VI

Następnego dnia zerwał się bladym świtem i popędził na Sherwood Street, by jak najszybciej zabrać się za budowę protezy. Przez cały dzień z pracowni nad Areną Morettiego dobiegały brzęki metalu, stukania młotka i siarczyste przekleństwa, kiedy coś nie działało tak, jak działać powinno.

Wieczorem, poszedł do izby szpitalnej, błądząc kilka razy po drodze przez plątaninę podziemnych korytarzy. Wchodziło się do niej bezpośrednio z areny, jednak do tej pory jeszcze ani razu nie kierował się w tamtą część budynku – i miał szczerą nadzieję, że nie będzie miał więcej takiej potrzeby.

– Rick nie chce cię widzieć. – Przed wejściem do izby spotkał Mortimera, który zagrodził mu drogę, gdy chciał przejść przez drzwi; spoglądał na niego z niezwykłą jak dla siebie surowością. – Wiem, że na pewno tego nie chciałeś, ale on jest na ciebie po prostu zły, no bo wiesz... w końcu przez twojego konstrukta stracił rękę, co nie? Chyba go rozumiesz, Chris.

– Muszę z nim porozmawiać – odparł zawzięcie. – Mogę mu to wynagrodzić.

Przepchnął się obok Morty'ego bez większego wysiłku, a ten ruszył w krok za nim, dotrzymując mu tempa.

– Ale wiesz, że on się na ciebie rzuci? – Bezskutecznie próbował przekonać go do rezygnacji. – Jest wściekły! Najchętniej rozszarpałby teraz każdego, kto stanie mu na drodze, a ciebie w pierwszej kolejności!

– Cicho bądź. Mam pomysł.

Rick leżał na samym końcu niewielkiej, białej sali. Kikut był owinięty bandażem, a włosy wojownika sterczały na wszystkie strony.

– Ty... TY!!! – ryknął, gdy tylko zauważył zbliżającego się konstruktora. Zerwał się z łóżka i ruszył w jego stronę jak rozjuszony byk, lecz powstrzymało go dwóch innych gladiatorów, najprawdopodobniej mających go pilnować.

– O nie... Mówiłem, że to zły pomysł! – zawył Mortimer, trzymając się nieco z tyłu.

Chris zebrał w sobie całą odwagę i stanął tuż przed wściekłym mężczyzną. Musiał nieco zadrzeć głowę, by spojrzeć prosto w jego czarne jak obsydian oczy.

– Przepraszam – powiedział tonem przepełnionym pewnością siebie. – Nie wiedziałem, że mój konstrukt jest tak silny.

W spojrzeniu gladiatora dalej gotował się piekielny gniew, jednak nieco złagodniał na dźwięk tych słów, być może z zaskoczenia.

– Wiem, że to dla ciebie okropne – ciągnął. – Straciłeś przeze mnie rękę. W sumie... Nawet nie rękę, tylko całe ramię.

Spojrzał na owinięty bandażem kikut, a wzrok wojownika mimowolnie również powędrował w tę stronę.

– Fajnie, że zauważyłeś – warknął. – I co w związku z tym?

Chris wziął głęboki wdech.

– Mam coś dla ciebie. Jeszcze nie jest skończone, ale chciałbym, żebyś to wypróbował, żebym mógł to dopracować. Chcę wynagrodzić ci ten koszmar.

Na twarzy Ricka wymalowało się zdziwienie. Prawdopodobnie była to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał, jednak przez chwilę można było mieć wrażenie, że przez jego oczy przemknął jasny promyk nadziei.

– Co takiego dla mnie masz?

– Nową rękę. – Tym razem bez wątpienia gladiatora przepełniła nadzieja. – Z ołowiu i trybów, wzmocnioną kamieniami. Taką, jakie mają konstrukty. Silniejszą niż ręka jakiegokolwiek człowieka na świecie.

– Czyli będę pierwszą na świecie pół-maszyną?

– Coś w tym guście. – Chris uśmiechnął się z lekką nerwowością na twarzy, a Rick, ku jego uldze, odwzajemnił uśmiech. – Do jutra chcę ją skończyć, ale do tego potrzebuję twojej pomocy.

– A będę mógł walczyć z tą... ręką? – zapytał niepewnie.

– Lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.

***

– Niezłe z ciebie ziółko, Chris. – Leonardo był wyraźnie pod wrażeniem, przyglądając się, jak Rick coraz sprawniej wymachuje pałką trzymaną w nowej, mechanicznej ręce. Gladiator i konstruktor współpracowali zawzięcie przez cały kolejny dzień, a efekty było widać gołym okiem, choć Rick musiał co jakiś czas zdejmować protezę, gdyż jego ramię wciąż było w złym stanie i jeszcze sporo czasu minie, nim będzie mógł używać nowej ręki bez stwarzania zagrożenia dla świeżej rany. Moretti jednak bez wątpienia przepełniony był dumą i podziwem. – Uratowałeś się przed areną! Nikomu przed tobą nie udało się tego dokonać. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Szturchnął go w bok, śmiejąc się, ale inżynierowi nie był w nastroju do żartów. Nikomu przed nim? Ilu konstruktorów padło już na tej arenie, ilu gladiatorów trafiło tam dlatego, że podpadło Morettiemu? Ilu z nich jest tam z przymusu, a ilu wyłącznie z chęci zarobku? Czy to dlatego niektórzy tak bardzo się go boją? Którzy z nich są mu faktycznie wierni, a których trzyma przy nim wyłącznie strach? Czy naprawdę ten kurduplowaty makaroniarz był w stanie groźbą i pieniędzmi kupić ich lojalność?

– Zmykaj do domu, należy ci się. – Leonardo mrugnął do niego, wyraźnie zadowolony z wykonanej pracy.

Chris, choć nieco wbrew sobie, posłusznie wykonał polecenie. Czy Moretti jego też już zdołał kupić?

Idąc przez Sherwood Street, zastanawiał się, w jaki sposób mógłby wydobyć informacje od chłopców Morettiego. W pierwszej kolejności przyszedł mu na myśl Mortimer – był usłużny wobec wszystkich, w dodatku chyba polubił nowego inżyniera, więc on najprędzej zacząłby mówić. No tak, pomyślał, ale co by mi to dało? Sam się dowiem, jak wielu z nich zostało zmuszonych do walk, ale co mi po tym? Zgłoszę to komuś? Żeby stracić pracę, albo, co gorsza, stracić życie? Morettiego nikt nie zamknie tak łatwo, ten karzeł ma pieniądze, ma władzę, ma wszystko, co może go ochronić. Ma w garści całą klasę wyższą, a przynajmniej dużą jej część. Ma w garści moje być albo nie być.

Włożył ręce do kieszeni i spuścił głowę, wciąż nieco roztrzęsiony całą sytuacją. Potrząsnął głową, starając się odegnać myśli. Kątem oka zobaczył tego samego staruszka, którego dostrzegł, gdy przyszedł tu po raz pierwszy. Leżał pod jednym z budynków, całkowicie nieruchomo, a jego twarz obsiadły muchy. Przez chwilę Chris chciał do niego podejść, sprawdzić, czy mężczyzna w ogóle żyje. Zerknął niepewnie w tył. Przy wejściu do Areny stał Lars, który zdążył już dojść do siebie po poparzeniu przez Lwią Paszczę. Obserwował on inżyniera, a jego badawczy wzrok, dostrzegalny nawet z tej odległości, całkowicie wybił mu z głowy pomysł, by zbliżać się do starca. Spojrzał na niego ostatni raz. Siwe, posklejane brudem włosy leżały rozsypane na bruku, okalając głowę mężczyzny jak aureola. Ręce miał bezwładnie rozłożone w poddańczym geście.

Chris przyspieszył kroku i skierował się do domu.

***

– Chris, czekaj. – Rachel chwyciła go za rękaw, kiedy następnego popołudnia po raz kolejny zbierał się do wyjścia po długiej drzemce i solidnym posiłku. – Jutro niedziela, pamiętasz? Moi rodzice będą na obiedzie. Proszę, odpuść chociaż dziś... Siedzisz tam codziennie, prawie cię nie widuję, przychodzisz tutaj tylko jeść i spać...

– Nie o to ci chodziło? – Zirytował się. – Przecież zarabiam dobrze, w ciągu tego tygodnia przyniosłem tyle pieniędzy, ile w poprzedniej pracy zarabiałem w rok, jak nie więcej! Nie tego chciałaś?

Rachel speszyła się tym nagłym wybuchem.

– Chciałam... Ale nie chodziło mi o to, żebyś... zniknął. Nie zapominaj, że masz rodzinę, że masz mnie, że masz dzieci. Wcześniej siedziałeś w swojej piwnicy, ale można było cię stamtąd wyciągnąć. Teraz siedzisz... gdzieś. I cię nie ma.

– Kobieto! Jak mam być tutaj, kiedy chcesz, żebym zarabiał?! Niech ci będzie, zostanę dzisiaj w domu, ale, na miłość boską, zdecyduj się, czego chcesz! Wiecznie coś ci nie pasuje!

Rachel nie odezwała się ani słowem, tylko, spłoszona, skryła się w pokoju dziecięcym. Chris spoglądał w tamtą stronę z gniewem, czuł, jak w jego wnętrznościach buzuje wściekłość na żonę. Sam był nieco zaskoczony swoim wybuchem – po raz pierwszy to on zaczął sprzeczkę. Gdy jednak usłyszał dochodzący z pokoju cichy szloch, momentalnie oprzytomniał, jakby zrzucił z głowy woal, który przysłaniał i zniekształcał jego świat.

– Rachel? – zaczął, niepewnie zaglądając do środka. Kobieta siedziała skulona na łóżku Jane i nie zareagowała na jego słowa. – Przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

– Nieważne – odburknęła, cały czas chowając pochyloną głowę między ramionami tak, aby nie można było dostrzec jej twarzy. – Idź sobie tam, jeśli chcesz.

– Skarbie... Jutro niedziela. Zjemy obiad z twoimi rodzicami, pobawię się z dziećmi... Co ty na to?

Rachel nie odezwała się, tylko zwróciła głowę w stronę okna, zza którego dobiegały radosne krzyki dzieci, które, mimo późnej pory, wciąż bawiły się na podwórzu; jedynie mała Molly drzemała spokojnie w kołysce. Wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Przesadził. A Rachel nie wróci do siebie zbyt szybko po tym nieuzasadnionym wybuchu.

Spojrzał tęsknie w okno. Gdzieś tam była Sherwood Street, a na niej Arena Morettiego, obok której kryła się cudowna pracownia wypełniona wszystkim, co inżynier tylko mógł sobie wymarzyć. Co prawda czaił się tam również Włoch, który nie miał zamiaru okazywać wyrozumiałości wobec potknięć, ale to nie miało dla niego aż tak wielkiego znaczenia. Chciał pracować. Robić to, co kocha.

Wycofał się cicho z pokoju, zostawiając Rachel samą, po czym wyszedł z mieszkania. Zszedł po schodach, a gdy otworzył drzwi budynku, uderzyło w niego chłodne, wilgotne powietrze brytyjskiego wieczoru. Rzucił okiem na bramę prowadzącą na ulicę i westchnął.

– Dzieciaki! – krzyknął, a trzy małe postacie bawiące się na ciemniejącym placyku przed kamienicą zwróciły się ku niemu. – Do domu! Dzisiaj tata robi kolację.

Całą noc przesiedział w salonie przy książce. Nie dlatego, że Rachel wygoniła go z sypialni – po prostu stwierdził, że musi dać jej teraz trochę przestrzeni i nie narzucać się zbytnio. Przespał też znowu niemal cały dzień, więc naturalną koleją rzeczy nie był senny w nocy – przez ten krótki okres zdążył już całkowicie przestawić się na nocny tryb życia. Jedynie nad ranem postanowił uciąć sobie krótką drzemkę, na wypadek, gdyby zmęczenie dopadło go w środku dnia, podczas wizyty teściów.

Gdy się obudził, słońce, choć jak zwykle skryte za chmurami, stało już dość wysoko, a z kuchni dochodził zapach pieczonego mięsa i łomot garnków. Spojrzał na zegar; dochodziła trzynasta. W dalszym ciągu wolał nie wchodzić Rachel w drogę, więc zamiast się z nią przywitać, poszedł do pokoju dziecięcego, jednak znów zastał w nim tylko Molly, która gryzła drewnianą zabawkę odziedziczoną po Sammym. Reszta znowu krzyczała i biegała na zewnątrz.

Stwierdził, że mógłby do nich dołączyć. Po dwutygodniowej, praktycznie całkowitej nieobecności ojca w domu zdecydowanie należało się im nieco uwagi. Wyszedł więc na zewnątrz, gdzie zobaczył Petera walczącego na drewniane miecze z małym Sammym, który ledwo utrzymywał się w dopiero niedawno opanowanej pozycji pionowej, oraz z jego kolegą z sąsiedztwa, który nieco lepiej radził sobie z poruszaniem się na tylko dwóch kończynach i wykazywał wrodzony talent do szermierki, bo niezręcznie, ale dość często skutecznie parował ciosy dużo wyższego przeciwnika. Jane natomiast, wraz z kilkoma innymi dziewczynkami z okolicy, siedziała na murku i opowiadała o czymś, żywiołowo gestykulując, a jej wywód raz po raz przerywany był wybuchami śmiechu całej grupki albo wtrąceniami którejś z pozostałych dziewcząt.

– Hej, chłopcy! – wykrzyknął do małych szermierzy. Peter na dźwięk jego głosu odwrócił głowę, a mały Sammy wykorzystał moment nieuwagi i zafundował mu bolesny i silny jak na takiego malucha cios w piszczel. Peter krzyknął i zaczął podskakiwać na jednej nodze, próbując rozmasować obolałe miejsce.

– Tato! On mnie walnął!

– Taki duży chłopak jak ty daje się pokonać małemu Samowi?

Na te słowa Sammy oraz drugi maluch – jakkolwiek miał na imię, bo Chris za żadne skarby nie potrafił sobie tego przypomnieć – roześmiali się głośno, wskazując szyderczo palcami na Petera, któremu ból już powoli przechodził. – Znajdzie się też jakiś miecz dla mnie? Co powiecie na walkę trzech na jednego?

– Tak!!! – Wszystkim bardzo spodobał się pomysł, jednak nie mieli wystarczająco dużo drewnianych mieczy; Chris musiał więc zadowolić się dłuższym patykiem znalezionym koło murka okalającego schody do piwnicy. Dzieciaki całą trójką rzuciły się na niego, z całych sił starając się zmiażdżyć go swoją przewagą liczebną. Oczywiście miał zamiar dać im wygrać, jednak gdy tylko go przewróciły, usłyszał za sobą pełen pogardy głos.

– Chris, Chris, Chris, taki stary, ale dalej dziecko...

– Babcia! – wykrzyknęła Jane i rzuciła się w objęcia starszej kobiety. Jej mąż, równie stary co ona, patrzył z pogardą na Chrisa, który wstawał właśnie z ziemi i starał się otrzepać ubranie z kurzu, podczas gdy dzieci pobiegły do pary staruszków, pytając o prezenty.

– Proszę bardzo. – Kobieta wyjęła z torby trzy kwadratowe pakunki i wręczyła dzieciom po jednym. Po chwili wyjęła także trzy pudełka ze słodyczami i również rozdzieliła je po równo. – Dziadków zawsze stać na prezenty dla was.

Poczuł na sobie nienawistny wzrok teściowej. Dzieci oczywiście nie zwróciły uwagi na przytyk, jednak Chris poczuł lodowaty kolec złośliwości wbity w jego bok.

– Szkoda, że dziadkowie to już stare pryki i niedługo kopną w kalendarz – mruknął do nich złośliwie, gdy dzieciaki pobiegły już do domu, by pochwalić się matce otrzymanymi prezentami.

– Kultury, chłopcze, kultury! Nasza Rachel nie może być z takim chamem – obruszył się starzec, na co Chris tylko spojrzał na niego pogardliwie.

– Z tego co pamiętam, żeniłem się z Rachel, a nie z tobą, tato – odparł, akcentując ostatnie słowo – więc będę mówił tak, jak mi się podoba, bo jestem u siebie.

– Jesteś bezczelny – wtrąciła się kobieta. – Zresztą, czego ja się spodziewałam... Idziemy już do środka?

– Ależ proszę. – Chris skłonił się teatralnie, wskazując drzwi do kamienicy. – Rachel się bardzo nastarała, żeby was dzisiaj zadowolić.

Miał wiele powodów, by nie lubić teściów. Ciągłe przytyki w jego stronę to małe piwo, gorsze było to, w jaki sposób traktowali Rachel. Z zewnątrz potrafili sprawiać wrażenie przykładnej, wzorowej rodziny, jednak gdy wejrzało się głębiej, czuć było smród zgnilizny wyzierający spod pięknej osłony. A ona była w nich wpatrzona jak w obrazek... mimo że już niejednokrotnie wypłakiwała przez nich oczy.

– No, córuś! – Pan Crandall zasiadł ciężko przy stole, dosuwając się do niego na tyle, na ile pozwalało mu pokaźne brzuszysko, zaś Rachel właśnie wnosiła do jadalni aromatyczną pieczeń. – Opowiadaj, jak tam życie!

– Nic wielkiego się nie dzieje – odparła wymijająco, zerkając ukradkiem na męża. – Chris znalazł ostatnio nową pracę.

– Naprawdę? Gdzie? – Oboje wydawali się być bardzo zainteresowani tą wieścią.

– Jestem konstruktorem – wyjaśnił szybko, zanim Rachel zdążyła cokolwiek powiedzieć. – Buduję maszyny na zamówienie.

– Ty i to twoje inżynierowanie... – zaczęła teściowa pogardliwym tonem. – Coś normalnego byś sobie znalazł. Masz fach w ręku, architekt z ciebie niezły, idźże w tym kierunku, zamiast marnować czas na idiotyzmy. Mam wrażenie, że wydaliśmy Rachel za kogoś zupełnie innego...

– To jest bardzo dobrze płatne! – pospieszył z wyjaśnieniem, jednak nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia.

– Jasne, jasne... – wymamrotał pan Crandall pomiędzy kolejnymi kęsami posiłku. – Zobaczysz, szybko cię wyrzucą z tego na zbity pysk, albo ta cała technologia upadnie i ciach! nie masz nic.

Skrzywił się. Wiedział doskonale, że ich przyjazd będzie dla niego bardzo nieprzyjemny, jednak nie spodziewał się, że szambo, w które z upodobaniem za każdym razem go wrzucali, przywita go tak szybko. Najwyraźniej dziś wyjątkowo mocno humor im nie dopisywał. Przewidywał, że nie zareagują zbyt entuzjastycznie na jego nową profesję – wiedział doskonale, że są starej daty i dość sceptycznie podchodzą do wszelkich technologii – jednak nie sądził, że do takiej sytuacji dojdzie tak szybko.

– Dziękuję, nie jestem już głodny. – Chris wstał od stołu, niemal nie tykając posiłku, i opuścił rodzinę. Teściowie nie zwrócili na to większej uwagi i zabrali się za pouczanie Rachel w kwestii wychowywania dzieci.

Wyszedł z domu i choć nie planował udawać się w żadnym konkretnym kierunku, nogi szybko zaprowadziły go znów na Sherwood Street. Nie było to dla niego zaskoczeniem, gdzieś głęboko cały czas siedziało w nim przekonanie, że tylko tam może poczuć się bezpiecznie. Choć była to dość mocno podejrzana okolica, a wszędzie wokół kręciły się równie podejrzane osobniki, pracownia przy arenie była jego małym azylem, miejscem, do którego zawsze mógł pójść i się w nim zaszyć, zajmując się wyłącznie swoimi projektami i odciąć się od całego świata. Przestał też obawiać się poruszania w tych podejrzanych rejonach, bo miał poczucie, że choć pachołkowie Leonarda w większości podchodzą do jego osoby bardzo sceptycznie, przybyliby mu na pomoc w razie potrzeby, nie chcąc narażać się na gniew szefa swoją gnuśnością.

Zerknął w miejsce, gdzie ostatnio zobaczył leżącego starca. Nikogo tam nie było, nie dało się dostrzec nawet śladu po jego obecności.

Wyciągnął klucze i już po kilku chwilach znów stał w znajomym miejscu, otoczony przez wielkie machiny i dziesiątki narzędzi. Poczuł na sobie oskarżycielski, obsydianowy wzrok jednego z konstruktów, który spoglądał na niego złowieszczo, martwy i wyłączony, jakby wyrzucając mu, że nie potrafił jak zwykle robić dobrej miny do złej gry i znosić znienawidzonych teściów, zostawiając Rachel samą na ich pastwę.

Nagle coś wyskoczyło na niego z cienia. Wrzasnął przeraźliwie. Jakimś cudem starzec dostał się do środka. Patrzył teraz na Chrisa zasnutymi bielmem oczami, a z jego poranionej twarzy ze znamionami trądu buchał odór zgnilizny. Otworzył bezzębne usta i niemal niedosłyszalnie powiedział:

– Uciekaj...

Do pracowni wpadł jeden z gladiatorów, zaalarmowany krzykiem inżyniera. Chwycił starca za łachmany i wywlókł z pomieszczenia. Chris usłyszał odgłosy szarpaniny, a następnie łupnięcie ciała o bruk i trzaśnięcie drzwiami. Po kilku chwilach potężny mężczyzna znów zajrzał do pracowni.

– Jak on tu wlazł?

– Nie mam pojęcia – odparł zgodnie z prawdą. – Był tu już jak wchodziłem.

– Dobra... jakbyś znowu tego dziada tutaj zobaczył, od razu komuś powiedz, bo regularnie próbuje wleźć do środka.

Chris tylko kiwnął głową. Gladiator posłał mu wymuszony uśmiech i zniknął za framugą, zamykając za sobą drzwi.

To było zdecydowanie za dużo stresów jak na jeden dzień. Nie czuł najmniejszych chęci, by zajmować się którymś z konstruktów, nie miał teraz do tego głowy. Chciał odpocząć, nie myśleć o nieprzyjemnej wizycie i wszystkim, co było z nią związane, łącznie z pracą. Jego wzrok przykuła niewielka machina stojąca w odosobnieniu od pozostałych, przypominająca nieco maszynę do pisania z wyrastającym z niej od góry ekranem. Maszyna różnicowa.

Planował, by wykorzystać w niej rtęć połączoną z siarką, które to zmieszane razem miały nadawać maszynie inteligencję przewyższającą możliwości pojmowania większości ludzi na świecie, co przez przypadek odkryli alchemicy kilka wieków temu, próbując z tej samej mieszanki wyprodukować złoto. Poza tą jedną rzeczą, która miała być właściwie podstawowym paliwem całej machiny, dzieło było już ukończone.

Siarki miał mnóstwo, jednak miał pewne problemy z dostaniem rtęci we własnym zakresie. Akurat tak się składało, że jeden ze starszych konstruktów Morettiego pluł rtęcią w przeciwników, przez co w pracowni było tej substancji pod dostatkiem.

W końcu potrzebuje tylko odrobiny... Leonardo i tak jest obrzydliwie bogaty, tak małej straty pewnie nawet nie zauważy, a jeśli już ją dostrzeże, to pewnie i tak będzie to dla niego jak utrata zaledwie źdźbła trawy. Poza tym włamanie starca było mu na rękę – w końcu z łatwością można było uznać, że jego celem była kradzież czegoś wartościowego, a rtęć zdecydowanie do wartościowych rzeczy należała.

Podszedł niepewnie do wielkiej szafy, w której magazynowano minerały. Zanim ją otworzył, rozejrzał się po pomieszczeniu, mimo iż doskonale wiedział, że jest sam; napotkał jedynie zimne, czarne spojrzenie martwych konstruktów, które stały się jego życiem. Nie było nikogo, kto mógłby go przyłapać. Sięgnął po ciężki słój z rtęcią i jeszcze raz zderzył się z obsydianowym spojrzeniem. Maszyna stała w cieniu, jak pradawna katedra, onieśmielając swą potęgą i spokojem. I ani myślała zakłócać ciszy ani donosić na małe złodziejstwo, którego dopuścił się jej przybrany ojciec.

Wsypał nieco siarki do specjalnie przygotowanego baku na górze maszyny. Wziął głęboki wdech i z wielką ostrożnością wkropił do wnętrza odrobinę rtęci, która miała obudzić machinę i tchnąć w nią iskierkę życia. Odstawił słoik i zamknął oczy, krzyżując palce.

PIIIIK!

Wzdrygnął się na dziwny, obcy dźwięk, jednak jego serce zatrzepotało w euforii. Otworzył oczy i ujrzał napis „Hello world!" na szklanej szybce monitora. Oczy mu zalśniły i od razu rzucił się, by spróbować zrobić coś na swojej machinie, która może zmienić bieg historii.

„Ile to jest 2847 razy 241?", zapytał testowo, naciskając kolejne klawisze.

„686 127", wyświetliła się odpowiedź niemal natychmiast. Prawidłowa odpowiedź.

Miał ochotę krzyknąć „Eureka!", mając w pamięci tych wszystkich znanych wynalazców, jednak w ostatniej chwili stwierdził, że to idiotyczne, więc podczas spontanicznego wybuchu radości wydał z siebie tylko niekształtny okrzyk, niepodobny do jakiegokolwiek znanego ludziom słowa. Konstruował tę jedną maszynę przez bite trzy lata i zniszczył kilka, jeśli nie kilkanaście prototypów, które ani myślały zadziałać... I dopiero teraz, gdy postanowił dać jej mądrość siarki i rtęci, ta wreszcie ożyła i zrozumiała jego pytanie.

Zaczął wpisywać kolejne polecenia, a urządzenie, niczym istny geniusz, zawsze dawało mu prawidłową odpowiedź.

Rozłożył się na krześle i wpatrywał się w swoje dzieło. W swój największy wynalazek, który może zmienić bieg historii. W maszynę, która wiedziała wszystko. W dzieło, które może... Właśnie!

Wstał tak gwałtownie, że aż zakręciło mu się w głowie. Podszedł do półki, na której stało kilka papierowych tomisk, w tym jedno, które go najbardziej interesowało: prawa rządzące Urzędem Patentowym Wielkiej Brytanii. Zdjął starą, wyraźnie zapomnianą przez wszystkich księgę i ostrożnie położył ją na stole tuż obok swojej machiny. Szybko znalazł stronę, która traktowała o tym, jak przebiega proces patentowania wynalazków.

Czytał aż do świtu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top