I
Z wnętrza mieszkania unosiły się już zapachy obiadu.
– Chris? Christopher!
Z okna kamienicy wyłoniła się kobieta, rozglądając się za mężem. Podwórko jednak było puste, a porzucony, blaszany pojazd – a przynajmniej Chris zawsze nazywał go pojazdem, mimo że nijak nie potrafił go uruchomić – lśnił w słabych promieniach słońca z trudem przebijających się przez grubą, szarą warstwę ciężkich, brytyjskich chmur.
– Cholera jasna!
Kobieta zniknęła za okienną framugą, chowając się tak gwałtownie, że powiew powietrza wypchnął na zewnątrz skrawek firany, który, w euforii wolności, załopotał nieśmiało na wietrze. Po chwili na klatce schodowej rozległ się pospieszny tupot znoszonych pantofli. Pomknęła przez podwórko, prawie wpadając na niski murek osłaniające trzy prowadzące w dół stopnie i pobiegła ku drzwiom do piwnicy, które – zgodnie z jej przypuszczeniami – były otwarte. Choć spodziewała się tego, miała szczerą nadzieję, że tym razem nieobecność jej męża ma jakąkolwiek inną przyczynę. Warknęła cicho, przywdziewając na twarz najsroższy wyraz, na jaki było ją stać.
Rzucająca mętne światło, nieduża lampa naftowa zawieszona pod sufitem zakołysała się lekko, poruszona podmuchem powietrza, czy to dobiegającego z zewnątrz, czy to wzburzonego przez wściekle mknącą po schodach Rachel.
– Na Boga, Chris! Zostaw to i chodź wreszcie na obiad!
Mężczyzna podniósł wzrok znad stołu usłanego metalowymi trybikami, nad którymi górowało coś, co przypominało maszynę do pisania z niedużym ekranem. Gdy dostrzegł morderczy wzrok żony, przewrócił oczami z nieskrywaną irytacją.
– Kochanie, nie widzisz, że pracuję? To będzie maszy...
– Bez takich mi tu! Pracę byś sobie normalną znalazł! A teraz zostaw to i wracaj do domu.
Odwróciła się i wyszła w milczeniu, a Chris nasłuchiwał tylko w oczekiwaniu, aż stukot obcasów na kamiennych schodach ucichnie, a drzwi na powrót się zatrzasną.
– Idziesz, czy nie?! – zawołała na odchodne gniewnym tonem.
Chris cisnął trzymanym w ręce kluczem francuskim o blat, aż metalowe części podskoczyły, a mały, miedziany model człowieka wchodzącego do latającej machiny zachwiał się niebezpiecznie. Mężczyzna poprawił go, jakby przepraszając, że zaburzył jego odpoczynek. Obrzucił stół pełnym miłości spojrzeniem, niemalże ojcowskim, pełnym troski o każdą śrubkę, każdy trybik. Jego dom był tu, na dole, w piwnicy. Gdyby mógł, w ogóle by stąd nie wychodził. To jedyne miejsce, w którym czuł się w pełni bezpieczny i – przede wszystkim – szczęśliwy.
Drzwi trzasnęły, odbijając się od framugi i uchylając na powrót z cichym skrzypnięciem. Dało się jeszcze usłyszeć ciche echo nerwowego tupotu wściekłej Rachel przemierzającej brukowane podwórko.
Chris westchnął. Nie miał ochoty na kolejną konfrontację z żoną, jednak czuł, że tym razem była nieunikniona, jak lawa, która leniwie spływa po zboczu wulkanu, by w końcu przykryć sobą pobliską wioskę, nie zważając na lamenty jej mieszkańców. Dał sobie jeszcze chwilę, by ułożyć metalowe elementy walające się po stoliku w jako takim porządku oraz odwiesić wszystkie narzędzia na przeznaczone im miejsca. Spojrzał z nieskrywaną dumą na swoje dzieło, które z całą pewnością było bardzo dalekie od raju perfekcjonisty. Prowizoryczny organizer, który dość niedawno skonstruował i powiesił na ścianie nad biurkiem zdecydowanie pomagał, ale nie dało się ukryć panującego w całej pracowni bałaganu. Ostatni raz omiótł wzrokiem swój ukochany piwniczny azyl i ze spuszczoną głową skierował się do wyjścia.
– Znajdź sobie normalną pracę, zostaw te zabawki, bla, bla, bla... – mamrotał z wyrzutem pod nosem, wspinając się po kolejnych stopniach. Zamknął za sobą drzwi i zabezpieczył kłódką, nie mając nawet cienia nadziei, że Rachel pozwoli mu jeszcze wrócić tego dnia do piwnicy. Stanął przed drzwiami i popatrzył z żalem na kłódkę, prychając cicho i rzucając w nicość kolejne żale. Po chwili jednak uspokoił się i przybrał niewzruszony wyraz twarzy, by móc bez niepotrzebnych scysji wejść do własnego domu.
Wdrapał się niechętnie na drugie piętro, a gdy tylko otworzył drzwi mieszkania, uderzył go ciepły, domowy zapach i radosny śmiech dzieciaków biegających między pokojami. Podrapał się po czole, a gdy opuścił rękę, zorientował się, że jest umazana oliwą. Westchnął i przetarł twarz rękawem, chcąc przynajmniej częściowo zetrzeć z niej tłuszcz, którym nieopatrznie się ubrudził.
– Przynieś Molly. – Rachel, wciąż z kamiennym wyrazem twarzy, nakrywała do stołu. Zerknęła na niego przelotnie, gdy kierował się do pokoju dzieci. – Ale najpierw się umyj.
Chris posłusznie i bez słowa poszedł do łazienki. Spienił mydło i gdy w końcu jego twarz była całkowicie czysta, skierował się do pokoju i wyciągnął z kołyski bawiącego się szmacianą lalką niemowlaka, po czym usadził go przy stole w jadalni.
Ryk.
Molly wyraźnie nie w smak było przerywanie zabawy, bo gdy tylko matka odebrała jej lalkę, by dać jej choć odrobinę czegoś innego niż mleko, rozpłakała się i zaczęła wymachiwać swoimi małymi piąstkami, dając upust złości oraz niechęci do zgniecionej gotowanej marchwi. Pozostała trójka dzieci jadła spokojnie, zupełnie niewzruszona wrzaskiem oraz wysiłkami matki, by wmusić w najmłodszą córkę posiłek. Nie wszyscy mieli jednak to szczęście i zdołali się przyzwyczaić: za każdym razem, gdy któreś z dzieci płakało, Chrisowi wręcz więdły uszy. Po dłuższej chwili wysłuchiwania wściekłych wrzasków zbuntowanego niemowlęcia, puściły mu nerwy.
– Jezus, Rachel, ucisz ją jakoś!
Zimne spojrzenie żony padło na jego wykrzywioną w grymasie irytacji twarz. Wystarczyła krótka chwila, momentalny błysk jej oczu, w których wcześniejszy gniew jeszcze nie ostygł, by uświadomić go, że tym jednym zdaniem wpakował się w olbrzymie tarapaty i dołożył sporo oliwy do ognia.
– Sam sobie uciszaj. Jak ci przeszkadza, to idź do swojej piwnicy. Przynajmniej mniej pieniędzy się przeje.
– Mamo, ja też mogę? – wypalił dziesięcioletni Peter zupełnie bez namysłu, odrywając wzrok od talerza zupy ze smętnie pływającymi w niej warzywami.
– Nie wolno ci chodzić do piwnicy, wiesz przecież. – Była wobec niego równie chłodna jak dla Chrisa, w szczególności w momentach, gdy pojawiała się w jego oczach ta iskierka inżynierskiego zapału. – Tacie też nie wolno, dopóki nie znajdzie pracy.
Mężczyzna uniósł wysoko brwi.
– Zabronisz mi? Rozumiem, że Peter to dziecko, ale mi nie będziesz rozkazywać!
Rachel spojrzała na talerze dzieci, upewniając się, czy wszystkie skończyły jeść.
– Idźcie do siebie. Jane, weź Molly i opowiedz jej jakąś bajkę.
Mała Jane wstała i zabrała umorusaną siostrę z krzesełka, w drugą rękę chwytając jej lalkę i próbując jakkolwiek załagodzić marchewkową histerię. Gdy dzieci opuściły jadalnię, Rachel zamknęła drzwi, nie odzywając się ani słowem.
Zwiastująca nieuchronną burzę ciężka cisza rozciągała każdą sekundę i miało się wrażenie, że milczenie, zakłócane jedynie leniwym, niesamowicie powolnym tykaniem starego zegara, trwa całe godziny. Chris czuł gotującą się wściekłość żony. Nie mogąc wytrzymać gęstniejącej z każdą chwilą atmosfery, wypalił w końcu:
– Więc?
Rachel się odwróciła i już po jej spojrzeniu widział, że to jedno słowo obudziło wulkan.
– Tylko tyle masz mi do powiedzenia?! Durne „więc", jakbyś nie wiedział, o co chodzi?!
– Skarbie, spokojnie, wszystko...
– Tak, znowu, ty i twoje „wszystko się ułoży"! Wyszłam za wykształconego architekta, nie za szalonego naukowca, który całymi dniami tylko siedzi w swojej durnej piwnicy i marnuje czas na wymyślanie świata na nowo, kiedy nie mamy na nic pieniędzy! McDowell wczoraj dopytywał się o dług, ty zdajesz sobie sprawę, ile tego jest?! Wiesz, ile nas kosztuje każdy dzień, wiesz, ile musimy oddać?! Kiedyś byliśmy bogaci, Chris, kiedyś byliśmy! A teraz co? Żyjemy tylko dzięki temu, że Doug nam ciągle pożycza i pozwala odraczać czynsz! Zdajesz sobie sprawę, ile już jesteśmy mu dłużni?!
– Słuchaj, pracuję teraz nad maszyną, która może wszystko zmienić, zobaczysz...
– Ty i praca?! – Parsknęła z politowaniem. – Znajdź sobie lepiej jakąś normalną, zamiast cały czas robić sobie nadzieje, że te twoje śmieszne zabawki cokolwiek ci dadzą! Zadłużyłeś się na bite trzysta szylingów, żeby kupić durny kamień do swoich zabaw! – Musiała wziąć głęboki wdech, by choć odrobinę się uspokoić. – I nawet nie próbuj wciągać w to Petera. Nie chcę, żeby skończył jak ty.
Cała rodzina już przywykła do potężnej nietolerancji matki wobec pasji chłopca i choć jej kolejne wybuchy powiązane z tą sprawą przestały robić na kimkolwiek wrażenie, Chris za każdym razem czuł potrzebę, by stanąć w jego obronie. Mały Peter... cóż, teraz już Całkiem Duży Peter, od zawsze był niczym lustrzane odbicie ojca. Zawadiackie spojrzenie pełne inspiracji, dokładnie takie samo, jakie on miał za młodu, szeroki uśmiech, sprężysty krok, a nawet zwyczaj mocnego przechylania głowy na bok jak zaciekawiony szczeniak, gdy usłyszał coś interesującego – te wszystkie drobiazgi sprawiały, że serce mężczyzny krajało się za każdym razem, gdy słyszał coś takiego. Choć wiedział, że nie ma w sobie wystarczająco dużo siły, by postawić się niechętnej jego pasjom żonie, nie chciał pozwolić, by jego syn również został tak stłamszony.
Zacisnął pięści w gniewie i wbił paznokcie w dłonie, by przynajmniej odrobinę wyładować negatywne emocje. Gdy się odezwał, jego głos był cichy i spokojny, i choć można było mieć wrażenie, że już się opanował, dało się wyczuć bijącą od niego aurę wściekłości.
– On sam chce się tego uczyć. Kto wie, może za parę lat zostanie wielkim wynalazcą?
Rachel prychnęła z pogardą.
– Takim jak ty? Bez grosza przy duszy, z całą rodziną na utrzymaniu, kompletnie zapatrzonym we własne idiotyczne pomysły?!
– Kochanie... – Spróbował złapać ją za ramię, jednak ona go odepchnęła.
– Nie dotykaj mnie. Masz tydzień na znalezienie pracy, inaczej zabieram dzieci i wyjeżdżam do siostry do Yorku. A ty będziesz gnił tutaj sam w długach, szczęśliwy między swoimi trybikami!
Mówiąc te słowa, wyszła z jadalni, zostawiając za sobą uchylone drzwi. Christopher, całkowicie zamurowany, przez chwilę stał tylko i patrzył w punkt na ścianie, tam, gdzie jeszcze przed chwilą stała jego żona. Tykanie zegara doprowadzało go do szału i czuł, że zaczyna boleć go głowa. Przetarł oczy. Miał ochotę zniszczyć irytujące urządzenie, ale wiedział, że wtedy Rachel urządziłaby mu jeszcze większą awanturę. Stał więc tak i próbował przetrawić w swoim zmęczonym umyśle całą sytuację i zrozumieć, co się właśnie wydarzyło.
Gdy wreszcie dotarły do niego jej słowa, usiadł ciężko na krześle i oparł na rękach głowę, która w jednej sekundzie zaczęła mu się wydawać niczym zrobiona z miedzi, równie ociężała i zimna jak jego konstrukcje.
Dzieci go irytowały, fakt... ale to nie znaczy, że ich nie kochał. Te awantury, które ostatnio stały się wręcz codziennością, również nie sprawiały, że nie kochał Rachel. Był zły, że nie pozwala mu robić tego, co kocha, nie pozwala mu „wymyślać świata na nowo", był zły, że stara się ograniczyć Petera, nie tylko samego w sobie, ale też niejako odsunąć go od ojca, przekonać, że jego wybory są złe. Był zły, że zabrania chłopcu zabawy w piwnicy, choć wyraźnie ciągnęło go do maszyn i poznawania tajników ich działania... ale nie pragnął jej odejścia. Nigdy w życiu.
Co jeśli robi to wszystko dla jego dobra? – Myśl ta już wiele razy pojawiała się w jego głowie, ale nie chciał jej do siebie przyjmować, niezdolny do znalezienia odpowiedzi na to pytanie. Tak wiele wątpliwości, tak wiele „ale", a jednocześnie tak mało rozwiązań. Właściwie wyjście było tylko jedno: znaleźć pracę. To rozwiązałoby każdy z problemów: długi, kłótnie, zakazy dla Petera.
Znaleźć pracę i porzucić marzenie o zostaniu wynalazcą, porzucić projekt maszyny różnicowej, porzucić te wszystkie śrubki i koła zębate, które, wprawione w ruch, wyznaczały cały rytm jego życia swoimi zorganizowanymi obrotami i poruszały każdą jego myślą. Jednak na wieść, że może stracić rodzinę, cały mechanizm zamarł i żadna ilość oliwy nie potrafiła na powrót go ożywić. Wszystko stanęło jak nienakręcony zegar. Wewnętrzne wynalazcze tykanie, wskazujące, co dokręcić i jak coś zasilić, by pewnego dnia zmienić świat, ucichło, a ta właśnie cisza przygniatająca jego umysł nie pozwalała na myślenie o czymkolwiek innym. Jedynie zegar w jadalni wciąż tykał.
Nie wrócił tego dnia do piwnicy. Pobawił się z dziećmi, jednak one szybko wróciły do zajęć we własnym towarzystwie, widząc zupełny brak entuzjazmu u ojca. Rachel nie odezwała się ani słowem.
Spał w salonie. Żona była na niego wściekła. Z wulkanu, który po obiedzie wybuchł mu prosto w twarz, wciąż leniwie wyciekała lawa, nie pozwalając mu zbliżyć się nawet o krok, pod groźbą spalenia go żywcem. Przegrał. Przegrał, razem ze swoimi marzeniami.
Tej nocy śniła mu się Rachel. Nie była jednak tą kobietą, którą znał od piętnastu lat. Twarz miała z miedzi, oczy z platyny, a każdy jej ruch był całkowicie mechaniczny i precyzyjnie wyliczony. Stalowe usta były zimne jak u trupa, a metaliczne spojrzenie mroziło mu serce, które – jak do niedawna sądził – było niemożliwe do złamania i odporne na chłód jego ukochanego metalu. Przytulała lśniącymi ramionami gromadkę dzieci, tak samo mechanicznych jak ona. Jedynie Peter patrzył w jego stronę całkowicie ludzkimi oczami. Jedynie on wydawał się być w pełni żywy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top