie niczym struna. Przez chwilę Teddy pomyślał, że może przyprowadzenie Yaxleya tutaj, było jednak błędem, że połączenie urodzin i castingu jednak nie spodobało się Victoire, albo że wciąż miała w pamięci ich poranną sprzeczkę i potrzebowała najpierw wyjaśnień, przeprosin, rozmowy... Przez chwilę zapomniał, że Victoire to Victoire, że była taka wyjątkowa właśnie dlatego, bo wierzyła, że czynami naprawia się słowa, bez zbędnych komplikacji, interpretacji oraz pokrętnych wyjaśnień. Na szczęście momentalnie sobie o tym przypomniał, bo dziewczyna niczym błyskawica odłożyła zgrabnie talerzyk na stół, przełknęła resztkę tortu, który miała w ustach, zupełnie nie przejmując się tym, że część czekolady zostało jej na brodzie, w absolutnym milczeniu przeniosła instrumenty na prowizoryczną scenę znajdującą się przy wschodniej ścianie sali i usiadła na krześle, z wyczekującą miną ściskając wiolonczelę między kolanami.
— Zagramy „Antologię młodości"?
Zagrali. Kilka razy. Wszystko, o czym mówiła, było prawdą. Z basem „Antologia" brzmiała inaczej. O niebo lepiej. Najgorsze, albo najlepsze - w zależności od punktu widzenia, było to, że Yaxley naprawdę nieźle wkomponował się w ich zespół. Ted przypuszczał, że mogło być tak przez tę „dziurawość" w sercu, którą wszyscy w sobie mieli, a może dlatego, że po prostu, jak się później okazało, lubił tę melodię na tyle, że ćwiczył ją sobie w samotności. Niemniej przy trzeciej próbie Ted zapomniał o niepohamowanej potrzebie przywalenia mu w twarz. A gdy potem sobie o niej przypomniał, wydawała mu się dziwnie wymuszona.
Ten dzień najwyraźniej pełen był różnych dziwności, ponieważ po siódmej próbie, gdy wszyscy, prócz Victoire, potrzebowali przerwy i gdy wszyscy, tym razem z Victoire, oderwali się od instrumentów, by podjeść nieco urodzinowych przysmaków, drzwi do sali otworzyły się niespodziewanie i stanęła w nich Rebecca.
Ted w pierwszym odruchu zakrztusił się ciastkiem, potem poczuł złość, a następnie zapragnął wyprosić Rebeccę z przyjęcia, ponieważ nikt jej nie zapraszał. Może i na dzisiejszych zajęciach trochę jej współczuł, nie zapomniał jednak, jak okrutnie oschle traktowała Vicki w poprzednich latach. Nie zdążył. Zanim w ogóle zdążył otworzyć usta, Rebbeca stanęła przed nimi i skłoniła się w pół.
— Chciałam tylko podziękować wam za dzisiaj myślałam że nie wytrzymam zabije w końcu tego patałacha i pójdę siedzieć — wypaliła na jednym wdechu, po czym z wyraźną ulgą wypuściła powietrze, wyprostowała się, poprawiła koszulę i zrobiła zmieszaną minę. — Chciałam też przeprosić... za wcześniej... no wiecie.
Victoire zamrugała zdziwiona, brwi Rudolfa Yaxleya powędrowały w górę. Ted przewrócił oczami.
— W porządku, nie ma za co dziękować... — westchnął Markus, machnąwszy ręką.
Rebecca pokiwała głową, a w sali zapanowała niezręczna cisza. Najwyraźniej musiała to wyczuć, ponieważ powoli wycofała się do tyłu, przy okazji lustrując salkę wzrokiem. Jej spojrzenie zatrzymało się na moment na pstrokatych serpentynach.
— Tak, widzę, że macie tu jakieś przyjęcie... nie będę przeszkadzać... pójdę już.
— Pa — powiedział oschle Ted.
— Możesz zostać — dodała Victoire.
Teddy wybałuszył oczy. Z początku myślał, że mu się przesłyszało, ale spojrzał na absolutnie poważną Victoire przeżuwającą krakersy i zrozumiał, że nie. Nic mu się nie przesłyszało. Spojrzał oburzony na Markusa, który tylko głupawo się uśmiechał. Obrócił się w prawo, w akcie desperacji szukając wyjaśnienia u Rudolfa Yaxleya, ale ten tylko wzruszył ramionami, po czym zaczął polerować swoją gitarę basową.
Wzburzony już otwierał usta, aby wyrazić swoją opinię na ten temat, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. To nie do niego należała decyzja, nie on miał świętować. Jego zadaniem na dziś było dawanie szansy. Dawanie cholernej szansy.
— To urodziny Victoire, więc ona decyduje — mruknął tylko.
Oczy Rebbeci zabłyszczały.
— Naprawdę? Wariuje sama w pokoju wspólnym... — jęknęła z ulgą. — Mogę wam zmienić te dekoracje, jeśli chcecie, bo wyglądają jak kinderbal...
— Są bardzo brzydkie — potwierdziła rzeczowo Victoire, po czym ledwie dostrzegalnie przygryzła wargę. — Ale nie chcę zmiany. Ktoś zrobił je dla mnie, więc na swój sposób są też ładne...
Spuściła wzrok, rumieniąc się leciutko. Ted, gdyby mógł, zbierałby właśnie szczękę z podłogi. Najpierw wydawało mu się, że to niemożliwe, aby Victoire powiedziała coś takiego. Że przez jej chorobę niemożliwym jest, by w ogóle pomyślała w ten sposób. A potem mentalnie dał sobie w twarz. Nie on jeden pracował nad sobą. Skupiony na własnych trudnościach, nie dostrzegał jej pracy. Postępów jakie robi, gestów, dłuższych wypowiedzi. Nie on jeden budził się z letargu.
— Okej. Niech więc będzie kinderbal. W sumie to lubię kinderbale, mam chrześniaka, ma sześć lat i jest super słodki... — stwierdziła gładko Rebecca, po czym zaczęła wygłaszać peany na jego cześć.
Ted jej nie słuchał. Uśmiechnął się do Victoire, a gdy ta odwzajemniła gest, pomyślał sobie, że będzie dobrze i o dziwo, było. Choć wcześniej wydawało mu się to absurdalne, przyjęcie okazało się przyjemnie, Yaxley na swój sposób zabawny, a Rebbeca mało irytująca. Co najdziwniejsze w tym wszystkim, Victoire zdawała się naprawdę dobrze bawić. Dużo mówiła, kilka razy się uśmiechnęła, zjadła sporo słodyczy, choć zazwyczaj maniakalnie pilnowała prawidłowego dawkowania glukozy, a nawet wykonała coś, co przypominało taniec. Czuł dumę i radość, jedynie na nią patrząc, lecz właśnie ze względu na to szczęście, jedna rzecz nie dawała mu spokoju.
Więc, gdy Markus zaczął chwalić się zebranym swoimi okazami mięsożernych roślin, które hodował rekreacyjnie na parapecie, Teddy odciągnął Victoire na bok.
— Vicki, wiesz, że im bliżej jesteś z ludźmi, tym mocniej mogą cię zranić, prawda? — zapytał, powoli łącząc myśl w całość.
— Masz zamiar mnie zranić?
— Nie ja — westchnął, pocierając skronie. — Ale Yaxleya prawie w ogóle nie znamy, a Rebbeca przyszła tu wyłącznie, dlatego że nikt z nią nie chce teraz gadać...
— Tak — przytaknęła, jakby jego słowa zupełnie nie zrobiły na niej wrażenia. Jej srebrzysty kucyk zakołysał się na boki. — I co w związku z tym?
— To, że możemy być dla kogoś tylko substytutem, nie przyjacielem... Ja sam czasami gadam głupoty, ponoszą mnie nerwy, już to ciężko znieść...
Victoire ściągnęła wargi, po czym okoliła dłońmi jego twarz, wbijając swoje przejrzyście niebieskie oczy, w jego żółte niczym jesienne chryzantemy.
— Ted, za dużo myślisz. Chcę być jak ty, ale uważam, że zupełnie nie widzisz, czego mnie nauczyłeś i jakim jesteś człowiekiem...
— Naiwnym? — mruknął Ted, starając skupić się na czymś innym niż granat jej tęczówek.
— Dobrym. Jesteśmy dobrymi ludźmi. I to chyba jest najważniejsze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top