9


Nastał wieczór. Eutheemia już nie przesuwała się między cieniami – wręcz przeciwnie, szukała miejsc, w których narastający chłód był nieco mniej dokuczliwy. Przez ostatnie pół godziny obserwowała jak słońce maluje na pomarańczowo taflę wody, aby w końcu zupełnie zniknąć za horyzontem i budynkami. Starała się odepchnąć od siebie wizję dzisiejszej nocy, licząc na to, że pomysł sam ją najdzie, tak jak dotychczas, ale sprawiło to, że czuła się jedynie jeszcze bardziej zagubiona. Nie chciała tego przed sobą przyznawać, ale tak było. W tym miejscu kończył się jej brawurowy plan. Nie mogła bowiem zaplanować niczego ponad to, nie znając zupełnie kraju, do którego płynęła. Ogarniało ją niemiłe poczucie niepewności i lęku, a ona sama zaczynała powoli żałować, że nie popłynęła wtedy z Iveronem. On przynajmniej mógłby jej teraz coś podpowiedzieć, a cena, którą miała zapłacić, nie była wysoka. W tamtym momencie wydawało jej się jednak, że przejdzie spod jednej niewoli w drugą, a jej duma nie mogła na to pozwolić. Nie wiedziała też, czy gdyby znowu poproszono ją o to samo, postąpiłaby inaczej. W takim wypadku nie doświadczyłaby poczucia wolności, którego zakosztowała będąc na statku.

Z drugiej strony, nie stałaby teraz oparta o mur budynku, zastanawiając się, co powinna począć w takiej sytuacji.

Zorientowała się, że mimowolnie wypatrywała wśród nieznajomych Iverona, chociaż spotkanie go zapewne graniczyło z cudem. Zresztą, nawet jeśli udałoby jej się na niego natrafić, co by mu powiedziała? Wystawiła go tuż przed spotkaniem z jego ojcem.

Potrząsnęła głową. Poradzi sobie. Zawsze sobie radziła.

Wolała być bezdomną w Paerletanie niż niewolnicą w Array.

Odepchnęła się od ściany, ściągając łopatki i unosząc głowę. Nie chciała czaić się w cieniu, aby nie zwracać na siebie zbytecznej uwagi. Nastająca noc sprawiała, że jej jasna karnacja nie odznaczała się tak bardzo jak za dnia, w pełnym słońcu. Eutheemia prężnym krokiem przemierzała nieznane jej ulice, trzymając się jednak tych najszerszych i najbardziej uczęszczanych, aby przypadkiem nie zajść w jakąś wątpliwą dzielnicę. Szukała bogato ubranych kupców lub właścicieli nie straganów, a sklepów, które się właśnie zamykały. Plan, który układała pospiesznie w głowie może i nie był najlepszy, ale za to jedyny mający szanse powodzenia.

Najpierw zamierzała podążyć za bogatszymi mieszkańcami Charranu do części, w której mieszkali. Nie chciało jej się wierzyć, że to miasto, mimo iż tak różnorodne, nie rządziło się podobnymi prawami co Kovia. Może i dziewczyna nie zdążyła zwiedzić dużej jej części, ale wiedziała, że wszyscy, którzy uczestniczyli na przyjęciach Urthena mieszkali niedaleko. Ci zaś, którzy zajmowali się dostawami materiałów lub żywności często znali się nie tylko z pracy, co kazało jej sądzić, iż zamieszkiwali podobną dzielnicę, w której domy były tańsze.

Nie zdziwiło jej zatem, kiedy, kierowana kilkoma nieznajomymi twarzami, dotarła w pobliże teatru. Zrozumiała też wtedy, że jej wygląd cudzoziemki zapewniał niejaki kamuflaż. Nie wyglądała bowiem na zbłąkany plebs, a na turystkę, chcącą zwiedzić miasto. A przynajmniej taką miała nadzieję.

Ilość ludzi w tej części miasta zaczęła się przerzedzać, a wysokie, kamienne budynki szczycić się częstszymi zdobieniami, większymi oknami i balkonami, wspieranymi przez rzeźbione podpory. Nad głową Eutheemii przebiegały nawet niekiedy kamienne mosty, przez co dzielnica ta zdawała się faktycznie mieć kilka pięter ­­– każde z nich tętniące osobnym, dzikim żywotem.

Wszystkie te doznania połączyły się w głowie dziewczyny w jedno, tworząc mieniący się barwami, gorącem i przenikliwym zimnem kolaż, który wirował w jej umyśle niewiadomymi wońmi i obcym językiem. W ten właśnie sposób mogłaby opisać swoje następne dni spędzone na obczyźnie. Dźwięki, które słyszała, ogłuszały ją swoim gwarem. Zapachy omamiały jej zmysły, a temperatura dusiła. Mimo tego, to Eutheemia nareszcie była panią swojego losu. I mimo iż na co dzień witała się ze śmiercią lub kajdanami, pasowało jej to. Opanowała otaczający ją chaos. Wlała go w siebie na siłę, niczym lekarstwo nieposłusznemu dziecku. Eutheemia każdego dnia wstawała po zimnej nocy spędzonej gdzieś w zakamarku i obserwowała płynące dokoła niej życie. Słuchała nieznanego języka. I kradła.

Aż w końcu, po blisko miesiącu, znalazła pracę.

Na tablicy ogłoszeniowej, którą każdego dnia skrupulatnie starała się odczytać, zobaczyła bowiem ulotkę z narysowaną igłą i nicią. Godzina błądzenia po ulicach w poszukiwaniu tego zakładu zakończyłaby się dla niej fiaskiem, gdyby nie szyld z podobnym rysunkiem, lśniący w słońcu. Tego dnia Eutheemia była już wyczerpana, a miejsce to znajdowało się na wyższej kondygnacji Charranu. Był to też jeden z tych dni, w których dziewczyna zaczynała żałować swojej decyzji, tracąc siły na dalszą walkę o przetrwanie. Wchodząc do dosyć małego oraz zapchanego środka, poczuła zapach materiałów i skóry, i musiała schylić głowę, aby nie uderzyć w wiszący nad nią kapelusz. Wszelkiego rodzaju buty, sandały oraz trzewiki, porozkładane były na wąskich półkach, eksponując swój wygląd. A za ladą stała drobna kobieta w średnim wieku, której ciemne włosy splecione były w dziesiątki warkoczy. Kiedy tylko Eutheemia zdjęła chustę z twarzy, ta popatrzyła na nią nieprzychylnie. Jej wzrok nie uległ również zmianie przez następne dwa kwadranse, kiedy to Eutheemia próbowała jej wyjaśnić, że przyszła tutaj w sprawie pracy i zszywała na zapleczu na różne sposoby podsuwane przez właścicielkę materiały. Sądząc po tym, na jak niechętną wyglądała ta kobieta, imieniem Clodia, Eutheemia raczej nie przypadła jej do gustu, ale ostatecznie dostała pracę.

— Dziesięć korerów dziennie— oznajmiła właścicielka, po czym złożyła usta w cienką kreskę.

Na tym jednak się to nie zakończyło. Dziewczynie bowiem nie zależało na pieniądzach, a na wodzie, chlebie i dachu nad głową. Była to jej pierwsza i prawdopodobnie ostatnia okazja. Nie wiedziała wszak, jak długo byłaby jeszcze w stanie tak pociągnąć – ciągle się chowając, kradnąc i śpiąc na tyle lekko, aby nikt jej nie okradł.

Dziesięć korerów starczyłoby jej na jedzenie i wodę, ale to, co by jej zostało, nie opłaciłoby jej noclegu. Eutheemia odetchnęła głęboko zapachem, do którego zdążyła już przywyknąć.

— Nie chcę pieniądze — odpowiedziała, ku zdziwieniu Clodii. — Chcę chleb, woda i spać — wytłumaczyła, zdając sobie ciągle sprawę z tego, jak idiotycznie musiała brzmieć.

Twarz Clodii stężała, a jej ciemne oczy błysnęły w gniewie.

— Nie jestem tawerną! — Tu padło jeszcze kilka słów, których Eutheemia nie rozpoznała. — Wynocha stąd! — Próbowała ją wypchnąć, ale dziewczyna zaparła się, składając ręce w błagalnym geście.

— Proszę! Będę dobra praca! — Eutheemia również podniosła głos, patrząc kobiecie prosto w oczy. — Potrzebuję. Proszę — dodała jeszcze, w jej własnych oczach poniżając się bardziej, niż to konieczne. Mina Clodii jednak złagodniała, widząc jej zaparcie i desperację.

— Tydzień próby — oznajmiła twardo kobieta i skinęła głową, bardziej do siebie, niż do niej, a usta Eutheemii rozjaśnił delikatny uśmiech.

— Dziękuję pani. Będę tu rano. — Chciała się odwrócić, ale kobieta złapała ją za nadgarstek, przytrzymując przy ladzie.

— Zaczynasz teraz. — Położyła na blacie parę rozleciałych sandałów. — Mamy buty do naprawienia.

W ten sposób, na zacisznym zapleczu zakładu krawiecko-szewskiego upłynęły jej kolejne tygodnie. Dziewczyna miała tam swój materac i nocnik oraz pudełko, w którym mogła trzymać swoje rzeczy osobiste. Zarabiała dziennie dwa korery, z czego jeden przeznaczała każdego ranka na wstęp do łaźni. Było to tłoczne miejsce, pełne kobiet, do którego musiała nauczyć się wchodzić całkowicie naga, tak jak reszta. Jej jasna karnacja zawsze budziła sensację oraz przyciągała spojrzenia, których dziewczyna tak rozpaczliwie starała się unikać. Niektóre kobiety się od niej odsuwały, a inne wpatrywały się w nią z ciekawością, jakby była egzotycznym kwiatem. Jedna z nich skomplementowała kiedyś jej włosy, porównując je do płynnego złota.

Eutheemia nie wiedziała, czy było to czymś wyjątkowym, biorąc pod uwagę fakt, iż w Paerletanie wszystko miało kolor złota.

Chłodnymi rankami siadała zatem w jeszcze chłodniejsze wodzie, spłukując ze skóry wczorajszy żar i wszechobecny piach. Myła i rozczesywała włosy, a po kilku dniach pracy stać ją było nawet na mydło, dzięki któremu nareszcie mogła poczuć się czysta.

A kiedy wracała do zakładu, uczyła się też języka, próbując angażować się w rozmowy z klientami. Pragnęła wyprzeć z umysłu jej ojczysty język, bowiem nie przyniósł on jej jeszcze nigdy niczego dobrego, ale ten siedział tam, zakorzeniony niczym stare drzewo.

Przez te trzy miesiące przybyło im klientów, ponieważ dzięki Eutheemii, Clodia wyrabiała się ze zdecydowanie większą ilością zamówień nieporównywalnie szybciej. Dziewczyna nie wychodziła nigdzie, nie zwiedzała miasta i nie poznawała już kultury od środka – a przynajmniej nie za dnia – ale nie przeszkadzało jej to. Clodia płaciła jej już trzy korery, które w sakwie Eutheemii zbierały się na coraz to większą sumę. Wieczorami dziewczyna próbowała uszyć sobie suknie, co okazało się cięższym zadaniem niż zszywanie dziur i naprawianie butów. I choć mieszkała na małym zapleczu z jednym tylko, niewielkim oknem i żywiła się byle czym, to jeszcze nigdy nie czuła się tak bogata.

— Witamy — powiedziała któregoś popołudnia z uśmiechem do mężczyzny, który akurat wszedł do zakładu. — Co potrzeba? — Jej akcent był fatalny, ale przynajmniej mówiła coraz płynniej.

Klient stanął tuż przed ladą, przypatrując się Eutheemii. Był nieco blady na twarzy, a w jego spojrzeniu było coś niepokojącego, ale dziewczyna starała się oddalić od siebie to odczucie. Nieraz bowiem widziała już ludzi, którzy nie wyglądali za dobrze.

— Przyszedłem odebrać zamówienie — odparł nieco sztywno.

— Oczywiście. Jaki numer?

— Dwanaście. — Słowa te wypadły z jego ust z nadzwyczajną szybkością, a dziewczyna ledwo je zrozumiała.

— Proszę chwilę poczekać — odpowiedziała i odwróciła się, otwierając drzwi na zaplecze. Tuż przy nich, na ścianie, wisiał nóż. Usłyszała za sobą dźwięk odsuwanej szuflady na pieniądze, i natychmiast się odwróciła, doskakując do mężczyzny, chwytając go za rękę, i wbijając w nią ostrze. Złodziej krzyknął i zaklął głośno, puszczając pieniądze i próbując wyprowadzić drugą pięścią cios, ale Eutheemia zrobiła unik. Szamotała się przez chwilę z napastnikiem, aż w końcu wykrzyknęła z całych sił męskie imię, spoglądając w kierunku schodów, prowadzących na piętro, które zamieszkiwała Clodia. Oczywiście, nie było tam żadnego mężczyzny, ale złodziej wystraszył się wystarczająco, aby porzucić zamiar kradzieży i uciec z zakładu. Eutheemia popędziła jednak za nim. Drzwi nie zdążyły się nawet zamknąć, a ona wypadła na położony dziesięć metrów nad ziemią chodnik, rozglądając się w poszukiwaniu strażników. Kiedy tylko ich biały mundur mignął jej w kącie pola widzenia, dziewczyna wrzasnęła:

— Złodziej!

A było to słowo, które wyjątkowo działało na tutejszych strażników. Gwardzista zatem niemal od razu rzucił się w pogoń za zbiegiem. Obydwaj zniknęli jej z pola widzenia, ale po kilkunastu sekundach wypadli ze schodów pod nią, a ona obserwowała z balkonu, jak strażnik powala napastnika i związuje mu ręce. Eutheemia obróciła głowę, słysząc za swoimi plecami poruszenie – to Clodia wyszła sprawdzić, co się stało. Dziewczyna musiała przymrużyć oczy, ponieważ zachodzące słońce przebijało się akurat między budynkami.

— Co się stało? — spytała kobieta z szeroko otwartymi oczyma, ruchem brody wskazując na ulicę pod nimi.

Eutheemia wzruszyła ramionami.

— Ktoś chciał nas okraść. Potem zmyję krew.

— Krew?! — Clodia wychyliła się, aby spojrzeć jej prosto w twarz, bo dziewczyna znów uciekła wzrokiem.

— Tak, wbiłam mu nóż w rękę. Inaczej zabrałby nam wszystko z szuflady. I pewnie zaraz strażnicy tu będą, aby nas przepytać.

Clodia westchnęła głęboko, poruszając palcami, jak to miała w zwyczaju robić, kiedy była czymś podenerwowana.

— Załatwię to z nimi — mruknęła pod nosem i zaczęła wygładzać fryzurę. Eutheemia odwróciła się, aby wrócić do środka. Ostatnio nie była zbyt rozmowna. — Hej. — Kobieta zatrzymała ją, nim ta zdążyła wejść do sklepu. — Dziękuję.

Ponownie wzruszyła ramionami. Była już dzisiaj zmęczona.

— To nic takiego. Mamy jeszcze dzisiaj coś do roboty?

Clodia przypatrywała się jej, jakby coś rozważała.

— Właściwie to planowałam odwiedzić siostrę, ale klient ma się tu zjawić za jakieś trzy godziny po odbiór kapelusza. Mogłabyś mu go dać i zamknąć sklep? — spytała, choć na jej twarzy odmalowała się wina, jakby nie chciała jeszcze bardziej nadwyrężać Eutheemii.

Dziewczyna uznała to za miłe. Polubiła ją przez te trzy miesiące. Nie była bowiem gadatliwa, a rzeczowa. Czasem zgryźliwa, ale nigdy nie chciała dla nikogo niczego złego. Clodia była prosta w swojej osobowości, co odpowiadało dziewczynie, bowiem ona nie potrafiła nawet określić, kim sama była. Nie wiedziała, co takiego ją określało. To, że była porzuconą córką i niewolnicą Larą? To, że odebrała komuś życie jako jasnowłosa uciekinierka? A może właśnie to, że uciekła z niewoli i dała radę przetrwać? Nie mogła przecież być wszystkimi tymi osobami naraz.

— Oczywiście. Gdzie jest ten kapelusz?

— Zostawiłam go przed chwilą na zapleczu.

Eutheemia skinęła głową. To był długi dzień i miała zamiar przejść się nad morze, ale najwyraźniej musiała z tym zaczekać. Udała się zatem w kilku krokach na zaplecze, gdzie leżało zamówienie.

Początkowo podeszła do niego niczego nieświadoma, jednak widok tego kapelusza poruszył w niej jakąś strunę, rozbudził dźwięk, którego nie słyszała od czterech miesięcy.

Kapelusz ten bowiem miał pewną, dosyć wyróżniającą się, ozdobę.

Niebieskie piórko.

Ojej.

Trochę minęło czasu, prawda?

Trochę, bo już ponad rok... Chciałabym Wam powiedzieć, że bardzo dużo przez ten czas pisałam. I jest to poniekąd prawda, bo pisałam, ale pracę licencjacką :P Przez ten rok wydarzyło się u mnie dosyć sporo, bo prócz ukończenia studiów, rozpoczęłam nową pracę, a potem zmieniłam ją na jeszcze inną. Zaczęłam pisać obyczajówkę o muzyku (i jeszcze do niej wrócę!), ale porzuciłam ją na rzecz Obsesji.

I dlatego wracam!

Bardzo dziękuję Wam za cierpliwe czekanie. Od dzisiaj rozdziały będą pojawiały się co tydzień lub co dwa tygodnie w soboty. Nie potrafię bowiem żyć bez moich książek, bez przekazywania Wam wszystkich tych myśli, które mam nagromadzone w głowie. Na tę chwilę mam malutki zapas, ale nie zamierzam przestać go poszerzać. Fabuła nareszcie jest doprecyzowana i wreszcie wiem, co tak naprawdę ma się tutaj wydarzyć, aby ponieść za sobą należyty morał. 

Dodatkowo, na empiku można też przeczytać dwa moje opowiadania :) Zapraszam na swojego instagrama @themariamagdalena, gdzie dowiecie się więcej! I mam nadzieję, że to nie koniec newsów na ten rok!

Trzymajcie się ciepło

Maria

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top