V
– Dopiero wróciłeś? – zapytała zaniepokojona Rachel, kiedy zmęczony Chris przyszedł rankiem do mieszkania.
– Tak. Pracowity pierwszy dzień.
– A pieniądze?
– W czwartek.
Miał czas do jutra, jednak wiedział, że zdąży bez problemu. Pierwszej nocy wymienił już silniki poruszające ramionami metalowego kolosa o agatowym sercu, pozostało mu jedynie dolać nafty i przetestować, czy machina działa w całości poprawnie. Nie mógł też oprzeć się zajrzeniu do wnętrza cudownego urządzenia i przeanalizowaniu wszystkich mechanizmów, dzięki którym maszyny Morettiego były tak... świadome. Co czyniło je takimi, jakim sposobem potrafiły sprawiać wrażenie, że są czymś więcej niż kupą złomu zaklętą magią? I, skoro wydawały mu się znacznie bystrzejsze od jego własnych dzieł, to czy będzie w stanie zbudować choć jedną równie świadomą machinę?
Teraz jednak nie potrafił się na tym skoncentrować. W tej chwili marzył tylko o poduszce i kilku godzinach porządnego snu, więc wyminął żonę, nawet się nie witając, i od razu skierował się do sypialni, gdzie zwalił się na łóżko jak worek kamieni i niemal natychmiast zasnął. Rachel tylko patrzyła na niego, nie wiedząc, jak się zachować, po czym w milczeniu wróciła do swoich zajęć, wciąż dręczona zgryzotą... ale czy nie tego właśnie chciała?
Minęło kilka długich godzin, podczas których kobieta nie była pewna, co właściwie ma ze sobą zrobić. Miała nieodparte wrażenie, że coś jest nie w porządku, choć nijak nie potrafiła określić, co budzi jej niepokój. W końcu wreszcie miał pracę, może i nie taką, na jaką liczyła, ale miał – wszystko więc powinno się ułożyć już niedługo, a przynajmniej nieco się ustabilizować – jednak wydawało jej się, że coś się zmieniło w bardzo znaczący sposób, i to niekoniecznie na lepsze. Starała się ignorować ten głos intuicji z całych sił, ale zdawał się przytłaczać ją ze wszystkich stron.
– Kochanie? – Ze snu wyrwał go niepewny głos Rachel. Otworzył oczy. Pomarańczowa poświata wpadająca przez okno uświadomiła go, że przespał cały dzień, bo słońce chyliło się już ku zachodowi. – Już późno... Powinieneś wstać.
Usiadł na łóżku i przetarł oczy. Zobaczył swoją żonę stojącą w drzwiach z zatroskaną miną.
– Strasznie długo spałeś. – Zmarszczka na jej czole wygładziła się, a twarz rozpromienił zmęczony uśmiech pełen ulgi. – Martwiłam się trochę. W kuchni jest kurczak, pewnie chcesz zjeść?
– Jasne! – Ziewnął przeciągle i uświadomił sobie, że nie jadł nic przez prawie dobę. – Padam z głodu!
Rachel podgrzała mu posiłek, a on rzucił się na jedzenie jak wygłodniały pies i nie minęła chwila, a talerze były już puste.
– No proszę! – Roześmiała się. – Jaki głodomór! Gorzej niż Sammy! Jakie plany na dzisiaj?
– Do pracy idę – odparł beznamiętnie.
– Znowu na całą noc? – Pionowa zmarszczka znów przecięła jej czoło, a intuicja zawyła rozpaczliwie z niepokoju.
– Postaram się wrócić wcześniej. – Wstał od stołu i zbierał się do wyjścia, gdy Rachel odezwała się jeszcze raz, zatrzymując go na moment.
– Chris... – zaczęła, a on wyczuł, że ma mu do powiedzenia coś, co mu się nie spodoba. – Jeśli nie masz nic przeciwko... Moi rodzice przyjdą za dwa tygodnie w niedzielę na obiad.
No pięknie. Tylko ich brakowało.
– W porządku, kochanie. – Jego pogodny ton ani trochę nie zdradzał jego niechęci.
Ucałował ją i wyszedł, przeklinając w myślach perspektywę przybycia teściów.
Naprawdę nie miał najmniejszej ochoty widzieć się z rodzicami Rachel. Nigdy nie potrafił się z nimi dogadać, ale starał się przy każdym spotkaniu robić dobrą minę do złej gry. Teraz, gdy znalazł pracę w zawodzie, o którym wręcz marzył – mniejsza o to, że wcześniej niespecjalnie nawet zdawał sobie sprawę z istnienia stanowiska konstruktora maszyn bojowych do walk na ringu – to, jak dobrze płatna by nie była, państwo Crandall nigdy nie będą potrafili okazać mu aprobaty, jakby przyznanie mu choć raz „dobra robota, Chris, tak trzymaj" było dla nich zbyt olbrzymią ujmą na honorze i nie potrafili zniżyć się tak bardzo, by spojrzeć łaskawym okiem na mężczyznę, za którego wyszła ich jedyna córka.
Moretti okazał się być jak najbardziej uczciwym szefem i w czwartek, zgodnie z obietnicą, wywiązał się z umowy. Naprawa konstrukta została wyceniona co prawda tylko na pięć gwinei, bo nie było aż tak olbrzymich uszkodzeń, jednak już taka kwota bardzo solidnie podreperowała rodzinny budżet. Do spłaty długów zaciągniętych u McDowella będzie trzeba jeszcze trochę poczekać, jednak nie było już konieczności, by brać kolejne pożyczki.
Chris sukcesywnie wynosił kolejne swoje rzeczy z piwnicy i przenosił jedną po drugiej do pracowni na Sherwood Street. Prawie już nie pojawiał się w domu, wciągnięty przez bogactwo trybów i minerałów, zafascynowany Lwią Paszczą, który też szybko trafił do warsztatu z wyłamanym z zawiasów karkiem. Niemal całkowicie przeprowadził się do Areny Morettiego. Miał ściśle określony grafik napraw ustanawiany przez walki, które odbywały się w każdy wtorek, czwartek i sobotę, a w wolnym czasie, gdy konstrukty nie wracały z pola walki zbyt sponiewierane, siadał i pracował nad swoją wyśnioną maszyną różnicową lub własnymi projektami konstruktów.
Minęły zaledwie dwa tygodnie od pierwszego dnia w pracy, gdy w środę zaprezentował Morettiemu prototyp swojego pierwszego autorskiego konstrukta. Nazwał go Duchem Wikinga, ponieważ dzięki obsydianowym oczom, szafirowemu sercu i elementom mechanizmów oraz zbroi z martwego szkła, szerzej znanego jako kryształ górski, był znacznie szybszy od pozostałych konstruktów z areny i jednym dotknięciem swojego metalowego szpona paraliżował chłodem, by następnie uderzyć w skostniałe miejsce, odbierając czucie w nim na długie godziny.
– Jesteś niezły, Chris! – Leonardo wyraźnie się ucieszył. – Wygląda niepozornie, ale wydaje się bardzo mocny, jak tak patrzę na te twoje testy i zrobiłeś go niesamowicie szybko. Jutro sprawdzimy, jak się będzie prezentował na arenie. Pewnie mało ludzi będzie go obstawiać, bo nowe konstrukty zawsze są jeszcze bardziej niedoceniane niż te stare blaszaki, więc przysięgam, że jeśli pokona Ricka, odpalę ci pięć procent zysku.
– Pięć? Czyli ile?
– Dużo, Chris. To będzie dużo. – Włoch uśmiechnął się szeroko. – Ale oczywiście tylko jeśli wygra z Rickiem.
Dużo słyszał o Ricku, chociaż jeszcze ani razu nie widział go w akcji, nie tylko dlatego, że rzadko chodził oglądać walki, ale raczej przez to, iż Rick rzadko pojawiał się na arenie. Jego udział w walce zawsze powodował u Leonarda pewien spadek zysków, bo każdy, kto choć raz widział tego mocarza podczas starcia z konstruktem, ponoć zawsze obstawiał jego zwycięstwo i nigdy się nie mylił. Rick słynął z tego, że był niepokonany, a bogacze na dodatek podsycali jego legendę, przekazując sobie z ust do ust, jak to wojownik rozgramiał kolejne maszyny, z którymi przyszło mu się zmierzyć.
Cały czwartek Chris przesiedział w pracowni, dopracowując ruchy swojego pierwszego konstrukta i próbując dać mu jak najlepszy start, by utrzymał się podczas pierwszej walki chociaż przez chwilę dłużej niż zazwyczaj dawały radę przetrwać pozostałe machiny w starciu z najlepszym z gladiatorów. Gdy wieczorem przyszła pora walki, siedział jak na szpilkach, wpatrzony w arenę, na której potężny wojownik już machał do publiczności.
Rick był zdecydowanie największym z chłopców Morettiego, jakiego Chris kiedykolwiek widział na oczy. Nie sposób było dostrzec jego oblicze spod ciężkiego, rogatego hełmu przysłaniającego niemal wszystko, jednak Chris był przekonany, że na twarzy ma wręcz wypisane przekonanie „to będzie szybka walka". Ciekawe, dla kogo będzie szybka, przemknęło inżynierowi przez głowę. Uśmiechnął się do swoich myśli i całkowicie skoncentrował uwagę na ringu.
Wojownik wyprężał swoje mięśnie do tłumu, który ogarnął dziki szał na wieść o walce Ricka i – zgodnie z przewidywaniami Leonarda – niemal wszystkie zakłady postawione były na człowieka. Ludzie wierzyli w jego zwinność i siłę niemal bezgranicznie, gotowi zawierzyć jego zdolnościom niemal cały swój majątek.
Konstrukt wyłonił się w niemal całkowitej ciszy. Był mniejszy od gladiatora i zdawał się wątły, a kwarcowe, specjalnie wyrzeźbione do tego celu zawiasy utrzymujące mu mieniące się srebrzyście ręce i nogi tylko dodawały mu lekkości i delikatności, nie wydając przy tym najmniejszego nawet odgłosu. Spod półprzezroczystego, kwarcowego pancerza na tułowiu robota wyzierało wątłe światło generowane przez gorącą naftę, co nadawało Duchowi, zgodnie z jego nazwą, wręcz eteryczny wygląd. W niczym nie przypominał pozostałych konstruktów należących do Morettiego. Publika buczała, Chris zaś uśmiechał się pod nosem, ponieważ jako twórca Ducha Wikinga wiedział doskonale, że to pierwsze wrażenie jest bardzo mylące i tej machiny, choć jeszcze nie została sprawdzona w faktycznej walce, nie da się zbyt łatwo pokonać, nawet pomimo jej bardziej kruchego niż u pozostałych pancerza. Wyglądało jednak na to, że większość była zupełnie nieświadoma nadzwyczajnych zdolności nowego konstrukta i nie brała nawet pod uwagę, że tym razem walka może wyglądać inaczej, w związku z czym wszyscy wciąż pchali się do stołów, by postawić na Ricka. W dodatku przeważnie niemałe sumy.
Ruszyli.
Gladiator był wyraźnie pewny siebie i, podobnie do publiki, zdecydowanie lekceważył przeciwnika. Rzucił się z potężnym ciosem, jednak konstrukt w całkowitej ciszy, z niemal kocią gracją odsunął się na bok, unikając natarcia ćwiekowanej pałki. Nieoczekiwany unik zdezorientował wojownika, który zachwiał się i poleciał do przodu pod ciężarem własnego ataku, niemal się przewracając. Publika śledziła w napięciu każdy ruch Ducha, który bez najcichszego nawet skrzypnięcia trybów zbliżył się do gladiatora i chwycił go za ramię.
Cisza. Wszyscy zamarli, jakby na dole z najlepszym gladiatorem Morettiego walczył prawdziwy duch, który postanowił powrócić do świata żywych, by dokonać zemsty na swoim dawnym wrogu...
I wtedy ciszę przerwał wrzask.
Wydarł się z gardła Ricka, a potem zawtórowały mu kolejne, dochodzące z widowni i zbijające się w jeden jazgot, kiedy z bezwładnej dłoni gladiatora wypadła pałka. Jego ramię zbłękitniało i zszarzało, zamarzając zupełnie, a Duch zamachnął się swoim szponem i uderzył w nie z całej siły.
Pękło. Pękło jak kawałek lodu uderzony kamieniem i odpadło, w miejscu uderzenia krusząc się na kawałki. Upadło z cichym łupnięciem na zasłaną piachem posadzkę, a ten dźwięk znów zamknął usta wszystkim wokół.
Chris odnalazł wzrokiem Leonarda, który podbiegł w panice tuż pod arenę. Pierwszy raz widział na jego twarzy takie przerażenie. Włoch podniósł wzrok, wyraźnie poszukując wśród publiki twórcy Ducha, konstrukta, który zniszczył jego najlepszego wojownika. Gdy go dostrzegł, przerażenie ustąpiło miejsca osobliwemu grymasowi olbrzymiego gniewu wymieszanego z podziwem.
Rick klęczał nad swoim ramieniem. Drugą ręką ściągnął hełm, spod którego pociekły łzy. Płakał. Usta miał zsiniałe i mocno zaciśnięte, a oczy wlepione w swoje ramię, które wyglądało jak wyrwane z korpusu wielkiej, porcelanowej lalki. Duch zaś stał spokojnie, w ciszy, wiedząc, że wygrał. Przez publikę przetaczały się coraz głośniejsze fale szmerów.
– Koniec walki – oznajmił głośno Leonardo nieco drżącym głosem. – Zwycięstwo należy do Ducha. Kolejne starcie opóźni się o pół godziny.
Szmery rozbrzmiały głośniej, jednak nie było żadnych dzikich wrzasków, które zazwyczaj towarzyszyły ogłoszeniu wyniku. Nikt nie ruszył do stołów z zakładami, wszyscy siedzieli tylko oszołomieni, wpatrując się z niedowierzaniem w arenę na dole.
Trzech innych gladiatorów podbiegło do Ricka, próbując odciągnąć go od utraconej ręki. W jednym z nich Chris rozpoznał Mortimera, kiepskiego, acz bardzo sympatycznego wojownika, z którym się nawet zaprzyjaźnił, a który robił w tym miejscu raczej za worek treningowy i chłopca do bicia, zaś Moretti wystawiał go niemal wyłącznie wtedy, gdy ludzie wybitnie mocno mieli ochotę pooglądać, jak ktoś dostaje od konstrukta srogi łomot. Czyli mniej więcej raz w miesiącu. Teraz jednak z całych sił trzymał Ricka, który starał się wyrwać, przepełniony głupią nadzieją, że jeśli wystarczająco mocno się postara, zdoła odzyskać ramię. Twarz Morty'ego była poważna jak nigdy dotąd. Wiedział, że musi go odciągnąć, zabrać do izby szpitalnej skrytej za areną i być w pobliżu, by powstrzymywać całkowite załamanie. Dzielny chłopak.
Ktoś poklepał Chrisa po ramieniu, wyrywając go z zadumy.
– Pan Moretti ma z tobą do pogadania, koleżko.
Potężny Andy stał z rękami skrzyżowanymi na piersi i przyglądał mu się ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy. Mężczyzna posłusznie wstał i podążył za nim, nie stawiając żadnego oporu.
Olbrzym doprowadził go do gabinetu, w którym zazwyczaj urzędował Leonardo. Głową wskazał na drzwi, sugerując, że Włoch już na niego czeka. Chris głośno przemknął ślinę i drżącą ręką nacisnął klamkę, co nie umknęło uwadze Andy'ego, który uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Gabinet był przede wszystkim jasny. Dało się zauważyć, że Moretti nie przepada za ciemnością, więc to oczywiste, że dbał o to, by w jego pokoju każdy kąt był jak najlepiej oświetlony, bez względu na koszt tych wszystkich lamp, którymi obstawione było pomieszczenie. Na samym środku, przy pięknie rzeźbionym dębowym biurku, siedział on. Świdrującym spojrzeniem wpatrywał się w milczeniu w inżyniera, opierając brodę na dłoniach. Chris miał wrażenie, że nieznośna, głucha cisza, która dzwoniła mu w uszach, raz po raz zakłócana była głośnym łomotem jego serca słyszalnym dla wszystkich obecnych w budynku, a może nawet na całej ulicy.
– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co narobiłeś – rzekł wreszcie szef. Jego ton był spokojny i równie lodowaty co dotyk Ducha. Gdy Chris się nie odezwał, kontynuował: – Przez ciebie mój najlepszy gladiator został kaleką i nie będzie mógł więcej walczyć. Wiesz, co to oznacza?
– Zostanę zwolniony? – Jego głos był jeszcze bardziej łamliwy niż się spodziewał.
– Ależ skąd! – Moretti pokręcił głową. – Jesteś za dobrym konstruktorem. Ale... – Tu zawiesił głos, a Chris poczuł palący kwas żołądkowy podchodzący mu do gardła. – Stosuję pewien system kar.
– Mianowicie? – Tym razem zabrzmiał już nieco swobodniej, co bardzo go ucieszyło, ale cały czas przerażenie wrzało w jego trzewiach i paliło go od środka. Choć wiedział, że Leonardo, jako że był jego szefem, miał nad nim pewną władzę, nie chciał okazywać przed nim słabości.
– Sam zmierzysz się ze swoim Duchem na arenie.
– Co?! – Okrzyk wyrwał się z niego zupełnie bez jego woli, jednak na Włochu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia – najwyraźniej spodziewał się takiej reakcji. – Nie ma takiej opcji!
– Nie bez powodu mówiłem, że kiedy ktoś ginie, jest to nieszczęśliwy wypadek – przypomniał Moretti, a Chris nijak nie rozumiał, jaki związek mają jego słowa z zaistniałą sytuacją. – Dla Ricka utrata ręki jest jak śmierć. Przez ciebie stracił jedyne źródło utrzymania, Chris. Wiedziałeś o tym, że ma żonę i rocznego synka? I że teraz nie będzie miał jak ich wykarmić? W innej pracy też nikt nie zatrudni kaleki.
Pokręcił głową. Nie rozumiał. To był wypadek, nie wiedział, że Duch jest tak potężny. Dlaczego miał czuć się winny?
– Miałeś w warsztacie już kilka konstruktów – kontynuował Leonardo. – Badałeś je, widziałeś, jak działają. Tworząc Ducha, powinieneś dać mu taką siłę jak pozostałym, nie większą.
– Ale ja nie wiedziałem... – zaczął, jednak Włoch mu przerwał.
– Ale teraz już wiesz. I musisz ponieść konsekwencje swojej głupoty.
Szybko przeanalizował sytuację. Było źle, mógł tam zginąć. Nie mógł opuścić Rachel i dzieci. On też nie będzie miał jak wykarmić rodziny, jeśli zginie na arenie... I wtedy go olśniło.
– Osłabię Ducha!
– Powinieneś, ale to dopiero po tym, jak sam się z nim zmierzysz. Wtedy najlepiej będziesz wiedział, co należy naprawić.
– Ale to nie wszystko! Osłabię Ducha, a dla Ricka zrobię protezę, mechaniczną rękę, dzięki której będzie jeszcze silniejszy niż wcześniej! Zrobię to choćby za darmo... tylko nie wystawiaj mnie do walki. Proszę.
Leonardo zmarszczył brwi i zastanowił się przez chwilę. W gabinecie nastała pełna napięcia cisza.
– Jeśli do następnego pokazu walk proteza nie będzie gotowa, ty stajesz na arenie – wyrzekł powoli Moretti. Chris miał ochotę rzucić mu się na szyję i uściskać z wdzięczności. – Tylko pamiętaj, że jestem człowiekiem potężnym i mam wpływy, a w dodatku nie jestem gołosłowny. A co do tego, trzymaj. – Rzucił w jego stronę ciężki mieszek, w którym słodko zabrzęczały monety. – W końcu obiecałem ci procent, jeśli twój konstrukt wygra.
– Dziękuję! – wykrzyknął Chris nieco piskliwie, jednak nie przejął się tym, bo zalała go fala kojącej ulgi.
– A teraz zejdź mi z oczu – ponaglił go Włoch. – Pamiętaj, masz czas do soboty.
Z usłużnym ukłonem, nie mówiąc ani słowa więcej, wymknął się z gabinetu.
Zadowolony z sukcesu, wrócił do domu i zaczął liczyć otrzymane dodatkowe pieniądze. Dwieście dwadzieścia sześć gwinei za zwycięstwo Ducha, sto sześćdziesiąt za jego budowę. Za taką sumę mógł przeżyć ponad rok, szastając pieniędzmi na prawo i lewo, żyjąc niczym król. Uśmiechnął się sam do siebie. Tyle czasu starał się coś osiągnąć, tyle czasu miał pod górę, tyle czasu żył z Rachel w wiecznym konflikcie, aż wreszcie los się odwrócił i mógł spłacić wszystkie swoje długi za pomocą zaledwie jednego zlecenia. Teraz już wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Oczywiście o ile przeżyje sobotę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top