7


Piraci.

Obracała to słowo w głowie, próbując zrozumieć, kiedy ostatni raz je słyszała. A przecież słyszała je nad wyraz często, w końcu mieszkała w mieście portowym. Nie potrafiła go jednak z niczym skojarzyć, dopóki nie przypomniała sobie rozgoryczenia w głosie tych, którzy je wymawiali.

Bandyci, zabójcy grasujący po morzu.

Lecz nawet gdy zrozumiała jakie niebezpieczeństwo na nią czyha, nadal stała na górze, wiatr rozwiewał jej włosy i oziębiał skórę. Ludzie za jej plecami nie byli tacy spokojni. Rozbolała ją głowa od ich podniesionych krzyków. Zerknęła na nich przez ramię. Pytali, gdzie są szalupy, i czy można już zawracać. Zastanawiali się głośno, czy im uciekną albo czy ich oszczędzą. Eutheemia nigdy nie była na morzu, ale wiedziała, że raczej się tak nie stanie. Zacisnęła palce na burcie, próbując odciąć od siebie chaos jaki zapanował na pokładzie. Marynarze uspokajali krzyczące kobiety i rozgniewanych mężczyzn, zamiast zajmować się swoimi obowiązkami, a kapitan z pewnością był rozproszony tym zamieszaniem.

W Eutheemii aż się zagotowało.

Odwróciła się na pięcie i przeszła dwa metry w głąb pokładu, w stronę kobiety, która najbardziej rozpaczała.

— Cisza! — wrzasnęła. W pewien sposób jej wysoki głos przebił się przez ciżbę lepiej niż niskie głosy marynarzy i bardziej na nią podziałał. Kilka osób wkoło niej również zwróciło na nią uwagę. Eutheemia chwyciła tę histeryczkę za ramię. — Wracaj do swojej kajuty, w tej chwili — warknęła do wystraszonej kobiety i popchnęła ją w stronę schodów. Mężczyznę, który napatoczył się na drogę również poprowadziła tam jednym ruchem. Eutheemia zerknęła na dwóch nieporadnych marynarzy, którzy stracili mnóstwo czasu wykłócając się z pasażerami. — A wam co, mowę odjęło? — spytała podenerwowana, wydymając usta. Pokręciła głową i odwróciła się, by zejść pod pokład. Z niemałą satysfakcją zauważyła, że marynarze, nierobiący do tej pory nic pożytecznego, nareszcie zaczęli siłą sprowadzać ludzi pod pokład.

Dziewczyna zastanawiała się, czy to tylko na statkach pasażerskich pracowali tacy idioci.

Eutheemia szybko pokonała drogę do swojej kajuty. Nie wiedziała, jaki plan miał kapitan na uratowanie ich, ani jaką szansę powodzenia on miał, ale wiedziała za to, że nic z tym nie zrobi. Nie chciała co prawda umierać na morzu — w ogóle nie chciała umierać — lecz na chwilę obecną nie mogła nic z tym zrobić. Zamierzała jednak walczyć, gdyby trzeba było, więc naszykowała sobie skradziony w Edgerrze nóż. Rozejrzała się po pomieszczeniu i w sekundę dopadła do kufra, w którym trzymała swoje suknie oraz obuwie. Korzystając z ostatnich chwil pozornego bezpieczeństwa przebrała się w najlżejsze ubranie jakie miała, aby nie przeszkodziło jej to w bieganiu, a pantofelki zmieniła na wiązane nad kostką buty. W końcu odetchnęła i położyła się na łóżku.

Czekała tam, z głową wspartą na ramieniu. Jej bulaj wychodził na inną stronę, toteż nie mogła obserwować pirackich statków. Mogła jedynie zaufać losowi, a później samej sobie. Wsłuchiwała się w okrzyki na pokładzie, słyszała, jak statek stęka z wysiłku, gdy go obracano i gdy zmieniano kąt żagli. Fale uderzały z niewyobrażalną siłą w burtę, ale on nadal płynął, utrzymując się na powierzchni bezkresu. Było ciemno, więc zamknęła oczy. Wyczuwała strach wszystkich wkoło, przesiąknął on w drewno tej łajby i zaczął udzielać się również dziewczynie. Przyspieszył jej oddech, a wraz z nim bicie serca. Pociła jej się dłoń, której palce zaciskała na nożu.

Nie zginie na morzu.

Ale nie pozwoli się też nikomu pojmać — już nigdy nie pozwoli, aby ktoś sprawował nad nią pełną władzę. Wolałaby się utopić niż dać zaciągnąć siłą na inny statek.

Nagle powietrze przeciął huk. Głośny i nagły, zakończony jeszcze głośniejszym chlupnięciem wody. Eutheemia krzyknęła cicho i nie była ona jedyną osobą, która się wystraszyła.

Co to miało być? Przez jej głowę mimowolnie przemknęła myśl o armacie, mimo że żadnej nigdy nie widziała. Postukała palcami o własny brzuch, nie zauważając nawet, że zbyt mocno zagryzła wargę i teraz na jej ustach osadziła się kropelka krwi. Dziewczyn z całych sił starała się oddychać powoli, pozostając sama w ciemności. Odcięła się od krzyków i nawoływań oraz od krzątaniny panującej na całym statku. Gdzieś z tyłu głowy zdawała sobie sprawę z tego, że piraci są coraz bliżej, a także z tego, że wszyscy pasażerowie byli spanikowani i popłochu pakowali swoje rzeczy. Ona jednak wiedziała, że nie muszą przecież tego wszystkiego pakować, bo i tak nic z tym nie zrobią.

Nie było stąd ucieczki.

W chwilach, gdy ta jedna myśl przemykała przez jej umysł, serce podskakiwało jej do gardła, by zaraz potem się uspokoić.

Czekała więc, obmyślając w głowie przeróżne scenariusze, które mogłyby uratować jej życie. Spośród nich wszystkich wykluczała za każdym razem wyskoczenie za burtę, bowiem nie potrafiła pływać.

Obróciła się plecy, a wątłe światło zza bulaju oświetliło jej bladą twarz. Usta miała lekko rozchylone, czarne, ziejące determinacją oczy wpatrzone w widoczny tylko dla niej punkt na suficie, a złociste włosy rozsypały się wokół głowy niczym promienie słońca. A w dłoni zaciskała nóż.

Wtem zrobiło się ciemno.

Eutheemia podparła się na łokciach i wyjrzała z bulaju, jednak, ku swojemu zdziwieniu, zamiast bezkresu morza ujrzała oddaloną o kilka metrów burtę statku. Z tej perspektywy nie mogła ujrzeć nawet kawałka pokładu, ani masztów — widziała jedynie drewno i... armatę. Ogromne, ziejące pustką oko wpatrujące się właśnie w nią.

Przełknęła ślinę, jeszcze przez chwilę będąc głucha na paniczne krzyki dobiegające z sąsiednich kajut.

Eutheemię również ogarnął strach. Chłodna determinacja została przez niego wyparta, pozostawiając jedynie uczucie bezradności i beznadziei.

Potrząsnęła głową, odganiając od siebie tę słabość. Usiadła na łóżku, odwrócona plecami do wrogiego okrętu i do armaty.

— Wszyscy mają wyjść na pokład! Ale już! — Do uszu Eutheemii dotarł głos kapitana.

Pieprz się, pomyślała z rozgoryczeniem i ani drgnęła, mimo że mężczyzna powtórzył nawoływanie jeszcze trzy razy. Ludzie powoli wychodzili ze swoich kajut, zbyt przestraszeni, by się sprzeciwiać. Dziewczyna jednak nie zamierzała się stąd ruszyć, dopóki ktoś jej nie wyciągnie. Nie wiedziała, czemu była taka uparta, ani czy działało to na jej korzyść, czy wręcz przeciwnie, ale wewnętrzna buńczuczność nie pozwalała jej się ruszyć. Zaciskając usta i wpatrując się zezłoszczonym wzrokiem w drzwi przywiązywała właśnie do ramienia kawałek materiału, za który wsunęła nóż, zakrywając go rękawem.

I wtedy zapadła cisza, przerwana po chwili skrzypieniem schodów i ciężkim stąpaniem pary buciorów.

Eutheemia zrozumiała natychmiast, że zapewne ktoś schodzi przeszukać kajuty i natychmiast porzuciła swoje genialne postawienie. Wstała i rzuciła się do drzwi, wychodząc.

Po drugiej stronie wąskiego korytarza stał niski mężczyzna, będący mniej więcej jej wzrostu. Był brudny i zarośnięty, a karnację miał znacznie ciemniejszą od wszystkich, które do tej pory widziała. W półmroku ledwo widziała wszystkie te szczegóły — najbardziej jednak widoczne było puste spojrzenie, jakim ją obdarował. Warknął coś do niej w innym języku, wysuwając szczękę i kierując w jej stronę kordelas.

— Na pokład, dziewucho — charknął po arraysku z brzydkim akcentem. Eutheemia posłuchała go, nim zdążył do niej dojść. Spieszyła się do schodów, jednak pirat podszedł nagle do niej szybkim krokiem i wepchnął na górę. Omal się nie przewróciła i nie zaryła brodą o pokład.

Przez sekundę jednak żałowała, że tak się nie stało, ponieważ na pokładzie czekał ją najgorszy dotychczas widok.

Prawa burta okupowana była piratami, co drugi trzymał pochodnię, której pomarańczowe światło walczyło na słupach z bladą poświatą księżyca. Dął zimny wiatr, który od razu pochlastał dziewczynę po odsłoniętej skórze, gdy ta patrzyła na rzędy klęczących pasażerów. Nie wszyscy jeszcze byli związani, ale nad każdą trójką ludzi stał przynajmniej jeden pirat.

Czyjaś ręka znów popchnęła ją do przodu, siłą posyłając na ziemię. Tym razem jej nos spotkał się z podłogą, ale nim zdążyła chociażby jęknąć, ktoś szarpnął ją za kołnierz i postawił tym samym znów do pionu.

Teraz patrzyła już w inne oczy. Śmiejące się i mające kolor trawy w posiadłości Urthena.

— Próbowałaś się schować? — spytał mężczyzna stojący przed nią. Nos bolał ją od zderzenia z deskami, a na jej usta ściekała gorąca krew, ale nie zerwała z nim kontaktu wzrokowego. Przyjrzała się tylko jego strojowi, który różnił się od strojów załogi. Miał na sobie stary, ale elegancki kaftan i kapelusz podobny do tego noszonego przez ich kapitana. A więc on musiał tutaj dowodzić. Mimo to, Eutheemia od razu zauważyła, jak okropny akcent miał, jakby sam do końca nie wiedział co mówi.

Dziewczyna powstrzymała syknięcie z bólu i przywołała na twarz niewinną minę.

— Nie, sir, spałam — odpowiedziała najuprzejmiej jak potrafiła, unosząc nawet kąciki ust w próbie uśmiechu. Dopóki to on ją trzymał i dopóki nie była związana, nikt nie mógł wiedzieć, że ma nóż w rękawie.

Bryza rozwiała jej włosy, a światła pochodni zamigotały na pokładzie.

Eutheemia nie przestawała patrzeć się kapitanowi w oczy, gdy ten naprędce układał odpowiedź.

— Nie obudziły cię krzyki załogi ani nasze rozkazy?

— Mam mocny sen — odarła szybko, znów się uśmiechając. Kapitan, ku jej przerażeniu, odpowiedział tym samym. Potem odwrócił się do swoich załogantów i trzem z nim wydał krótki rozkaz w innym języku. Ci od razu udali się pod pokład, tupiąc głośno ciężkimi butami.

— Jesteś na tyle ładna, że jestem w stanie to uwierzyć. — Powrócił do rozmowy z nią, a dziewczyna już wyobrażała sobie, że wbija nóż nad jego udem. Zaśmiała się jednak słodko.

— Dziękuję.

Kapitan nachylił się do niej. Zielone oczy młodego mężczyzny świdrowały ją na wylot. Już jej nie trzymał, ale stał na tyle blisko, by w każdej chwili ją pochwycić.

— Myślisz, że na tym statku jest wystarczająco kosztowności, żebyśmy puścili was wolno? — spytał, nie ścierając z twarzy tego dzikiego uśmiechu. Eutheemia obracała w głowie wszystkie możliwe odpowiedzi.

— Myślę, sir, że to pytanie powinno zostać skierowane do naszego kapitana — szepnęła. Krew z jej nosa zaczęła już kapać na jej sukienkę. Była wściekła na tamtego idiotę, który popchnął ją na podłogę. Wiedziała bowiem, że już nie da rady doprowadzić tego ubrania do czystości.

Kapitan przewrócił oczami.

— Zgodzę się z tobą. Wasz kapitan jest jednak w tej chwili... niedys... nie... — zająknął się, a Eutheemia w duchu zaśmiała się z niego. Niedysponowany. Podążyła oczami za jego wzrokiem, dopiero teraz zauważając ich nieprzytomnego kapitana, trzymanego za ramiona przez dwóch osiłków. — Podjął kilka głupich decyzji. — Pirat machnął ręką, znów skupiając swoją uwagę na dziewczynie. — Pytam więc ciebie. — Zerknął na moment za jej plecy, skąd, sądząc po dźwiękach, wyszli właśnie mężczyźni wysłani pod pokład. — Puszczę was wolno, czy nie?

— Myślę, że nie, sir — odpowiedziała, czując palące spojrzenia reszty pasażerów. Taka była jednak prawda. Nie sądziła, by ktokolwiek miał tutaj coś wartościowego.

— Wypuść nas, ty s-

W głębi pokładu rozległ się huk, na który dziewczyna odwróciła się gwałtownie. Ogłuszyli tego człowieka, który zaczął do nich krzyczeć. Kapitan nawet tam nie spojrzał.

— Jesteś mądrzejsza od tamtych. Jesteście na tyle biedni, że nie opłaca mi się was wypuszczać.

Eutheemia zagryzła policzek. Musiała go jeszcze chwilę przy sobie zatrzymać. Nie wiedziała, na co czekała, ale widziała za to marynarzy, który po kryjomu kiwali do niej głowami.

— Skąd jesteście? — zapytała, powstrzymując drżenie głosu. Coraz bardziej docierał do niej bezsens sytuacji.

— Co to za pytanie?

— Mówisz po arraysku, ale nie jesteś stamtąd — zauważyła i natychmiast dostała otwartą dłonią w policzek. Zapiekł ją tak mocno, że prawie po jej policzkach pociekły łzy, ale powstrzymała je.

— Nudzi mnie rozmowa z tobą, dziewucho — warknął. — Ocućcie go — zakomenderował, wskazując na kapitana pasażerskiego statku. Eutheemia nie odważyła się podnieść rąk, więc otarła krew z nosa o ramię. Tym samym też zauważyła w przechodzącym w dzień półmroku na horyzoncie coś, co zdawało jej się być...

Zamrugała.

Statkiem.

To był statek.

— Zaczekaj! — krzyknęła do kapitana, zwracając na siebie uwagę wszystkich wkoło. Mężczyzna posłał jej dzikie, rozzłoszczone spojrzenie, ale nie podszedł do niej i jej nie uderzył.

— Czego?

— Jeżeli nie jesteś Array, to skąd znasz ten język?

Prychnął.

— Wiem jak zastraszyć ludzi w siedmiu różnych językach.

Eutheemia znów przełknęła ślinę zmieszaną z krwią. Ciężko oddychało jej się przez usta. Cieszyła się, że przynajmniej nie złamała sobie nosa, tylko go obiła. Bolało to jednak jak cholera.

Czas przemykał dziewczynie między palcami. Prędzej czy później zauważą płynący na nich okręt. Pytanie tylko, czy chciała czekać.

— A wiesz, jak błagać w siedmiu różnych językach o litość?! — Ponownie podniosła głos z determinacją. Gdy ich spojrzenia znowu się spotkały, Eutheemia wskazała brodą na kierunek, z którego nadpływał coraz to większy statek.

I wtedy się zaczęło.

Dziewczyna odruchowo padła na ziemię, spodziewając się, że mężczyzna, który za nią stał, będzie chciał poderżnąć jej gardło. Kopnęła go w kostkę i rzuciła się w dół schodów, obijając się jeszcze bardziej. Gdy tylko znalazła się na dole, rzuciła się pędem korytarzem kajut i skręciła, ledwo łapiąc oddech. Na pokładzie rozległa się kakofonia krzyków i rozkazów — agonalnych krzyków i rozzłoszczonych rozkazów. Słyszała jednak w całym tym zamieszaniu, że ktoś za nią pobiegł. ­Musiała znów grać na czas.

Wejścia do wszystkich kajut były pootwierane, więc zamknęła przypadkowe, na które się natknęła i pobiegła dalej, chowając się w końcu w pokoju za drzwiami. Choć przychodziło jej to wyjątkowo ciężko, starała się wyrównać oddech, wiedząc, że pirat jest już niedaleko. Kryjówka, którą obrała, nie była najbardziej błyskotliwa, ale musiała jej wystarczyć. Schowanie się do skrzyni lub szafy byłoby zbyt głośne. Pozostawało jej więc tylko liczyć na to, że mężczyzna szybko porzuci zamiar odnalezienia jej. Nie miała przecież pojęcia jak się zachowa. Nie wiedziała, jakie decyzje podejmie w takiej sytuacji... powinien chyba uciekać, tak jej się zdawało. Chyba że zamierzali najpierw zabić wszystkich pasażerów i zatopić ich statek, chociaż to zajęłoby im zbyt dużo czasu i mogliby przez to zginąć...

Tak byłoby najlepiej, ale Eutheemia nie zamierzała przedkładać swojego życia nad życie tych drani. Tak naprawdę była do nich podobna. Też kradła, Też zdarzyło jej się zabić, nawet całkiem niedawno. Ale nigdy nie odważyłaby się napaść na niewinnych ludzi i ich zastraszać.

A przynajmniej nie odważyłaby się tego zrobić, gdyby nie miała ku temu wystarczającego powodu.

Wszystkie te myśli zawirowały w jej umyśle w ułamku sekundy, aż w końcu wygoniła je z głowy.

Przełknęła ślinę. Szumiało jej w uszach, bolały ją skronie i nos, który pulsował w rytm jej walącego dziko serca.

Pirat był już blisko. Słyszała, że zanim otworzył zamknięte przez nią drzwi, zajrzał do pozostałych kajut. W końcu przystanął i krzyknął coś w nieznanym dla niej języku.

Wstrzymała oddech.

Naparł na drzwi, a drewno skrzypnęło pod jego ciężarem. Rozległy się trzy szybkie tupnięcia, jakby łapał równowagę. Zapewne nie spodziewał się braku oporu po drugiej stronie. Eutheemia słuchała tylko jego. Nie przejmowała się krzykami rozlegającymi się nad jej głową. W chwili obecnej nie obchodził jej los tamtych ludzi — najpierw musiała zadbać o samą siebie.

Wykonała ruch, jakby chciała zacisnąć rękę na nożu, ale jej palce schwyciły jedynie powietrze –ostrze zatem musiało jej gdzieś wypaść, kiedy tu biegła.

Niedobrze.

Przygryzła wargę. Jej pierś falowała pod wpływem głębokich oddechów, których nie mogła powstrzymać. Szum fal i okrzyki zagłuszały jednak całkowicie ten niegłośny dźwięk. Ona jednak miała wrażenie, że bicie jej serca słychać aż na końcu statku.

W końcu pirat znów coś powiedział — sądząc po intonacji zapewne zaklął — i oddalił się od niej.

Eutheemia trwała jeszcze przez chwilę w bezruchu. Kakofonia walki zlała się w jej uszach w jeden szum, który omal doprowadził ją do zsunięcia się na ziemię. Nie mogła jednak tego zrobić, nie mogła odpoczywać, kiedy w pobliżu był wróg. Zmusiła się więc do bezruchu – do czekania w pozornie bezpiecznym miejscu, wiedząc, że nic innego nie miałoby sensu. Przymknęła oczy, bo półmroku nie potrafiła skupić na niczym wzroku.

Nasłuchiwała.

Liczyła też uderzenia swojego serca, które w końcu zaczęło się uspokajać.

Przyspieszyło dopiero wtedy, kiedy ujrzała przed sobą zielone tęczówki kapitana piratów wpatrzone w nią z dzikim uśmiechem. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, odganiając od siebie tę wizję. Zmęczony umysł płatał jej figle, a ona nie mogła mu się dać.

Nie zamykała już więc oczu.

Pozostała po prostu w cudzej kajucie, w której akurat przebywała i oparła się o drzwi, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Zamiast skupiać się na tragedii rozgrywanej nad jej głową, wsłuchała się w fale, które raz po raz uderzały w drewno. Przypomniało jej to o wieczorach w posiadłości Urthena, kiedy, masując zmęczone dłonie, usypiała przy dźwiękach nadmorskiego wiatru wyjącego w szczelinach fundamentów.

Lecz wtedy nie zagrażało jej nic prócz własnej złości na człowieka, który więził młodych ludzi. Oraz nienawiści do Edwarda Withmoore'a.

Zadrżały jej usta.

Czasem... czasem zdawało jej się, że emocje te były tym, co ją wewnętrznie zabijało, a jednocześnie zagrzewało jej duszę do dalszej walki.

Do walki o wolność.

Dziewczyna poruszyła się niespokojnie. Właśnie przez tę płonącą w niej nienawiść i złość nie potrafiła siedzieć w jednym miejscu, kiedy ważyły się losy jej życia. Musiała przynajmniej wiedzieć, co dzieje się tam na górze, by móc dalej działać. Teraz była już gotowa oddać się w ręce piratów, a potem im zbiec, byleby tylko nie zostać pogrzebana na statku. Nie wiedziała, czy jest sens jeszcze czekać.

Jej nos pulsował bólem; oddychała przez rozchylone usta.

Wypadła na korytarz, dopiero wtedy rozumiejąc, że większość odgłosów ucichła. Tylko czyjeś popłakiwanie, niczym wycie wiatru obijało się o ściany.

Ile czasu minęło?

Co tam się wydarzyło?

Eutheemia odgarnęła włosy i przyspieszyła kroku, nie zważając na ból całego jej ciała. Kiedy znalazła się przy schodach na wyższy pokład, zrozumiała, czemu było tak cicho. Spod włazu zamykającego zejście bowiem zwisało czyjeś nieruchome ciało, które bez wątpienia runęłoby na dół, gdyby nie było trzymane ciężkim drewnem.

Po raz pierwszy w życiu poczuła zimny pot oblewający jej plecy.

Zacisnęła pięści, powstrzymując drżenie rąk. To było jej jedyne wyjście na pokład, zdawała sobie z tego sprawę, więc odrzuciła od siebie obrzydzenie i strach, choć nie przyszło jej to z łatwością.

Zrobiła powoli kilka kroków przed siebie, nie wiedząc jak zabrać się do tego, co musiała zrobić. Minęło pięć uderzeń serca, zanim w końcu zaczęła wspinać się na strome schody. Ze szczeliny między pokładem a włazem wiał syczący wiatr, będący kompanem dla leniwego światła słonecznego, przesączającego się do środka. Jasny promień pogłaskał bladą twarz Eutheemii. Jej oczy wpatrzone były w nieruchome ciało wiszące tuż przed nią. Mężczyzna miał rozchylone usta i równie szeroko otwarte powieki. Jego puste źrenice świdrowały nieżywym spojrzeniem sklepienie niższego pokładu.

Nagle jego palce drgnęły, ale uwaga Eutheemii została odwrócona przez wściekły okrzyk:

— Sukinsyny!

Płacze i wołania znów mieszały się ze sobą w tą specyficzną melodię towarzyszącą dziewczynie od kilku godzin.

Eutheemia zacisnęła usta, zaparła się o ścianę i rękoma uniosła właz. Mężczyzna leżący obok niej runął z hukiem na dół. Poobijałby się bardzo, gdyby jeszcze żył. A przynajmniej zabolałoby go to.

Dziewczyna przechyliła właz do końca tak, aby obił się o podłogę na górze, i wychyliła się na zewnątrz. Poraziło ją słońce, a kiedy tylko jej wzrok przyzwyczaił się do światła, ujrzała przed sobą kałuże krwi i kilkunastu martwych ludzi.

Odwróciła głowę niemal natychmiast, mając ochotę uciec stąd jak najdalej.

Ale nie mogła tego zrobić. Była na statku, stąd nie było ucieczki.

Powstrzymała więc tylko łzy i przyłączyła się do ludzi wyrzucających za burtę martwych piratów oraz sprzątających pokład. Kilka kobiet siedziało gdzieś przy schodach na most kapitański i płakało.

Eutheemia nie mogła pojąć, jak do tego doszło. Nie rozumiała, czemu tylu ludzi musiało zginąć przez to, że jakiemuś człowiekowi zachciało się pływać po morzu i rabować innych.

Lecz czy tak samo nie zachował się Edward Withmoore dziesięć lat temu? Czy nie napadł na niewinnych ludzi tylko po to, aby zaprezentować innym swoją siłę? Czym różnił się od tego zielonookiego pirata, który przed momentem i zaatakował.

Ludzie byli chciwi i głupi.

A Eutheemia?

Co wydarzyło się tej nocy, kiedy zbiegła z posiadłości Urthena? Czy Gridela przeżyła? Dziewczyna nie miała wyrzutów sumienia, ale w tej chwili zaczęła porównywać się do Edwarda Withmoore'a. Skrzywdziła wszak innych, aby osiągnąć swój cel.

I zrobiłaby to ponownie.

Ale...

Chyba nie była taka sama jak ten, którego nienawidziła?

Prawda?

⋇⊶⊰❣⊱⊷⋇

Minęły dwa kwadranse nim paerletańscy żołnierze dopłynęli do pasażerskiego statku dryfującego bez kapitana. Dzień upłynął ludziom na sprzątaniu statku i rozdzielaniu rzeczy, które nie zostały zgrabione. Eutheemia robiła mało przez ten czas – głównie siedziała na ławce, obserwując mężczyzn łatających szkody. Wyglądali inaczej, niż ci, których dotychczas widziała. Ubrani byli znacznie lżej, a zamiast zwyczajowych zbroi nosili coś na kształt plecionki niewielkich metalowych pierścieni. Podobne pancerze wisiały w biurze Urthena, stąd dziewczyna wiedziała, że to kolczugi. Przypasane miecze kończyły się zaś zakrzywieniami i lśniły w górującym na nieboskłonie słońcu.

Mowa paerletańska brzmiała za to jak egzotyczna melodia wygrywana na plaży leniwej nocy. Spodobała się ona Eutheemii. Słuchanie jej odwróciło jej uwagę od rozgrywanych niedawno wydarzeń i jej konsekwencji.

Gdy nastał wieczór, naszykowano ciała martwych pasażerów do wrzucenia ich w morską toń. Żołnierze, którzy do nich przypłynęli, powiedzieli, że to jedyna opcja. Nie można było zabrać ich do ojczyzny, bo zajęłoby to zbyt dużo czasu. Twierdzili też, że oni sami są chowani właśnie w ten sposób, jeśli zginą na morzu.

Wszyscy więc na to przystali, choć z oporem. Zginęli bowiem ci, którzy próbowali obronić swoich bliskich przed porwaniem przez piratów. Jak się okazało – tamci zabrali kilku zakładników w obawie, że morska flota królewska mogłaby chcieć ich zatopić.

Nie było tak. Zamiast tego, żołnierze podpłynęli od razu do statku pełnego poszkodowanych, zamiast zostawiać ich samopas pośrodku morza.

Zapłonęły pochodnie, a pasażerowie wraz z obcymi żołnierzami stanęli w szerokim kole. Ogni było tak wiele, że z daleka statek bez wątpienia wyglądał, jakby płonął.

Zmówiono modlitwy i skropiono ciała morską wodą, nim zostały one zatopione. Zostały też naszykowane niewielkie drewniane skrzyneczki, na których ktoś z paerletańskiej załogi wygrawerował imiona zmarłych. Potem włożono tam ich niewielkie, uprzednio naszykowane rzeczy osobiste, aby w takiej formie odesłać je do rodzin. Kolejna ciekawa tradycja, którą Eutheemia obserwowała z zapartym tchem. Od jej szeroko otwartych, czarnych jak noc oczu odbijały się światła płomieni; tańczyły na jej policzkach.

Wkrótce przycumowany statek z Paerletanu odpłynął na dalszy patrol, a pasażerowie w ciszy rozeszli się do swoich kajut.

Tej nocy nikt nie zasnął.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top