1. Nuta pierwsza (Boże Narodzenie)
***
Gdybym na słów tysiące
Choć jedną miał odpowiedź
A struny gardła drżące
W karby ot tak zwinął
Wtedy więcej bym wiedział
i więcej rozumiał
I pogodzony z myślami
Też z sobą bym umiał
Żyć.
T. Lupin / Grudzień 2010 r.
***
— Na Merlina! Ginny! Czyż ona nie jest cudowna?! — krzyknęła ciotka Angelina, pochylając się nad błękitnym wózkiem zdobionym złotą koronką. Nadymała policzki i zrobiła bardzo głupią minę, cmokając w kierunku rumianej, wybudzonej ze snu dziewczynki.
Teddy przewrócił oczami, starając się zrozumieć, co takiego niesamowitego było w małych dzieciach, że wszyscy wokół nich zaczynali zachowywać się tak, jakby dostali zaklęciem ogłupiającym. I chociaż patrzył na odgrywającą się przed nim scenkę od dobrych kilku minut, to żadne logiczne wyjaśnienie nie przychodziło mu do głowy. Oczywiście mógł wejść do środka i darować sobie oglądanie nakręconych ciotek. Mógł ale bardzo nie chciał. Nie samemu. Wolał już słuchać miłego, choć nieco dziwnego chichotania nad wózkiem, niż niekończących się rozmów o Drugiej Wojnie Czarodziejów, Bitwie o Hogwart, poświęceniu i zniszczeniu, dobiegajających z salonu przystrojonego wielką, błyszczącą choinką.
Wspominanie wciąż i wciąż śmierci rodziców nie należało bowiem do rzeczy, które Teddy jakoś specjalnie lubił robić w wigilię. Był to jeden z wielu powodów, dla których razem z babcią praktykowali kameralne spędzanie świąt. Mieli swoje przyzwyczajenia, swoje tematy oraz swoje słabości, z którymi radzili sobie na swój sposób i niekoniecznie chcieli wtajemniczać w to wszystko innych ludzi. Na domiar złego, stały kontakt utrzymywali prawie wyłącznie z Potterami, a zgromadzoną w środku liczną, przyszywaną rodzinę Ted widywał bardzo rzadko. Czuł się nieswojo, nigdy nie mógł zapamiętać wszystkich imion i zawsze bał się, że palnie gafę. Jednak w tym roku ciocia Ginny uparła się, że zbierze na Boże Narodzenie wszystkich bliskich, tym samym nie pozostawiając ani jemu, ani babci Andromedzie zbyt wielkiego wyboru.
Przestąpił z nogi na nogę, starając się nieco ogrzać ciało. Ze stresu zapomniał zupełnie o czapce oraz rękawiczkach, a chociaż tegoroczne Boże Narodzenie z nieustającą ścianą deszczu było odwzorowaniem iście angielskiej pogody, to zarówno zimny wiatr, jak i oscylująca niewiele ponad zerem temperatura, nie sprzyjała długiemu wystawaniu na dworze.
— Ted, może jednak poczekasz w środku? Zrobiłabym ci gorącej herbaty z imbirem. Oni na pewno zaraz wrócą...
Ciotka Ginny dotknęła lekko jego ramienia, uśmiechając się delikatnie. Świąteczne lampeczki oraz kinkiety przyczepione do ścian okalających werandę odbijały blask w jej lśniących, rudych włosach. Drugą ręką wciąż kołysała leżącą w błękitnym wózku córkę. Dziewczynka najwyraźniej zasnęła, a spod puchatego kocyka dobiegał jedynie cichutki, miarowy oddech.
— Zostanę tutaj. Lubię deszcz — odparł, choć było to jedynie półprawdą. Lubił deszcz jedynie zza okna.
— Na pewno?
— Na pewno.
Ginny Potter westchnęła. Był prawie pewien, że w jej ciemnych oczach mignęła troska, lecz najwyraźniej nie miała zamiaru nakłaniać go siłą do zmiany zdania.
— Jeśli zmarzniesz, czekamy w salonie. — Kiwnęła głową, powoli wyjęła z wózka malutką, opatuloną w kocyk dziewczynkę i po chwili zniknęła za drzwiami.
Z przedsionka zaczęły dobiegać kolejne podekscytowane piski.
Ted, będąc oraz bardziej złym na siebie za swój absurdalnie wycofany charakter oraz na babcię Andromedę, która dopuściła do tego, że w ogóle stał tu teraz i się nad nim zastanawiał, kopnął walający się po werandzie kamień i chuchnął na zmarznięte dłonie. W rezultacie z jego ust wydobył się biały obłoczek, którego część uleciała w powietrze, a część osiadła na kuchennym oknie, tworząc na czystej szybie zaparowany krąg.
Zupełnie nieświadomie zakreślił na nim dwie litery: T i M, otoczył je kołem, a koło kwadratem, tworząc tym samym logo zespołu. I to nie byle jakiego, a swojego. Własnego.
Ów zespół założył przed kilkoma miesiącami wraz z najlepszym przyjacielem - Markusem i do teraz byli jego jedynymi członkami. Zresztą nie potrzebowali nikogo innego. Nie posiadali profesjonalnego sprzętu, ani nie zdobywali żadnych nagród, ale tego również nie było im trzeba. Bo po co, skoro mieli siebie i wspólną pasję? Swój świat, swoje marzenia, swoją więź, swoje instrumenty i swoje pomysły. Własne teksty oraz własny głos, które połączone razem stawały się rozmową bez konieczności rozmowy, niebezpośrednią wymianą myśli, katalizatorem emocji i oczyszczeniem, którego Ted tak bardzo potrzebował. Bo chociaż nigdy nie potrafił wypowiadać na głos tego, co krzyczało w jego głowie, chyba tak jak nikt na świecie potrzebował być usłyszany. Pragnął tego całym swoim dwunastoletnim sercem.
Westchnął ciężko, zdając sobie sprawę, jak daleko odpłynął myślami. Zarówno logo jak i zaparowany obszar zdążyły zniknąć zupełnie, a w okiennej szybie widniało jedynie odbicie kilkunastoletniego chłopca o nieco za długich opadających na blade czoło włosach, jasnobrązowych, a w złotym świetle lampek wręcz żółtych, oczach i zapadniętych policzkach. Odbicie, które było jednocześnie tak mu bliskie i tak niesamowicie obce, że serce ściskało go za każdym razem, gdy patrzył w lustro.
Nieco poddenerwowany przeniósł szybko wzrok na skąpane w deszczu podwórze.
Babcia Andromeda, która dwadzieścia minut temu poszła z wujkiem Harrym obejrzeć usytuowaną gdzieś za gankiem małą bimbrownię, w której Potterowie pędzili różniste nalewki domowej roboty, jeszcze nie wróciła. Teddy był prawie pewien, że degustuje teraz po kolei wszystkie trunki, by jakoś przeżyć nadchodzącą wigilię.
Na drugim krańcu ogrodu zauważył jednak kilka osób, zmierzających prędkim krokiem w stronę domu Potterów.
Wysoki, rudy mężczyzna z kilkudniowym, równo przystrzyżonym zarostem trzymał za rękę małą, jasnowłosą dziewczynkę. Obok szła szczupła, elegancko ubrana kobieta o niesamowicie pięknych, wyrazistych rysach twarzy, niosąc na rękach malutkie dziecko. Na samym końcu dreptała najpewniej starsza z córek dostojnej pary. Mogła być niewiele młodsza od Teddy'ego, ale już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć jej uderzające podobieństwo do matki. Choć obiektywnie rzecz ujmując, powinna sprawiać wrażenie równie urodziwej, było w niej coś tak dziwnego, że Teddy'emu trudno było stwierdzić, czy dziewczynka w ogóle jest ładna. Srebrne włosy miała zwinięte w potwornie ciasny kok, który wydawał się naciągać skórę z jej twarzy, usta ścisnęła w wąską kreskę, a na dodatek poruszała się w bardzo nienaturalny, sztywny sposób, wyglądając przy tym jak mugolski robot.
Miał nadzieję, że wyminą go i przejdą obok przystrojonych lampkami jodełek, wprost do wejścia, jednak rudy mężczyzna najwyraźniej zaplanował inaczej. Uśmiechając się radośnie, wszedł po drewnianych schodkach na werandę, zdjął zaklęcie, które do tej pory tworzyło niewidoczną płachtę przeciwdeszczową zawieszoną nad głowami jego i jego rodziny, po czym stanął tuż przed Tedem.
— Ty musisz być Teddy Lupin! — zawołał, odrzucając do tyłu długie włosy, a wyglądał przy tym jak zwierzak, który chce się pozbyć z futra resztek wilgoci. — Pewnie nas nie pamiętasz, ale widzieliśmy się u twojej babci, gdy byłeś malutki. Nazywam się Bill Weasley, to jest Fleur - moja żona, i dzieciaki - Louis, Dominique i Victoire.
Ted kiwnął głową, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć. Nie pamiętał ani Billa Weasleya, ani jego rodziny i nie był przekonany, czy w ogóle chciałby ją zapamiętać.
Bobas niesiony przez matkę darł się wniebogłosy, dzieciak trzymający dłoń ojca szarpał nerwowo jego kurtką, jednocześnie tupiąc na przemian to jedną to drugą nogą, a jasnowłosa kobieta, dostrzegłszy wychylającą się przez okno ciotkę Angelinę, niepostrzeżenie ulotniła się w tamtym kierunku.
Ted miał cichą nadzieję, że lada moment Bill Weasley pójdzie za jej przykładem, lecz niestety, mężczyzna najwyraźniej upatrzył go sobie jako ofiarę wigilijnych pogadanek, bo zignorował wszystko, co działo się dokoła i kontynuował:
— Vicki w przyszłym roku zaczyna naukę w Hogwarcie, może się zakolegujecie — zaśmiał się wesoło, klepiąc najstarszą córkę krzepko po ramieniu. Głowa dziewczyny zachwiała się dziwnie w przód i w tył, ale wyraz jej twarzy pozostał zupełnie obojętny.
— Może... — mruknął Ted, nadal nie mając pojęcia jak poprowadzić dalej tę rozmowę.
Pragnął jak najszybciej zostać z powrotem samemu, lecz babka zbyt dobrze go wychowała, by pozwolił sobie wyjsć na gbura przy nowo poznanych osobach. Prawda była taka, że nie umiał ani nie lubił gawędzić z obcymi ludźmi. Stresowało go to nie mniej niż egzaminy z eliksirów i przyprawiało o nieprzyjemny uścisk w żołądku.
Jednak Billowi Weasleyowi najwyraźniej wystarczyła zwięzła odpowiedź Teda, ponieważ zaśmiał się cicho, mówiąc: "mam nadzieję", po czym zadowolony z siebie odszedł w kierunku żony, która za winklem paliła ukradkiem papierosa. Deszcz siąpił nieustannie, więc aby nie zmoknąć, jedną ręką wciąż trzymała skierowaną ku górze różdżkę.
Za uchylonym oknem ktoś głowił się nad siłą uzależnienia, ale Ted wcale jej się nie dziwił. Jakiś czas temu razem z Markusem spróbowali mugolskich Marlboro i jeśli tylko miałby pewność, że babcia nie zeszłaby na zawał, gdyby się o tym dowiedziała, z chęcią paliłby je regularnie.
Westchnął tęsknie, czując w powietrzu dym tytoniowy, który wiatr przyniósł razem z zacinającym zimnem. Otuliwszy się szczelniej zgniłozieloną kurtką, na powrót przeniósł wzrok na werandę.
I dopiero wtedy zorientował się, że został sam na sam z dziwną córką Billa Weasleya.
Dziewczyna zrobiła dwa kroki w przód, ewidentnie przekraczając granicę jego przestrzeni osobistej. Do tego gapiła się w wyjątkowo natarczywy sposób, prawie w ogóle przy tym nie mrugając. Chociaż głupio mu było się przyznać, przyprawiała go o gęsią skórkę i dziękował w duchu Merlinowi, że przez ścianę deszczu widział już zmierzających z drugiego końca podwórza babcię Andromedę oraz wujka Harry'ego.
— Stoisz tu sam, bo jesteś sierotą? — odezwała się nagle Victoire, ni to pytając, ni to stwierdzając fakt.
Ted drgnął. Oderwał oczy od chyboczącej się lekko babci, której rumieńce zdradzały ilość wypitych nalewek i przeniósł wzrok na stojącą naprzeciwko dziewczynę. Minęła chwila, nim w pełni dotarło do niego, co takiego powiedziała. Zacisnął pięści, czując buchającą do głowy falę prostej, pierwotnej złości pomieszanej ze wstydem, żalem i tysiącem innych uczuć, których nie potrafił nazwać. Był pewien, że jego włosy momentalnie przybrały kolor dojrzałej wiśni, niszcząc tym samym godziny wewnętrznej pracy nad miodowym blondem.
Powinien coś odpowiedzieć - odgryźć się, zrugać ją za brak kultury lub przyjąć usłyszane słowa ze stoickim spokojem, wzruszając co najwyżej ramionami, jednak jej wzrok i ton głosu zbił go zupełnie z pantałyku. Nie było w nim bowiem ani złośliwości, ani nadmiernej ciekawości, ani współczucia.
Właściwie stojąca przed nim Victoire wydawała się zupełnie wyprana z jakichkolwiek emocji.
Wzdrygnął się, robiąc krok do tyłu. Drewniane deski werandy zaskrzypiały cichutko.
— Przepraszam! — zawołała zmieszana Fleur Weasley, doskakując do córki i obejmując ją ramieniem. Zapach jej słodkich perfum mieszał się z wonią dymu tytoniowego i mokrej ziemi. — Victoire cierpi na pewną... przypadłość. Nie zrobiła tego złośliwie. Ale, oh, na Merlina, Vicki, ile razy ci mówiłam, pomyśl dziesięć razy, nim coś powiesz...
Złapała dziewczynę za ramię i odciągnęła w stronę drzwi wejściowych, cały czas rugając ją pod nosem i kręcąc z niedowierzaniem głową. Nim zniknęły w przedsionku domu Potterów, Ted słyszał jeszcze, jak kobieta mówi do męża podenerwowanym tonem: „Bill, ona znów to zrobiła...".
Sama Victoire natomiast zdawała się nie przejmować za bardzo całym zajściem. Szła wyprostowana niczym drut, poruszając przy tym dziwacznie rękami i nie odrywała oczu od Teddy'ego.
Dopiero gdy został na werandzie sam z pachnącą owocami oraz alkoholem babcią, wypuścił powoli powietrze, przymknął powieki oraz odetchnął z ulgą. To był bardzo dziwny początek świąt.
***
— Zaraz doleję kompotu. Czy ktoś ma jeszcze chęć na fasolę? Mogę donieść...
Co najmniej osiem par rąk uniosło się w górę.
Ginny Potter zgrabnie lawirowała między usadzonymi przy wielkim stole gośćmi, analizując stan oraz stopień zapełnienia półmisków. Jedną ręką odsyłała puste naczynia do kuchni, a drugą ustawiała te zapełnione, które nadlatywały, gdy tylko wypowiadała odpowiednie zaklęcie. Aktualnie wciskała wielką miskę pełną ziemniaków pomiędzy warzywną sałatkę, a rybnego tatara.
— Ostrzegam: chyba ciutkę je przesoliłam. W razie czego wymienimy...
Wujek Ron siedzący na drugim końcu stołu machnął lekceważąco ręką, starsza kobieta z poskręcanymi, rudymi włosami zaczęła wszystkich głośno zapewniać o swoim zamiłowaniu do słonych potraw, a James Potter, zabrawszy któremuś ze swoich kuzynów widelca, wpychał teraz do ust jednocześnie świeże ziemniaki i fasolę w pomidorach.
Ted natomiast zamarł. Spojrzał na siedzącą naprzeciwko Victoire i czekał cierpliwie.
Dziewczyna sięgnęła przez stół, przyciągając przyniesioną przez Ginny Potter miskę bliżej siebie. Dokładnie wytarła serwetką skrawek rękawa granatowej marynarki, który niefortunnie znalazł się chwilę temu w sosie koperkowym i robiąc dziwne, nad wyraz poważne miny, nałożyła sobie łyżkę ziemniaków.
Wzięła do ust niewielki kęs, a Ted z fascynacją obserwował jak jej oczy, z każdą sekundą, robiły się coraz większe i większe, a mina coraz bardziej i bardziej zniesmaczona.
— Są naprawdę okropne — stwierdziła w końcu, wystarczająco głośno, by usłyszał ją nawet wujek Ron znajdujący się dobre cztery metry dalej. — Nie da się jeść.
Dwa krótkie zdania, zresztą zawierające zupełną prawdę, wystarczyły, by przy stole zapanował jeszcze większy niż dotąd harmider.
Fleur Weasley zaczęła na przemian pokrzykiwać na córkę i przepraszać gospodynię, natomiast jej mąż dostał nagłego ataku śmiechu, którego za nic nie mógł powstrzymać. Ciotka Angelina z ciotką Hermioną wymieniały półgębkiem jakieś niezbyt przychylne uwagi, a Ginny Potter zapewniała, że absolutnie nic się nie stało i że przecież zdanie gości jest najważniejsze.
Na koniec mały James zrobił z łyżki katapultę, po czym posłał kawałek pomidora prosto na twarz Victoire.
Dziewczyna powoli wytarła buzię chusteczką. Nie zrugała kuzyna, nie poskarżyła się, ani nie wyszła obrażona. Właściwie nie zrobiła nic. Jedynie westchnęła cicho i wróciła do konsumpcji sałatki warzywnej.
Ted patrzył z fascynacją, jak przeżuwa spokojnie kolejne porcje jedzenia, ignorując szalejącą dokoła burzę słowną. Najlepsze w tym wszystkim było to, że przez raptem dwie godziny Victorie Weasley zdążyła podzielić się przynajmniej pięcioma takimi taktownymi komentarzami. Z każdym kolejnym Teddy był coraz bardziej pewien, że dziewczyna absolutnie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak może zostać odebrane to, co powie. Ba! Powoli dochodził do wniosku, że jej intencje były krystalicznie czyste, a puszczane w eter niestosowne stwierdzenia stanowiły dziwną oraz wybitnie nieudaną próbę zapoczątkowania pogawędki.
Więc gdy w końcu wszyscy najedli się, napili, najmłodsze pociechy posnęły, dorośli przeszli do jadalni kosztować nalewek wujka Harry'ego, a dzieci dostały cztery rodzaje ciast i czas wolny w salonie, Ted postanowił zagadać do Victoire i na własnej skórze przekonać się, czy jego przypuszczenia były trafne.
— Zawsze jesteś taka szczera? — zapytał, starając się, aby ton jego głosu brzmiał wesoło i beztrosko.
Victoire zrobiła wielkie oczy, rozejrzała się dokoła, po czym zrobiła jeszcze większe oczy. Najwyraźniej nikt nie przygotował jej na to, że obca osoba zagada do niej tak znienacka. Odłożyła widelec i wyprostowała się jak drut.
— Nie umiem kłamać — odparła z powagą, wlepiając w niego wzrok.
Myślał, że powie coś jeszcze, że pociągnie rozmowę dalej, nawet w dziwny i mało zrozumiały sposób, jednak cisza przeciągała się zdecydowanie zbyt długo. Mógł zadać kolejne pytanie, licząc, że w ten sposób rozwinie się między nimi jakakolwiek konwersacja, lecz sam nie wiedział, czy aż tak zależy mu na poznawaniu dziewczyny, która zdawała się rodem z księżyca.
Byłoby mu łatwiej odejść, gdyby nie jej olbrzymie oczy wpatrzone prosto w jego twarz.
Z opresji uratował go w końcu James, niosący na rękach małe dziecko w różowo-złotych śpioszkach. Maluch wyślizgiwał się między drobnymi ramionami chłopca, więc ten musiał co chwilę przystawać, by poprawić chwyt.
— Ted! Ted! Zobacz! — zawołał uradowany, gdy wreszcie udało mu się dojść do stołu. — To moja siostrzyczka, Lily! Czy nie jest cudowna!?
Dziewczynka miała na głowie kępki rudych loków, czerwoną twarz, wyglądała tak, jakby lada moment miała się popłakać i Teddy raczej nie określiłby jej mianem cudownej.
Jamesa jednak nie bardzo obchodziła odpowiedź. Wcisnął zaskoczonemu kuzynowi siostrę w ręce, po czym szybko oddalił się na bezpieczny dystans.
— Pooglądaj ją sobie, poprzytulaj. Możesz się nią zaopiekować, pozwalam ci. A ja w tym czasie pobawię się z Fredem. Okej?
Uśmiechnął się szelmowsko i nim ktokolwiek zdążył zaoponować, czmychnął w stronę kuchni.
Ted westchnął zrezygnowany. Nie dość, że zamiast spędzać czas na muzykowaniu z przyjacielem, musiał przez kilka godzin siedzieć zestresowany w tłumie ludzi, to babcia Andromeda po kilku kieliszkach pigwówki zrobiła się bardziej niż zazwyczaj towarzyska. Stanowczo odmówiła udania się wcześniej do domu, a on został skazany na towarzystwo dziwaczki oraz oddelegowany do niańczenia najmłodszej latorośli Potterów. Zaczął się zastanawiać, czy może być jeszcze gorzej.
— To najbrzydsze dziecko na świecie — odezwała się nagle Victoire, spoglądając z lekkim niepokojem na dziewczynkę.
Mała Lily otworzyła buzię, gaworząc coś wesoło. Może faktycznie nie należała do najładniejszych dzieci, jakie widział, ale jej ciemne oczka wyglądały jak błyszczące kamyczki, pachniała przyjemną czystością i była niesamowicie cieplutka. Do tego, nie wiedzieć czemu, zdawała się go naprawdę lubić.
— Nieprawda — odpowiedział, nie odrywając wzroku od Lily.
— Prawda.
— Nie. Nie wszystko, co jest dla ciebie oczywiste, jest prawdą — westchnął. — Ludzie z reguły myślą bardzo różnie.
Victoire odsunęła się od stołu, jeszcze mocniej prostując plecy tak, że jej ciało wydawało się teraz nienaturalnie wygięte do tyłu. Bawiące się na eleganckim, ciemnym dywanie dzieciaki Weasleyów zaczęły chichotać, pokazując ją sobie palcami.
— Nie rozumiem — stwierdziła, ignorując ogólną wesołość małych rudzielców. — To brzmi jak wymówka. Ludzie po prostu lubią kłamstwa, chociaż wstydzą się do tego przyznać.
Pokręcił głową z rezygnacją. Mógł wdać się teraz w obszerną dyskusję, ale po tym co dziś ujrzał, szczerze wątpił, czy jakiekolwiek tłumaczenia będą w stanie trafić do siedzącej naprzeciwko dziewczyny. Najwyraźniej stwierdzenia takie jak: takt, wyczucie, powściągliwość, czy niejednoznaczność były jej zupełnie obce. Nie wiedział na jakich zasadach działało jej rozumowanie, lecz z pewnością były to zasady zgoła odmienne od tych, którymi kierowało się większość ludzi. Obserwował przez moment jej olbrzymie oczy, które patrzyły na niego spojrzeniem odkrywającego świat czterolatka, lekko zmarszczone brwi oraz dłonie, równiuteńko ułożone wzdłuż złączonych ze sobą kolan i jednocześnie zdał sobie sprawę, że trudno wyjaśnić, dlaczego w niektórych sytuacjach lepiej powstrzymać się od przesadnej szczerości, dlaczego pewne rzeczy wypada przemilczeć, a inne nieco ubarwić. Jemu przychodziło to po prostu naturalnie, a nigdy w życiu nie nazwałby siebie kłamcą.
Pomyślał, że trudno przyjdzie jej żyć w świecie przepełnionym delikatnymi niuansami i intrygami, że czas bezlitośnie pokaże jej, że śmiejące się pod nosem kilkulatki to nic w porównaniu z uszczypliwością rówieśników. I choć podejrzewał, że ktoś taki jak ona prawdopodobnie nie będzie cierpiał z tego powodu, że istnieje prawdopodobieństwo, iż nawet nie będzie sobie zdawał z tego sprawy, to zrobiło mu się w jakiś sposób przykro i źle.
Dlatego, zamiast podejmować próby udowodnienia jej, jak bardzo się myli, uśmiechnął się szeroko, starając się, by uśmiech ten wyglądał jak najbardziej szczerze i naturalnie.
— Ja nie lubię kłamstw. Możesz mi powiedzieć, co o mnie myślisz i wcale się nie obrażę. Spróbuj — powiedział, kiwając zachęcająco głową w jej stronę.
Victoire poruszyła się leciutko na krześle, rozglądając w popłochu dokoła. Choć właściwie owo rozglądanie ograniczyła wyłącznie do szybkich ruchów gałek ocznych. Całe ciało trwało nadal sztywno wyprostowane, klatka piersiowa unosiła się i opadała rytmicznie, złączone ze sobą nogi nawet nie drgnęły. Lecz mimika twarzy rekompensowała wszystko. Sprawiała, że można było z niej czytać niczym z otwartej księgi, a Teddy był prawie pewien, że w tym momencie dziewczyna analizowała gdzieś w głowie zarówno jego słowa jak i całą jego osobę.
— Myślę, że nie chcesz tu być, ale nie chcesz też, aby inni pomyśleli, że nie chcesz tu być — powiedziała w końcu, a Ted już zaczął żałować swojego pomysłu.
Niestety było za późno na zmianę zdania. Victoire kontynuowała, wyrzucając z siebie słowa z prędkością światła:
— Myślę, że starasz się być normalny, ale nie jesteś, więc chodzisz nieszczęśliwy. Myślę, że masz mnie za dziwaczkę, ale gorszą od siebie, więc jest ci mnie żal. Myślę, że mimo tego, iż mówisz, że nie lubisz kłamstw, sama twoja propozycja była kłamstwem podobnie jak twój uśmiech. Ale to nic takiego, bo myślę również, że to najładniejszy uśmiech jaki widziałam i że nawet to brzydkie dziecko wygląda lepiej, kiedy je trzymasz.
Zamilkła nagle, nie intonując nijak końca wypowiedzi. Siedziała prosto, wpatrując się w niego tymi swoimi wielkimi oczami, zupełnie jakby nie rozebrała przed chwilą jego zachowania na części pierwsze, a jedynie dywagowała sobie na temat deszczowej aury świąt.
Ostatnie słowa zawisły w powietrzu, sprawiając, że poczuł jak przeklęty rumieniec wypływa w zastraszającym tempie na jego twarz. Opadająca na czoło grzywka znów przybrała egzotyczny odcień. Dzieciaki Weasleyów chichotały jeszcze głośniej, rzucając im ukradkowe spojrzenia, a mała Lily gaworzyła wesoło. Była tak naturalnie radosna, tak niewinna, że poczuł w piersi ukłucie żalu, smutku i tęsknoty.
Może faktycznie w pewnym momencie przestał lubić prawdę o sobie, może po prostu mylił to, kim chciał być, z tym, kim był naprawdę. Może nie wiedział jeszcze kim jest i nie wiedział kim się stanie w przyszłości. Może przerażały go jego własne myśli, może tak naprawdę złościł się na siebie za tysiące niezależnych od niego rzeczy. A może nie zdawał sobie sprawy, że ma do tego absolutne prawo.
W tym momencie był pewien jednej rzeczy - tego, jak głupio i butnie się zachował. To nie Victoire miała szczęście, że łaskawie wdał się z nią w rozmowę. To on był zbyt dziecinny na jej szczerość.
— W takim razie... — mruknął, przełykając całą swoją dumę. — W takim razie, żeby zobaczyć go raz jeszcze, będziesz mnie musiała porządnie rozbawić, Victoire.
Machnął ręką w sposób, który miał wyrażać obojętność i lekceważenie, po czym speszony własnymi słowami odwrócił głowę. Nic nie odpowiedziała, lecz gdy w końcu przemógł się i odszukał wzrokiem jej błękitne oczy, miał wrażenie, że dostrzegł w nich nieobecny wcześniej, iskrzący się i pełen nadziei blask.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top