3. Nuta trzecia (Wielkanoc)
W palącej potrzebie wyjmę miecz ognisty
Słowem nazwany.
By uderzać w miejsca niewidoczne,
obronę zniszczyć, pewność podstępem skruszyć,
najcięższe zadać rany.
Drugą ręką dzierżyć będę tarczę zaklętą
Obojętności Chłodem.
By niewzruszonym pozostać,
wyśmiać niepodważalne, niestrudzenie walczyć -
I Ogniem i Lodem.
T. Lupin / 2013
***
Poruszył się niespokojnie na starym, obitym brązowym pluszem fotelu. Poprawił przytrzymujące za długą grzywkę wsuwki, które podkradł w przerwie świątecznej babci Andromedzie, postawił nogę na stoliku, jednocześnie pochylając się do przodu i spojrzał na siedzącego naprzeciwko Markusa.
— Gotowy? — zapytał chłopak, wiążąc kręcone włosy na czubku głowy. Oczy mu błyszczały, a ręce trzęsły się nieco, gdy gasił w popielniczce niedokończonego papierosa.
Ted skinął głową, choć wcale nie czuł się gotowy. Po prostu chciał mieć to już jak najprędzej za sobą.
— Jak rozwalisz mi ucho, to cię zabiję, daję słowo — mruknął, przymykając oczy.
Zacisnął dłonie na oparciach fotela i czekał. Słońce wpadało do pokoju razem z rześkim wiosennym powietrzem, zalewało wnętrze starej sali historii magii złotym światłem, przebijając się przez jego powieki. Wiszące na ścianach plakaty zaszeleściły, trącane podmuchami wiatru, a on starał się chłonąć to wszystko, myśleć o czymkolwiek, tylko nie o bólu, który zapewne zaraz nastąpi.
Wrócił pamięcią do dnia, w którym profesor Binns pozwolił im przekształcić to miejsce w salę prób. Zimowego dnia przeszło rok temu, tuż po ich pierwszym sylwestrowym koncercie, który przez obecną w składzie Victoire wzbudził niekoniecznie takie zainteresowanie, o jakim marzyli, ale otworzył im drogę do występów na innych imprezach kulturalnych organizowanych od czasu do czasu w szkole. Zagrali wtedy zaledwie jedną piosenkę, zebrali nieliczne oklaski, przerywane gwizdami idiotycznych Gryfonów i odchorowywali je przez blisko miesiąc, lecz to wystarczyło, by opiekun Hufflepuffu przydzielił im prywatną przestrzeń do ćwiczeń. Salę, w której zamiast tablic z datami najważniejszych wydarzeń w czarodziejskim świecie wisiały obecnie nuty, zamiast nauczycielskiego biurka — stała perkusja, a na ławkach zamiast notatek piętrzyły się stosy kartek zapisanych słowami ich pierwszych piosenek. Ich prywatne, sekretne miejsce — z dala od szkolnego zgiełku pełnego idiotycznych plotek, od uprzejmości wymienianych z obcymi osobami i od wścibskich spojrzeń ludzi, którzy interesowali się cudzym życiem bardziej niż własnym. A także miejsce, w którym mogli robić inne rzeczy, niekoniecznie zgodne ze szkolnym regulaminem...
Poczuł, jak końcówka różdżki Markusa dotyka jego skóry. Słyszał, jak wymawia po cichu zaklęcie, którego nauczyli się specjalnie na tę okazję, a gdy tylko skończył, przez ucho Teda przemknął ostry, kłujący ból. Przeklął głośno, ale nie ruszył się z miejsca. Wciągnął ustami powietrze, czekając na koniec tej krótkiej męki. Markus majstrował jeszcze przez moment w miejscu, które chwilę temu dotykała jego różdżka, po czym opadł na oparcie fotela, uśmiechając się szeroko.
— Gotowe — stwierdził wyraźnie zadowolony z siebie. Sięgnął po leżące na stoliku lusterko i podsunął je Tedowi pod nos. — Bardzo bolało?
— Trochę — mruknął, starając się nie rozczulać nad sobą zanadto.
Spojrzał na swoje odbicie, przekręcił głowę w prawo i delikatnie dotknął palcami czarnego kolczyka ze sporą dziurą w środku. Wyglądał nieźle. Naprawdę nieźle.
— Dobra, teraz ja. — Markus klasnął w dłonie, podsuwając na kraniec stołu kolczyk identyczny z tym Teda, tylko w kolorze ciemnego fioletu.
— Wiesz, że McGonagall nie będzie zachwycona, jeśli się dowie...? — westchnął, łapiąc za różdżkę.
Odkąd przestał usilnie starać się dopasowywać wyglądem do ogólnie przyjętych standardów, miał nieodparte wrażenie, że w końcu zaczął być sobą. Bardziej niż kiedykolwiek. Skoro został wygwizdany na scenie jako chłopak najzwyklejszy ze zwykłych, mógł równie dobrze wyjść na nią jako prawdziwy ON. W podartych jeansach, które tak kochał, w kraciastej chustce zamiast cisnącym gardło szkolnym szaliku, albo ze zmieniającymi barwy włosami będącymi efektem metamorfomagii. Efektem czegoś, co przez długie lata traktował wyłącznie jako własne przekleństwo, a dopiero od niedawna również jako część siebie samego, którą teraz z całych sił starał się zaakceptować.
Niestety nie wszyscy to rozumieli, a już w szczególności nie nauczyciele, twierdzący, że ekstrawagancki wygląd nie jest sposobem na szukanie własnej tożsamości, a jedynie przejawem buntu. Buntu wobec estetycznych zasad Hogwartu. I chociaż Ted nie miał zamiaru bojkotować szkolnych reguł, to obawiał się, że tunele w uszach mogą wpisywać się w jego definicję, lub, co gorsza, wystawić cierpliwość dyrektorki na poważną próbę. On był gotów ponieść ewentualne konsekwencje, kłócić się i bronić własnych racji, jednak nie chciał ciągnąć za sobą przyjaciela. Nigdy by sobie nie darował, jeśli najbliższa mu osoba miałaby problemy przez jego zachcianki i pokręcony charakter.
Na szczęście Markus nie wyglądał na kogoś, kto przejmowałby się reakcją nauczycieli. Wzruszył ramionami, po czym poprawiwszy wymykające się z niewielkiego kucyka włosy, stwierdził:
— W takim razie zrobimy tak, aby się nie dowiedziała.
— Nie dowiedziała o czym? — wtrąciła Victoire, która niczym duch pojawiła się nagle w sali.
Ted zawsze się zastanawiał jakim cudem poruszała się tak cicho, że jedyną oznaką jej przyjścia był nie odgłos kroków, a przeciąg powstający przez otwierane drzwi. Białe firanki zaszumiały w odpowiedzi, powiewając w powietrzu.
— O kolczykach, które właśnie robimy — odparł zwięźle Markus.
— Aha — skwitowała, poruszając dziwnie nosem i krzywiąc się lekko. — Śmierdzi papierosami — dodała.
Sztywnym krokiem podeszła do okien, uchylając po kolei każde, które do tej pory pozostawało zamknięte. Miała na sobie szkolny mundurek jak zawsze zapięty tuż pod szyję i ścisło związane włosy. Jedyny awangardowy element jej stroju stanowiła wielka broszka w kształcie wiolonczeli. Przez ponad rok ich współpracy w zespole Ted zdążył się zorientować, że Victoire na wiolonczeli nie tylko świetnie grała, ale miała ja jej punkcie prawdziwego hopla. Znała masę absolutnie nieprzydatnych ciekawostek, którymi zasypywała ich zupełnie od czapy, niejednokrotnie próbowała przybliżać im biografię znanych wiolonczelistów no i nosiła różne dziwne drobiazgi wyglądem przypominające ukochany instrument: wisiorki, breloczki, broszki i masę innych, których nawet nie potrafił nazwać.
— Po co wam one? Mają dziurę na wylot — ciągnęła, pochyliwszy się nad Tedem.
Jej olbrzymie oczy znalazły się kilka centymetrów od jego ucha, a nos prawie dotykał szyi. Przeszedł go dreszcz, gdy delikatny oddech musnął mu skórę.
— PRZESTRZEŃ OSOBISTA, Victoire! Ile razy ci o tym mówiliśmy? — mruknął, odpychając dziewczynę na neutralną odległość.
Nieco zmieszana kiwnęła ze zrozumieniem głową. Zrobiła krok w tył, wpadając na ławkę zagraconą niedojedzonymi przekąskami, opróżnionymi butelkami i brudnymi kubkami, o których uprzątnięciu notorycznie zapominali nie tylko oni, ale najwyraźniej również Skrzaty Domowe, porządkujące zazwyczaj szkolne pomieszczenia. Część rzeczy spadła na podłogę. Victoire zachwiała się lekko, po czym z pokerową miną machnęła różdżką, posyłając resztki jedzenia, puste opakowania oraz zalegające w licznych popielniczkach niedopałki do stojącego przy drzwiach wielkiego, plastikowego worka. Wyglądała przy tym tak poważnie, że nie mógł się powstrzymać, by nie zażartować z niej nieco.
— Będziemy robić skręty i nosić je sobie w tej dziurze — stwierdził obojętnym tonem, skupiając się na umiejscowieniu ciemnofioletowego kolczyka w uchu przyjaciela.
— Nie możecie palić poza tym pokojem. Dostaniecie szlaban...
— Teddy się wygłupia. — Markus obrzucił Lupina karcącym spojrzeniem. — Po prostu nam się podobają. No i w pewnym sensie będą symbolem naszej przyjaźni.
Victoire otworzyła szerzej oczy. Normalnie Ted pomyślałby, że to oznaka prawdziwego podekscytowania, lecz znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że z reguły ekscytowała się wyłącznie wiolonczelą. Ruszyła na powrót w ich kierunku, ale zatrzymał ją wzrokiem.
— Symbolem przyjaźni... przyjaciele robią takie rzeczy? — szepnęła.
Markus zaśmiał się cicho.
— Pewnie, takie i wiele innych. Czasami może wydawać się to dziwne, ale o to chodzi. Wtedy tylko my wiemy, co się za tym kryje. Może też byś chciała?
Ted wywrócił oczami. Tylko tego mu brakowało do absolutnego stoczenia się w hierarchii społecznej Hogwartu — Victoire Weasley jako przyjaciółki. Wystarczyło, że dla dobra zespołu musiał tolerować jej dziwaczną obecność kilka razy w tygodniu na próbach. Wystarczyło, że nieudolnie starał się wytłumaczyć jej reguły współżycia z innymi ludźmi. Wystarczyło, że nie przykładał ręki do żartów i upokorzeń jakie serwowali jej praktycznie codziennie inni uczniowie. Zdecydowanie robił wystarczająco dużo dobrego.
Niestety Markus mający w sobie jakieś dzikie pokłady altruizmu uważał inaczej. Obrzuciwszy go karcącym spojrzeniem, stwierdził dobitnie:
— To żaden problem i tak kupiliśmy zapasowe kolczyki. To jak?
Przez chwilę w sali panowała cisza przerywana jedynie szumem białych firanek oraz odgłosem palców Teddy'ego bębniących o drewniane oparcie fotela. A potem stało się coś bardzo dziwnego — na twarzy Victoire, po raz pierwszy odkąd się poznali, zagościł uśmiech. Nie sztuczny, mechaniczny niczym u robota, za którego notorycznie ją uważał, ale zwyczajny, nieco nieśmiały, dziewczęcy uśmiech.
— Chciałabym... — odpowiedziała, rumieniąc się lekko.
*
Olbrzymie, pomarańczowe słońce ginęło na horyzoncie, chowając się pomału za równo przystrzyżoną trawą szkolnych błoni. Potężne, piekące, idealnie widoczne z okien starej sali historii magii zwiastowało koniec jednego upalnego marcowego dnia i początek równie ciepłego wieczoru. Z dworu wraz ze świeżym powietrzem wpadały dźwięki radosnego śmiechu nielicznych uczniów pozostałych na Wielkanoc w Hogwarcie, korzystających w pełni z pięknej pogody nieczęsto spotykanej o tak wczesnej porze roku. Czasami chciał być jak oni. Rzucić to wszystko, wybiec na podwórze i po prostu odpocząć, oddając się przyziemnym przyjemnościom. Zwłaszcza w takie dni, zwłaszcza w takie wieczory.
— Przećwiczmy jeszcze raz „Walić system" i kończmy na dziś, nie ma sensu przesadzać... — mruknął, na zmianę to prostując, to zginając palce.
Nawet zgrubienia na opuszkach powstałe od setek godzin przyciskania strun nie potrafiły powstrzymać bólu, który dopadał go po całodziennych próbach. I chociaż wciąż posiadał spory zapas maści łagodzącej nieprzyjemne efekty wielogodzinnego grania na gitarze, którą sprezentowała mu jakiś czas temu pani Pomfrey, granice jego wytrzymałości wciąż dawały o sobie znać o wiele wcześniej, niżby sobie tego życzył.
— Powinniśmy wrócić jeszcze do „Rycz jak Mandragora", bo wciąż gubisz rytm, Ted.
Głos Victoire uderzył w niego niczym siarczysty policzek. Kiedyś przyrzekał sobie, że zawsze będzie otwarty na wszelkie komentarze, wdzięczny za konstruktywną krytykę, bardziej zmotywowany do pracy nad sobą... jednak im dłużej ćwiczył, im częściej słyszał uwagi skierowane w jego stronę, tym mocniejszą czuł frustrację. Potrzebował być doceniony, CHCIAŁ być doceniony, a nie wbijany w ziemię raz za razem, sprowadzany do samych niedoskonałości, braków i deficytów. Nienawidził tego. Nienawidził tego tak bardzo jak tego, że Victoire zupełnie nie była w stanie go zrozumieć, święcie przekonana o właściwości swojego postępowania. Mawiała, że jeśli naprawdę chce zostać w przyszłości profesjonalnym muzykiem, musi wciąż nad sobą pracować - bardzo dużo i bardzo ciężko. Doskonale wiedział, że ma rację i może właśnie dlatego tak go to denerwowało. Wkurzał się na samą myśl, że gdy jemu się nie chciało, gdy był zbyt leniwy, by ćwiczyć po raz setny te same akordy, ona bez marudzenia wygrywała kolejne takty, że gdy on wmawiał sobie, że ma jeszcze dużo czasu na wszystko, ona wykorzystywała każdą sekundę.
Wkurzał się na samą myśl, że może go uważać za gorszego od siebie.
— Gubię rytm, bo jestem zmęczony — warknął, odkładając gitarę pod ścianę.
— Cały dzień? Gubisz rytm odkąd zaczęliśmy...
Zacisnął zęby, starając się powstrzymać przed paskudnym komentarzem na temat jej osoby, który sam cisnął mu się na usta. Momentami miewał nadzieję, że gdy Victoire wyjdzie z sali prób, Richard Rufus będzie czekał na nią na korytarzu z jakimś wybitnie przykrym żartem. Były to myśli tak podłe, że wstydził się ich przed samym sobą i gdy tylko zdawał sobie sprawę z tego, że naprawdę mogłoby się tak stać, odganiał je od siebie, jak najdalej porafił. Jednak fakt faktem - prócz tego, że okropne, były również prawdziwe.
— Pewnie wszyscy jesteśmy trochę zmęczeni — chrząknął Markus, który najwyraźniej, w przeciwieństwie do Victoire, wyczuł unoszące się w powietrzu napięcie.
Zabębnił wesoło pałeczkami w swoją perkusję, po czym odłożył je na stojącą obok, zakurzoną ławkę, uśmiechając się uspokajająco.
— Mamy jeszcze cały poniedziałek, razem z Tedem napisaliśmy już wszystkie eseje zadane na dłuższą przerwę, zdążymy przećwiczyć obydwie piosenki, prawda?
Teddy westchnął. Automatycznie przeniósł spojrzenie za okno, starając się patrzeć na cokolwiek, tylko nie na przyjaciela. Wiedział, że oczekuje potwierdzenia, że jest go pewien tak jak tysiąca innych rzeczy składających się na ich relację. Z tym że nie mógł mu go dać. W oddali drużyna Hufflepuffu przygotowywała się do wiosennych rozgrywek quidditcha. Ich szukający unosił się wysoko, robiąc energiczne kółka wokół boiska. Victoire milczała, wciąż nie wypuszczając z rąk swojej wiolonczeli.
Poczuł się naprawdę głupio.
— W poniedziałek jest wycieczka do Hogsmeade... — mruknął cicho, bawiąc się nerwowo trzymaną w dłoniach kostką do gry.
— Och... — Mrakus uniósł brew, wyraźnie zaskoczony. — Nie wiedziałem, że mamy w planach iść. Konsumpcyjny szał, bezmózgi konformizm i tak dalej...
— Chciałem zaprosić Rebeccę... — jęknął, bezrefleksyjnie obserwując, jak ustawieni w regularnych odstępach ścigający Hufflepuffu podają sobie kafla.
Chociaż wzrok miał świetny, z tej odległości przypominali bardziej rozmyte w powietrzu plamy niż prawdziwych ludzi. Zresztą nie robiło mu różnicy, jak wyglądają, patrzył na nich tylko dlatego, aby zabić czymś czas oczekiwania na odpowiedź. Nie chodziło o uprzedzenie Markusa względem Rebecki ani o zmarnowaną próbę. Chodziło o to, że było tysiąc okazji, aby powiedzieć to wcześniej, a on nie powiedział nic. Myśl o niepowodzeniu i prawdopodobnej bezsensowności własnego uczucia skutecznie zamykała mu usta za każdym razem.
— Stary! To przecież świetnie. Uważam, że to czas najwyższy... Mam nadzieję, że się zgodzi — wypalił Markus, klepiąc go krzepko po ramieniu.
Wyglądał na nieco zaskoczonego, ale ani w jego oczach, ani w jego głosie nie było cienia złości, czy politowania. Ted poczuł jak zalewa go fala ulgi, a napięcie przeradza się w prawdziwą nadzieję i kiełkującą gdzieś w środku ekscytację.
— Też na to liczę... — westchnął, uśmiechając się lekko.
Przez chwilę poczuł, że ten pomysł naprawdę miał sens, miał szansę na powodzenie, a on w końcu zdobędzie to, czego tak pragnął. Zdobędzie ją. Była to jednak bardzo krótka chwila, ponieważ siedząca na krześle naprzeciwko Victoire pokręciła z dezaprobatą głową i zrobiwszy bardzo poważną minę, sprowadziła go skutecznie z powrotem na ziemię, wciskając jego ego w grząskie błoto.
— Jestem pewna, że się nie zgodzi — stwierdziła beztrosko.
— Niby czemu? — warknął, zapominając zupełnie o tym, że tysiąckrotnie obiecywał sobie nie wchodzić z nią w dyskusje, że przyrzekał nigdy przenigdy nie przejmować się jej bezsensownymi komentarzami.
Ale nie mógł. Zupełnie tak, jakby jej zdanie było ważniejsze, od jego własnego zdania, od zdania wszystkich innych ludzi. Najważniejsze ze wszystkich opinii. A przecież nie było... prawda?
— Gdyby chciała się z tobą umówić, zrobiłaby to już dawno. Tak jak umawiała się z Damienem Prichetem, Richardem Rufusem, Albertem Morrisonem i wieloma innymi. Przecież sam nam mówiłeś. Tylko ty zawsze jesteś jej nie po drodze. Uważam, że to nie może być przypadek.
— A ja uważam, że nie masz bladego pojęcia, o czym gadasz. Do niektórych związków trzeba dojrzeć — syknął.
Z każdą sekundą stawał się coraz bardziej zły. Z każdym wypowiadanym przez nią słowem, z każdym oddechem i każdym mrugnięciem jej wiecznie niczego nieświadomych oczu.
Wstał z krzesła, sięgając po leżące na niewielkim stoliku papierosy. Kiedyś zalegały na nim rękopisy zbierane latami przez profesora Binnsa dostępne dla, jak to określał, najdociekliwszych uczniów. Osobiście uważali, że owi najdociekliwsi uczniowie to jakieś nieistniejące postacie widmo, bo tylko szaleniec chciałby zagłębiać się w i tak wybitnie dogłębne analizy historyczne starego nauczyciela, niemniej nieduży, dający się łatwo przesunąć mebel był dla nich istnym rarytasem wśród topornych szkolnych ławek. Teraz jednak Ted miał wrażenie, że ten przeklęty stolik jest niczym innym jak zepsutym, obdrapanym rupieciem. Zresztą tak jak wszystko wokoło
— Może więc nadszedł czas, by Rebecca dała szansę też naszemu Teddy'emu — wtrącił dyplomatycznie Markus.
Gdyby Lupin nie był wściekły, dziękowałby mu w duchu za wieczne i niczym niezachwiane wsparcie, jednak złość pożerała go od środka. Tym bardziej że w odpowiedzi na komentarz Markusa Victoire cmoknęła. CMOKNĘŁA. W potworny, szalenie irytujący sposób.
— Wątpię. W zeszłym miesiącu powiedziała Tedowi, że potrzebuje przerwy po ostatnim związku, a dzień później całowała się z Albertem Riscottem pod salą do zaklęć. Z nim mogła się całować, a z Tedem nie? Bardzo nielogiczne.
Miał tego dosyć. Mógł znieść wiele rzeczy, ale wszystko miało swoje granice. A jego granice zostały właśnie szturmem zmiażdżone przez wypowiadane na głos fakty. Została jedynie czysta wściekłość.
— Co z tego... po co? Po co mi to mówisz?! Po cholerę o tym gadasz, Victoire?! — wrzasnął, zaciskając pięści i podchodząc bliżej niej. Zupełnie zapomniał papierosie, którego rozżarzona końcówka niebezpiecznie zbliżyła się do jego skóry. — Aż tak bardzo mnie nienawidzisz?! Tak bardzo chcesz mnie upokorzyć?!
Oparł dłonie na krześle, na którym siedziała, patrząc prosto w jej twarz. Wbiła się mocniej w oparcie, kuląc w sobie. Jej błękitne oczy błysnęły smutkiem, zadrżała ze strachu, ale miał to w nosie.
— Wcale nie... to prawda... myślałam, że nie wiesz... że powinieneś wiedzieć... — szepnęła.
Wierzył. Z tym że jej dobre intencje robiły z niego jeszcze głupszego człowieka. Wyrzucały na wierzch wszystkie obawy oraz wątpliwości, z którymi próbował walczyć i dobitnie pokazywały, jak nieudolna musiała być ta walka, by do przegranej doprowadziło kilka słów. Jak papierowa i pełna dziur skoro nie miał żadnych racjonalnych argumentów by te słowa odeprzeć. A mimo to wiedział, że nie myli się w stu procentach, że czasami rzeczy teoretycznie nierozwiązywalne można rozwiązać, że wiara, nadzieja i morale czynią więcej niż suche fakty. Że fałsz nie zawsze jest zły.
Powinien dać spokój, godząc się z tym, że ona tego nigdy nie zrozumie, lecz jakaś jego część nie mogła się z tym pogodzić. To bolało, kłuło serce tak mocno, jak wypowiadane przez nią słowa.
A potem dotarło do niego, że przecież słowa są bronią ogólnodostępną, on również mógł ich użyć, też mógł zranić i zasiać ziarno niepewności. Cóż innego mu pozostało?
— Obudź się, Victoire... Ludzie potrzebują kłamstwa. Ja potrzebuję kłamstwa! To okropne, prawda jest okropna, a najokropniejsza jesteś ty...
Przymknął powieki, wciął głęboki wdech, po czym wycelowawszy palcem w jej prawe ucho, dodał — już zdecydowanie spokojniej i ciszej:
— Możesz sobie nosić ten tunel, ale nigdy nie będziesz naszą przyjaciółką, nie będziesz niczyją przyjaciółką, bo gówno wiesz o przyjaźni.
Radosne śmiechy dochodzące z podwórza ucichły, słońce zniknęło za horyzontem, a natura zlała się z jego wnętrzem, pozostawiając jedynie szarość i apatię.
— Ted, wyluzuj... trochę przesadzasz.
Poczuł ciepłą dłoń Markusa na swoim ramieniu, jednak odtrącił ją prędko. Nie potrzebował teraz moralizowania, uspokajania ani miłych słówek. Nie musiał tego znosić. To nie był jego cholerny obowiązek. Chciał jedynie odrobiny spokoju.
Puścił oparcie krzesła, w milczeniu zgasił niedopalonego papierosa i nie kłopocząc się opróżnianiem popielniczki, nie myśląc ani o zmartwionej twarzy Markusa, ani łzach siedzącej sztywno wciąż w tym samym miejscu Victoire, wyszedł na korytarz.
*
Szedł przed siebie, początkowo bez celu przemierzając kolejne zamkowe piętra, pragnąc jedynie opanować zdenerwowanie. Pusta szkoła nigdy nie wydawała mu się piękna, choć oczywiście ruchome schody i setki znakomitych obrazów robiły wrażenie na każdym, kto widział je po raz pierwszy. Z czasem jednak wszyscy przyzwyczajali się do nich na tyle, że zaczynały stanowić normę, a nie jakiekolwiek od niej odstępstwo, a Ted przyzwyczaił się wyjątkowo szybko - prawdopodobnie już w pierwszym miesiącu szkoły, choć nie pamiętał dokładnie. Teraz był przekonany, że mógłby wymienić przynajmniej dziesięć bardziej magicznych i urokliwych miejsc - chociażby nietknięty czarami domek na drzewie, do którego zaprosił go kiedyś dzieciak mugolskich sąsiadów z dziecięcych lat. Kojarzył mu się z beztroską, ciastkami i niezwykłością natury, w przeciwieństwie do Hogwartu przywodzącego na myśl naukę, nudę, obłudę oraz śmierć rodziców. Dotychczas dobre wspomnienia zbierał przynajmniej w sali prób, ale po dzisiejszym dniu wątpił, by kiedykolwiek pokochał to miejsce. Chociaż może nie była to wina żadnego miejsca, a najzwyczajniej w świecie jego osoby. Może to on widział wszędzie problemy, może zwracał uwagę na złe rzeczy, zamiast od czasu do czasu dostrzec pozytywy...
Nawet nie zauważył, kiedy analiza własnego charakteru, prawdopodobnie mocno destrukcyjnego, pochłonęła go tak mocno, że bezwiednie zaczął obierać coraz to nowe trasy wieczornej przechadzki. Nie obchodziło go nic co działo się dokoła, nie słyszał żadnych dźwięków, jedynie kolejne przykre wnioski na temat własnej osoby.
Z rozmyślenia wyrwało go dopiero przeszywające uczucie chłodu, otulające całe ciało. Nieco zaskoczony rozejrzał się wokoło, z przerażeniem odkrywając, że przed momentem, jak gdyby nigdy nic, przeszedł przez lewitującego w powietrzu profesora Binnsa.
— Przepraszam, nie chciałem — wypalił nieco zażenowany tą dziwaczną sytuacją.
Najwyraźniej jednak tylko on poczuł się nieswojo, bo nauczyciel jedynie machnął niedbale ręką i mruknął pod nosem: „W porządku, w porządku", nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Dopiero po chwili, gdy uporał się z wielką kłódką zawieszoną na drzwiach do jednego z magazynów i zmusił za pomocą zaklęcia stos grubych ksiąg do uniesienia się w powietrze, zauważył wciąż stojącego na środku korytarza Teddy'ego.
— Ach, to pan, panie Lupin. Jak próby? Sala się przydała? — zaszczebiotał wyjątkowo podekscytowanym głosem.
— Tak, bardzo. Dziękujemy — odpowiedział, zaskoczony tymi pytaniami nie mniej niż przejściem przez martwe ciało jednego z członków grona pedagogicznego.
Ted bowiem nie przypominał sobie, by profesor Binns wykazywał zainteresowanie czymkolwiek innym niż wojnami goblinów, które omawiali na drugim roku. A był to dopiero początek niespodzianek, ponieważ usta sędziwego ducha wyciągnęły się w uśmiechu, zalewając ciszę potokiem słów:
— To cudownie. Ze zniecierpliwieniem na kolejne występy czekam. Byliście moim faworytem podczas sylwestrowych koncertów w zeszłym roku, naprawdę pojęcia nie mam, czemu w tym tak mało czasu na scenie wam dali. Minerwa średnio zna się na sztuce, niestety... Nie chcę na nią złego słowa mówić, to cudowna kobieta, ale słuch ma taki, jakby jej Rogogon Węgierski na ucho nadepnął... W razie potrzeby zawsze na mnie liczyć możecie. Jestem waszym fanem. Oczywiście to tak tylko między nami. Nie wolno mi faworyzować uczniów, to jasne...
Ted ostatkiem sił powstrzymał własną szczękę przed sromotnym upadkiem na podłogę, bo przypuszczał, że nawet skóra, kości i mięśnie żuchwy nie podołałyby w tym wypadku.
— Tak, dziękujemy bardzo — powtórzył głupio, gdy tylko zdołał się otrząsnąć z pierwszej fali szoku.
Profesor Binns zaśmiał się wesoło, ruszając wraz ze stosem ksiąg w kierunku schodów.
— Zaskoczony jesteś widzę — zaświergotał zmiennym szykiem zdania, niczym mistrz Yoda z mugolskich filmów science fiction. — To dlatego że stary jestem, co?
Ted pomyślał, że to raczej dlatego, że sprawia wrażenie najnudniejszego i najbardziej ospałego człowieka na świecie, wliczając w to grono zarówno osoby żywe, jak i umarłe, a już z pewnością nie kogoś po kim można by się spodziewać ukrytej miłości do punk rocka, ale postanowił nie wyprowadzać go z błędu.
Kiwnął głową, dostając w odpowiedzi pełne zadowolenia spojrzenie.
— Tak, tak. A mnie już to wszystko, co tu jest, po prostu nuży. Wasza trójka stanowi radosny powiew świeżości. Nawet na pamięć część tekstów znam. „Hogwart to nie eden, hogwart to nie raj, hogwart to błąd, hogwart to zło, hogwart to jedno, wielkie dno!" — zanucił w rytm wymyślonej przez Markusa melodii, jednocześnie lewitując po stopniach w dół i bujając się na boki.
Ted prawie zleciał ze schodów. Nagle poczuł się dziwnie zażenowany faktem, że on nie zna na pamięć nawet niewielkiej części wykładów z historii magii.
— Ostatnio trochę się posprzeczaliśmy — mruknął, sam nie wiedząc czemu.
— Lepiej się sprzeczać, niż milczeć — odparł filozoficznie profesor Binns. — A jeśli to pana jakkolwiek do rozwiązania problemu zmotywuje, to obiecuję, że jeśli zespół się rozwali, na koniec szkoły same trolle wam zafunduję — dodał po chwili, rymując nieadekwatnie wesołym tonem ostatnie stwierdzenie.
Zatrzymał się przed sporymi, dębowymi drzwiami na pierwszym piętrze, skinął Teddy'emu głową, po czym zupełnie owe drzwi ignorując, przeleciał przez ścianę do środka, zostawiając oniemiałego Lupina samego.
Dopiero po chwili głębszej analizy tego, co przed momentem miało miejsce, Ted również ruszył dalej. Nie potrzebował motywacji profesora Binsa, jak bardzo dziwaczna by ona nie była. Zdał sobie sprawę, że on również nie chciał, aby zespół się rozpadł. Z całego serca pragnął grać dalej, czerpać z tego radość i satysfakcję, pragnął rozwijać się wciąż i wciąż razem z Markusem i, o zgrozo, razem z Victoire. Chciał za to cofnąć wszystkie podłe słowa, które dziś wypowiedział, a jeśli już nie mógł ich cofnąć, chciał je naprawić, odwołać, wyjaśnić jakkolwiek.
Najpierw jednak musiał uporać się ze swoim prawdziwym i jedynym problemem.
*
Dojście do pokoju wspólnego Hufflepuffu zajęło mu nie więcej niż pięć minut. Przechodząc przez wnękę między beczkami, powtarzał sobie w duchu wszystko to, co powinien powiedzieć - jedno proste pytanie, może kilka wyjaśnień, alternatywne reakcje na jej odpowiedź.
Był przekonany, że zdąży przećwiczyć w głowie wszelkie możliwe scenariusze, nim ją spotka, lecz najwyraźniej los chciał inaczej. Szczęście, przeznaczenie, a może przekleństwo sprawiły, że pierwszym co zobaczył po wejściu do środka, była ONA — siedząca na jednym z licznych, miękkich, żółtych foteli, w rogu wyłożonego brązową boazerią, pustego saloniku. Jej kasztanowe włosy lśniły w ciepłym świetle okrągłych, przyczepionych do ścian lamp, a skąpa piżama składająca się wyłącznie z cieniutkiej koszulki na ramiączka oraz króciutkich spodenek odsłaniała kształtny dekolt i długie nogi swojej właścicielki, sprawiając, że momentalnie pomieszało mu się wszystko, co tak pięknie poukładał sobie w myślach chwilę temu.
Zauważyła go, gdy stał jak pajac przy wejściu, gapiąc się na nią pełnym pożądania wzrokiem. Uśmiechnęła się bajecznie, odłożywszy na owalny stoliczek książkę, którą dotychczas czytała.
— Hej Teddy, co u ciebie? — zapytała, podchodząc bliżej.
— W porządku, a u ciebie? — wybełkotał.
Skupił całą siłę woli, aby nie myśleć o tym, że stojąca przed nim Rebecca najprawdopodobniej nie ma na sobie bielizny. I że są cholernie sami w ciepłym, przepełnionym przytłumionym światłem pomieszczeniu. Nie wychodziło. Miał potwornie słabą wolę.
— Może być... trochę samotna, wszyscy w domach... — mruknęła, bawiąc się kosmykiem kasztanowych włosów.
Pachniały owocowym szamponem, co wcale nie pomogło mu w opanowaniu pewnych instynktów, które już dawały o sobie znać rozchodzącym się po ciele gorącem. Poczuł, że dłonie zaczynają mu się pocić.
— W takim razie może chciałabyś mi towarzyszyć jutro podczas wycieczki do Hogsmeade? — zapytał, zaskoczony własną pewnością siebie i tym, że w całym huraganie pragnienia zdołał sklecić tak składne sformułowanie.
Rebecca spojrzała mu prosto w oczy. Była zarazem tak blisko i tak daleko, że ledwo opanowywał się przed przyciągnięciem jej do siebie, by zmniejszyć do zera dzielącą ich odległość.
— Pewnie, razem z Lisą i Georgią. Przyjaciele muszą trzymać się razem. — Przygryzła wargę, kładąc mu rękę na ramieniu.
Miał w dupie jej przyjaźń.
— Nie, tylko ty i ja. To zaproszenie na randkę — sprecyzował, choć dobrze wiedział, że zrozumiała to już od razu. Zbyt wiele razy dał się nabrać na tę grę.
Złożyła usta w dziubek, ale nic nie odpowiedziała. Mógł być cierpliwy w nieskończoność, znosić robienie z siebie durnia, bycie ciągle na drugim miejscu, bez szans na podium. Z tym że cierpliwość skończyła mu się dziś w sali prób.
Podszedł krok bliżej, kładąc jej dłoń na policzku. Powoli pochylił się, zrównując swoje oczy z jej oczami, swój nos z jej nosem, swoje usta z jej ustami. Były tak blisko, że od dotknięcia ich dzielił go ułamek sekundy. Czuł jej ciepło, zapach mydła, szamponu i malinowej pomadki.
A potem poczuł, jak jej ręka uderza w jego klatkę piersiową, odpychając go do tyłu.
— Ted, dobrze wiesz, że potrzebuję czasu... Od mojego rozstania z Damieniem minął dopiero miesiąc... — jęknęła przepraszająco.
Powinien być zły, powinien być smutny, a jedyne co przychodziło mu do głowy to pusty śmiech. Nad jej osobą i swoją naiwnością.
Odgarnął z czoła grzywkę, która momentalnie zmieniła barwę z wściekłego bordo na jasny błękit i pokręcił z politowaniem głową.
— Nie przeszkodziło ci to jakoś całować się z Albertem Riscottem pod salą do zaklęć — stwierdził, obserwując, jak kolory jej twarzy zmieniają się równie prędko, co jego włosy.
— Co?! Co ty wygadujesz?! Kto ci naopowiadał takich kłamstw!? — wrzasnęła oburzona.
Nie ważne jak bardzo chciałby wierzyć w jej szczere zaskoczenie, nie potrafił. Doskonale wiedział, że szansa na to, że coś, co padło z ust Victoire Weasley było kłamstwem, wynosiła zero procent. Zresztą teraz sam ją dostrzegł — obłudę wpisaną w piękną twarz Rebecki.
Krzyczała coś jeszcze, tłumaczyła, tupała, ale jej nie słuchał. Obrócił się na pięcie i zniknął w wąskim tunelu prowadzącym do jego dormitorium.
*
Markus leżał rozwalony na swoim łóżku, wertując podniszczony egzemplarz Tysiąca magicznych ziół i grzybów. Ted nigdy nie rozumiał jego fascynacji zielarstwem, ale zazwyczaj starał się wspierać to hobby przynajmniej według zasady „jeśli nie możesz pomóc, to chociaż nie przeszkadzaj". Teraz jednak miał zbyt wiele do powiedzenia, by czekać aż jego przyjaciel skończy w spokoju czytać rozdział poświęcony głębinowym roślinom leczącym.
— Rozmawiałem z Rebeccą — rzucił na dzień dobry, siadając obok, zbyt zaaferowany własnymi odkryciami, by przejmować się tym, że nie ma wolnego miejsca.
Markus zwinnie podkulił nogi, ratując je przed rychłym zmiażdżeniem.
— No i? — zapytał, unosząc oczy znad podręcznika.
Był zdenerwowany, Ted doskonale o tym wiedział, dlatego tym bardziej należały mu się wyjaśnienia. Należały mu się odpowiedzi, przeprosiny... właściwie to należało mu się wszystko, wyłącznie z tego tytułu, że istniał i był najwspanialszym człowiekiem jakiego Lupin kiedykolwiek spotkał. A każda jego reakcja, jedynie tę wspaniałość potwierdzała.
— Przykro mi, stary... — westchnął, gdy tylko Ted skończył mu streszczać swoje spotkanie z Rebeccą. — Serio liczyłem, że ci się uda.
Odłożył książkę na jasny, drewniany sekretarzyk stojący obok zbitego z bali łóżka, wysunął górną szufladkę, sięgnął głębiej ręką i wyjął z niej nieco pomiętą paczkę papierosów.
— Możemy tu zapalić, jeśli cię to pocieszy. Maxa i Toma nie ma do wtorku.
Ted skinął głową, wtykając sobie do ust papierosa i podtykając go pod koniec różdżki Markusa. Zaciągnął się głęboko dymem, usadawiając się wygodniej i opierając plecy o chłodną ścianę dormitorium. Tymczasowy brak współlokatorów miał wiele plusów i obydwaj dużo by dali, by zmienić ten stan rzeczy na permanentną normę. Niestety przerwa świąteczna kończyła się już wkrótce, a oni znów będą zmuszeni dzielić sypialnie z dwójką niezbyt rozgarniętych rówieśników.
Zaciągnął się ponownie, a jego myśli na powrót wróciły do wściekłej Rebecki.
— Mam ją gdzieś — mruknął, mając nadzieję, że Markus domyśli się o kim mowa. — Myślałem, że jest idealna, a ja zbyt płaski, zbyt kiepski, zbyt pospolity, by zasługiwać na bodaj cień uwagi z jej strony i nagle okazało się, że żyłem w błędzie.
— Nie chce nic mówić, ale od początku wiedziałem, że jest na odwrót...
Ted przewrócił oczami, nie mogąc powstrzymać wypływającego na twarz uśmiechu. Obserwował przez moment jak Markus grzebie w kolejnej szafce i wyciąga z niej szklaną popielniczkę w kształcie leżącego na grzbiecie borsuka, po czym kładzie ją na kolorowej kapie i wzdycha głęboko.
— Nie chcę też nic mówić o tym, jak to zgnoiłeś dziś Victoire, ale serio uważam, że nieco przegiąłeś. Wiem, że bywa irytująca do granic możliwości, ale na Merlina, to nie jej wina. Ona jest chora, Ted... Powinniśmy ją wspierać, uczyć czego wolno, a czego nie, ale niekoniecznie w taki sposób.
— Wiem, jestem idiotą — odparł, nieco markotniejąc.
Już po spotkaniu z profesorem Binnsem obiecał sobie, że jutro wynagrodzi jej swoje zachowanie. Nigdy nie miał zamiaru być dupkiem wobec ludzi, którzy na to nie zasługiwali i choć czasami nie mógł się powstrzymać, to miał nadzieję, że wciąż może część rzeczy naprawić.
— To dobrze. Dobrze, że wiesz — skwitował Markus, odgarniając dłonią kłębiący się w pomieszczeniu dym. — Bardzo się tym przejęła, jeszcze nie widziałem, żeby coś ją tak ruszyło. Stwierdziła, że będzie czekać na ciebie w sali prób, próbowałem jej to wybić z głowy, ale strasznie się uparła.
Ted zamrugał zaskoczony. Przez chwilę siedział w miejscu, zastanawiając się nad tym, że przecież nikt o zdrowych zmysłach nie przesiedziałby całej nocy, czekając na kogoś, kto może w ogóle się nie zjawić, skoro równie dobrze może spotkać tę osobę przy śniadaniu i wszystko wyjaśnić. A potem pomyślał to swoich desperackich planach wyczekiwania na Rebeccę.
Momentalnie poderwał się z łóżka, gasząc w popłochu papierosa.
— Ona tam jest? Cały czas?!
Markus wzruszył ramionami, uśmiechając się pod nosem.
— Pewności nie mam. Idź i sprawdź.
*
Była. Siedziała na fotelu zwinięta w kulkę, przykryta kocem w uśmiechnięte słoneczka. Gdy tylko go spostrzegła, wyprostowała się jak drut, przyjmując od razu poważną minę, chociaż poważnie wcale nie wyglądała. Przypominała bardziej uosobienie nieszczęścia. Z odgniecionym na policzku oparciem krzesła, w przekrzywionym krawacie, którego najwyraźniej postanowiła nie zdejmować nawet do drzemki, skołtunionymi włosami wystającymi na wszystkie strony spod rozwalającego się kucyka i nieprzytomnym wzrokiem.
Wiedział, że nigdy by go nie uderzyła, ale gdyby mógł, sam sprzedałby sobie siarczysty strzał w policzek.
— Przyszedłeś... — szepnęła, przecierając oczy, jakby nie dowierzając za bardzo w to, co widzi. — Jesteś prawdziwy?
— Jestem prawdziwy — odparł, czując jak słowa więzną mu w gardle.
Wyminął niski stolik i rząd ławek oświetlonych jedynie blaskiem nocnego nieba, które zaglądało do środka zza uchylonych okien. Niechcący wpadł na róg jednej z nich, pragnąc jak najszybciej znaleźć się przy jej fotelu. Poczuł pulsujący ból w okolicy łokcia, jednak aktualnie nie powstrzymałoby go nawet tornado, a co dopiero nic nieznaczący siniak, na który zresztą zasłużył sobie w stu procentach.
— Nie powinno cię tu być. Logika mówi, że nie powinieneś tu przyjść, a jednak jesteś... — wydukała, wciąż patrząc na niego z czystym zaskoczeniem.
Uklęknął przed nią i złapał ją za rękę. Drgnęła, ale nie cofnęła jej. Była chłodna i miła w dotyku, zupełnie jak setki innych rąk. Zwykła dłoń, niezwykłej osoby.
— Jestem. I ty też tu jesteś. Czy to nie dziwne? Po co tu siedzisz, skoro logika mówiła ci, że nie przyjdę...? — zaśmiał się cicho, starając się choć trochę rozluźnić atmosferę.
Spuściła oczy, sprawiając wrażenie nieco zagubionej i zażenowanej własnym zachowaniem oraz tym dziwacznym pomysłem.
— Czekałam. Pomyślałam, że spróbuję... inaczej myśleć. — wypaliła w końcu. — Kiedyś oglądałam Lassie. To film. O takim psie.
Ted westchnął. Nawet nie chciał wiedzieć, jak bardzo musiał uderzyć w jej uczucia, że postanowiła wzorować się na mugolskim filmie familijnym, tylko dlatego, że sama nie potrafiła znaleźć zachowania odpowiadającego jego jakże konformistycznym wymogom. Czuł się jak ostatni hipokryta.
— Wiem, o czym jest Lassie. Nie musisz wzorować się na psie.
— Ale ludzie mówią, że pies to najlepszy przyjaciel człowieka... — mruknęła, odwracając twarz w kierunku ściany. Ted dałby sobie rękę uciąć, że zauważył lekkie rumieńce na jej policzkach. — Ja nie lubię zwierząt. Przerażają mnie. Jednak coś w tym chyba jest, skoro robią nawet filmy...
Wzięła głęboki wdech, ale nim zdążył zaprzeczyć, nim zdążył powiedzieć jej, że nie musi wcale tego robić, ani tak się starać, dodała:
— Wiem, że nie jesteśmy sobie równi, że jesteś o stokroć nade mną, ale nie chcę tak się czuć. Będę próbować. Mogę być nawet psem, jeśli wtedy uznasz mnie za godnego przyjaciela.
Patrzył jak zahipnotyzowany na jej oświetloną gwiazdami, zaciętą, jednak wciąż dziewczęcą twarz. Najpierw pomyślał, że wygląda jak ich córka, że może to pomyłka i tak naprawdę pochodzi właśnie gdzieś z kosmosu, gdzie ludzie nie karmią się obłudą, nie cieszą z niepowodzeń innych, tylko żyją w świecie prawdy i pokoju. A potem zdał sobie sprawę, że to niemożliwe, że pomimo wszystkich różnic są do siebie przerażająco podobni, obydwoje pragną równości i partnerstwa, lecz obydwoje czują się gorsi. I właśnie tacy są. W jednym lepsi, w innym słabsi. Nic więcej nic mniej.
— Mylisz się — powiedział, ściskając mocniej jej dłoń. — To ty jesteś o stokroć nade mną. A ja jestem gubiącym rytm idiotą, za co z całego serca przepraszam. I nie chcę przyjaciela psa, chcę przyjaciółki Victoire. Więc powinniśmy trzymać się razem. Ty nauczysz mnie jak nie gubić rytmu i nie być dupkiem, a ja nauczę cię co nieco o przyjaźni. Co ty na to?
Wciąż klęczał, trzymając w swoich dłoniach jej dłonie, ale z jakiegoś powodu wcale nie czuł się głupio. Fizyczna pozycja nie miała w końcu żadnego znaczenia, mógł tak czekać tyle, ile trzeba, tyle ile ona potrzebowała, by upewnić się, że to nie pułapka, że nie żartuje i naprawdę tego chce.
Najwyraźniej jednak pragnęła tego równie mocno, co on, bo namyślenie się nie zajęło jej nawet trzech sekund. Pokiwała energicznie głową i wlepiła w Teda swoje olbrzymie, błękitne oczy.
— Byłabym zobligowana.
Uśmiechnął się szeroko, podniósł się z podłogi i opadł na fotel stojący tuż obok fotelu Victoire. To były dobre fotele, trochę obdrapane oraz niezbyt szerokie, lecz wciąż o stokroć lepsze od drewnianych, twardych szkolnych krzeseł. Ustawione wzdłuż zachodniej ściany, tuż pod oknami miały pierwotnie robić za miniaturowe miejsce dla ewentualnej widowni. Oczywiście z czasem okazało się, że póki co nie mogą liczyć na żadną, nawet bardzo nieliczną publiczność. Niemniej fotele nie zmarnowały się, wręcz przeciwnie. Przysunęli bliżej nich ławki, a w środku ustawili stoliczek, tworząc przytulny kąt, w którym zaczęli spędzać każdą wolną chwilę. Markus wytrzasnął im nawet dziwnego kwiatka przypominającego wyjątkowo ruchliwego, mięsożernego storczyka i chociaż nie miał zamiaru powiedzieć skąd go wziął, Ted do chwili obecnej był święcie przekonany, że wykradł go z cieplarni po dodatkowych zajęciach dla dziwaków maniakalnie interesujących się zielarstwem. Same fotele dostali oczywiście od profesora Binnsa, który teoretycznie robił w tamtym czasie porządki w swoim gabinecie, co w świetle dzisiejszych nowości przestało być dla Teda zadziwiającym zbiegiem okoliczności. Przeszło mu nawet przez myśl, czy by nie zmotywować starego nauczyciela do kolejnych przemeblowań, jednak postanowił odłożyć ten pomysł na kiedy indziej. Teraz pragnął jedynie uczcić ciepłe, rozlewające się po jego wnętrzu szczęście zwykłą drzemką.
— Masz może drugi koc? — mruknął, opierając głowę o ramię Victoire.
— Przestrzeń osobista, Ted — odpowiedziała, zerkając na niego z ukosa z przerażeniem w oczach.
Zaśmiał się w głos. Srebrne włosy Victoire załaskotały go przyjemnie w czoło, gdy obracała głowę, a jej chude ramię wciąż było lepszą poduszką niż brak poduszki. Mięsożerny storczyk kłapnął groźnie nad jego uchem, więc wtulił się mocniej w szyję zdezorientowanej dziewczyny.
— Walić przestrzeń osobistą. To co z tym kocem?
— Nie mam drugiego koca. Po co ci koc? Chyba nie chcesz tu spać, przecież to... — wypaliła nieco spanikowanym tonem, ale przerwał jej w połowie, jednocześnie podkradając skrawek puchatego pledu w słoneczka, którym była okryta.
— Nielogiczne? Absolutnie tak. I właśnie dlatego zostajemy. Od czegoś trzeba zacząć.
Przymknął powieki, uśmiechając się pod nosem. W tej chwili nie zamieniłby tego miejsca nawet na domek na drzewie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top