6


— Ładne wazony — powiedziała, nim wyszli z Iveronem od Verry. Naczynie to bowiem od samego początku irytowało dziewczynę i ta nie potrafiła powstrzymać się przed komentarzem na koniec. Mężczyzna, nieco rozproszony, przyznał jej rację, a Verra odparła z uśmiechem:

— To z Kovii. Od...

— Od Urthena — podpowiedziała Eutheemia, której złote loki okalały ubarwioną różem twarz.

— A jego przypadkiem nie zabito? — zapytał Iveron, marszcząc brwi. Verra rozchyliła usta.

— Słucham?

— Nie pamiętasz? — zwrócił się do Eutheemii. — Wczoraj chyba przez to wstrzymali rejsy.

Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę i potrząsnęła głową.

— Nie przypominam sobie niczego takiego. Ale faktycznie, było zamieszanie.

— Zabito go? — dopytywała Verra, wychodząc zza lady i stając obok nich. — On był taki młody, rok starszy ode mnie...

— Jakaś dziewczyna go zabiła. — Wzruszył ramionami.

Jakaś dziewczyna.

— Czemu? — spytała Eutheemia, obracając się w kierunku Iverona. Mężczyzna stał podparty pod boki, podczas gdy ona trzymała sporych rozmiarów skórzaną torbę, w której znajdowały się dwie nowe pary butów oraz pięć sukni i komplet bielizny. Wszystko, czego potrzebowała.

— Tego już nie wiem. Byłem akurat wtedy u mojej... przyjaciółki. — Parsknął na koniec krótkim, jednoznacznym śmiechem i posłał kobietom wesołe spojrzenie. — Ale nie ma się co nim martwić, nas wszystkich też to czeka. — Kobiety popatrzyły po sobie, nieco skołowane jego zachowaniem. A przynajmniej jedna z nich była tym skołowana, druga zaś udawała. — Verro, przeliczyłaś pieniądze?

— Wszystko się zgadza. — Skinęła głową. Słońce odbijało się złocistymi barwami od jej skóry. — Do widzenia.

— Wybacz, droga Verro, ale oby nie. Nie zamierzam tutaj wracać.

— Ja również nie — dodała Eutheemia i wyciągnęła do niej rękę. — Miło było mi cię poznać, Verro.

— Mnie również. Życzę powodzenia.— Uśmiechnęła się na koniec, odsłaniając równe, białe zęby. Ciemne oczy błysnęły przyjacielsko, kiedy wychodzili.

Iveron uniósł krótko kapelusz, który znów miał na głowie, i przepuścił Eutheemię w drzwiach. Podała mu skórzaną torbę, aby poniósł ją przez chwilę, choć i tak zamierzała ją od niego niebawem odebrać.

— Widzisz, moja droga, teraz prezentujesz się tak, że być może mógłbym się nawet w tobie zakochać. — Zaśmiał się Iveron, podając jej ramię.

— Tylko na jak długo? — zapytała z przekąsem dziewczyna, zakotwiczając wzrok w morzu rozciągającym się na końcu ulicy. Upał powoli stawał się coraz mniej znośny.

— Zapewne na... dwa, trzy dni.

— Chciałeś powiedzieć noce — poprawiła go, uśmiechając się słodko i ironicznie. Pokiwał głową.

— Nie mogę się nie zgodzić. Patrz, jak już dobrze mnie znasz. Może i nie jesteś taka sztywna, jak myślałem.

— Potraktuję to jako komplement. — Pozwoliła sobie na kolejny lisi uśmiech. Poczuła w sobie coś, co mogło być rozbawieniem, ale zdławiła to uczucie, bo póki co go nie poznała.

Szli powoli w porównaniu do tłumów nadciągających z portu. Dwójka nieznajomych, oczekujących czegoś od siebie nawzajem. Iveron, któremu prawdopodobnie na niczym nie zależało i Eutheemia, której zależało na wszystkim. A właściwie tylko na jednej rzeczy, która sprowadzała się do całego jej życia. Na wolności. Ucieczce. Jak najdalej od tyrana rządzącego na południu. Wiedziała, że nie może tutaj zostać, jeżeli nie chce o nim słyszeć. Miał on bowiem synów. Najstarszy z nich, o imieniu Alexander, miał niewiele mniej lat od niej samej, ale nie chciała doczekać jego rządów. Nikt z rodu o tak podłej przeszłości nie mógł dać jej gwarancji, że znów jacyś ludzie nie będą uciemiężeni.

A wszyscy wkoło żyli normalnie, jak gdyby zapomnieli, co wydarzyło się ponad dekadę lat temu.

Jedynie Paerletan zdawał się być dla niej wybawieniem. Nie chciała płynąć bowiem na wyspy Shalaevaru, ponieważ, z tego, co słyszała, tam nigdy nie było nie spokojnie. Tylko król z północy utrzymywał swoje królestwo w ryzach.

Tak sądziła.

— Jak wygląda nasz dalszy plan? — zapytała, gdy zbliżyli się jeszcze bardziej do portu.

— Mój ojciec powinien tu być za jakiś kwadrans... — Iveron przerwał, spoglądając ponad głowami stłoczonych w porcie ludzi. Zatrzymał się gwałtownie. — Już tu jest.

Eutheemia przez swój wzrost niczego nie dostrzegła, ale serce zabiło jej szybciej.

— Co robimy? — Uniosła wzrok na błękitne oczy Iverona. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, podobnie jak na upstrzonym piegami nosie. Skrzyżował z nią spojrzenie.

Nie podobała jej się wątpliwość w jego oczach. Wiedziała, że musiał się zastanawiać nad tym, czy ją tutaj zostawić, czy już z nią pójść.

Zabrała od niego torbę.

— Może z nim porozmawiaj, a ja tutaj zaczekam? — zaproponowała, starając się zapanować nad głosem. Iveron jednak nie puścił jej ramienia. Eutheemia stanęła na palcach, podpierając się mężczyzny, i spojrzała w stronę, gdzie powinien stać jego ojciec.

— Chyba tutaj idzie — zauważyła.

— Szlag.

— Idź do niego. Jeżeli jest taki, jak mówisz, może być na początku bardzo sceptyczny. Nie możemy tego zepsuć, porozmawiaj z nim, to będzie bardziej naturalnie — wymieniła to wszystko na jednym wydechu. Dokoła nich znów rozsiewał się zapach dymu. Czegokolwiek Iveron nie robił, jego ubrania były przesączone tą wonią.

W końcu mężczyzna skinął głową i zaczął przeć naprzód.

Eutheemia zaś odwróciła się i najszybciej jak mogła, aby wyglądało to naturalnie, zaczęła iść w stronę przeciwną od tawerny. Minęła sklep Verry, obok którego znajdowała się wąska, brukowana uliczka i dopiero wtedy puściła się biegiem przed siebie, cały czas mając na oku linię brzegową i flagi statków.

Pantofle, które miała na sobie, nie były najwygodniejszym obuwiem do biegania, zaś mocno związania suknia sprawiała wrażenie, jakoby miała pęknąć przy bardziej gwałtownym ruchu, ale nie powstrzymało to Eutheemii przed truchtem.

Gdy minęła kilka uliczek, zaczęła zbiegać w stronę brzegu, mocno ściskając skórzaną torbę z ubraniami.

Tatuaż na przedramieniu Verry uświadomił ją, że nie chce do niczego się zobowiązywać. Że, skoro los dał jej szansę na wyznaczanie własnych szlaków, miała zamiar z niej skorzystać.

Ktoś usunął jej się z drogi, kiedy zbiegała w dół. Zerwał się silny wiatr z południa, nadymający poły jej sukni i powstrzymujący ją od dalszego biegu, ale dziewczyna nie miała czasu do stracenia, więc dalej parła przed siebie.

W końcu znalazła się w zatłoczonym porcie, nad którym skrzeczały mewy. Statków było tutaj jeszcze więcej niż w Kovii, każdy pod inną banderą i każdy dokujący tutaj w innym celu. Przeszła się szybkim krokiem wzdłuż linii brzegowej, aż nie natrafiła na tabliczkę, na której napisano w pięciu językach zakup rejsu.

Eutheemia natychmiast się tam skierowała.

— Dzień dobry — powiedziała po arraysku, ponieważ tylko taki język znała. Ciemnoskóry mężczyzna, strugający coś w drewnie, spojrzał na nią spod kapelusza.

— Dzień dobry.

Eutheemia przywołała na usta najładniejszy uśmiech, na jaki było ją stać.

— Można tutaj zakupić rejs do Paerletanu? — spytała, wciąż łapiąc oddech. Poprawiła loki spływające na jej twarz.

— Można.

— A ile kosztuje? — Powoli odzyskiwała dech.

— To zależy, panienko — odparł nienagannym arrayskim. — Z własnym jedzeniem sześćset dainów, a bez siedemset dainów. Mamy najszybsze statki pasażerskie, dopływamy tam w trzy tygodnie.

Eutheemia, mimo że pobladła, słysząc tę cenę, pokiwała skwapliwie głową.

Siedemset dainów to tyle, ile kosztowałyby wszystkie jej suknie, gdyby nie zniżono ceny o połowę. To była cała sakwa złota.

— A kiedy wypływacie?

— Za pięć dni o zachodzie słońca. — Mężczyzna przypatrywał jej się uważnie, widząc wahanie na jej twarzy.

Nie miała żadnych pieniędzy... Ale pięć dni mogło jej starczyć na ich znalezienie.

Minęło kilka sekund, dźwięki dokoła niej zostały zagłuszone przez bicie jej serca. Nie przestała jednak robić dobrej miny.

— Dobrze — powiedziała w końcu. — Wrócę tu niebawem.

— Tylko proszę się spieszyć, zostało mało kajut — ostrzegł, ale Eutheemia już go nie słuchała.

Odwróciła się na pięcie i pomknęła w głąb miasta, którego nazwy nadal nie znała. W głowie układała plan, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności mogące wkrótce ulec zmianie. Jak na przykład jej wygląd. Nigdy wcześniej nie wyglądała równie pięknie i arystokratycznie, co teraz. Musiała z tego skorzystać. Musiała skorzystać z przebrania, które dawało jej nietykalność i nie skupiało na niej podejrzliwych spojrzeń.

W pewnym momencie zwolniła i rozejrzała się dokoła — po ścianach upstrzonych kolorowymi farbami budynków, po witrynach sklepowych i pobliskich stajniach. Uszło z niej całe napięcie. Pomimo że była w obcym miejscu, wiedziała, że od teraz znów może polegać tylko na sobie. A myśl o rychłej kradzieży w jakiś sposób zadziałała na nią kojąco. Było to coś, co robiła całe życie, coś na czym się znała i co należało tylko do niej.

Mogła co prawda płynąć zupełnie za darmo z Iveronem, ale nie chciała udawać przez miesiąc jego narzeczonej. Nie chciała słuchać jego głupiego gadania i naśmiewania się. Nie zniosłaby najmniejszego nawet upokorzenia po tym, jak uciekła z urthenowskiej posiadłości.

Kto jak nie ona, kto jak nie Eutheemia, miał sobie z tym wszystkim poradzić?

Chciała udowodnić sobie samej swoją wartość.

Więc ruszyła na łowy.

Ludzie nie zwracali uwagi na piękną, młodą dziewczynę, a przynajmniej nie był to rodzaj niepożądanej uwagi. Wkładając w to cały swój spryt i wiedzę, zagadywała sprzedawców, wybierając głównie miejsca, których właścicielami byli mężczyźni. Tych było znacznie łatwiej podejść niż kobiety. Uśmiechami i żartami zwodziła tych, którzy znali jej język, a swoją nieporadnością w posługiwaniu się edgerrskim odsuwała od siebie wszelkie podejrzenia. Początkowo nie kradła pieniędzy, tylko rzeczy, które mogły okazać się przydatne w codziennym życiu. Torebkę, która zniknęła w jej większej, skórzanej torbie. Pilnik. Szczotkę do włosów. Lusterko i mydło, a nawet nóż. Niekiedy korzystała z nieuwagi sprzedawcy, a czasami musiała poświęcić więcej czasu, aby poprosić go o przyniesienie czegoś z zaplecza.

Ryzykowała wiele. Wkoło kręciło się mnóstwo ludzi, ale Eutheemia nie miała już nic do stracenia. Nigdy nie miała nic do stracenia, mogła jedynie zyskać.

I to właśnie robiła.

Zwykła kraść na urthenowskich przyjęciach, więc kiedy teraz nachodziła ją panika — co zdarzało się, gdy ktoś zbyt długo zawieszał na niej wzrok — wyobrażała sobie, że znów tam jest. Że znów kieruje nią nienawiść do tych wszystkich głupców, że to gra o wszystko. Mimo wszystko jej serce biło szybciej za każdym razem, gdy chowała kolejny skradziony przedmiot.

Raz ją przyłapano. Nie chcąc nadużywać swojego szczęścia, postanowiła ukraść jeszcze tylko pieniądze na nocleg, wyciągając je z czyjejś kieszeni. Niestety, kobieta ta była obserwowana przez swojego męża, który zareagował natychmiast.

Eutheemia niemal od razu rzuciła się do ucieczki, ale wiedziała, że nie byłaby w stanie go prześcignąć w tym stroju. Gdyby nie dwa konne powozy, które go zagrodziły i które prawie nie stratowały jej samej, nie dałaby rady zniknąć mu z pola widzenia. Szła na tyle szybko na ile pozwalała jej długa suknia, aż w końcu dziewczyna przysiadła na ławce przed placem z pomnikiem, oddychając ciężko. Starała się nie zapocić tej sukni, ale było to niemożliwe w tym upale. Na szczęście jednak słońce już chyliło się ku zachodowi.

Eutheemia oblizała spierzchnięte wargi. Potrzebowała coś zjeść i się czegoś napić.

Rozprostowała palce dłoni, w której nadal trzymała skradzione monety. Spojrzała na błyszczące złotem okręgi. Światło odbijało się od wypolerowanej powierzchni.

Poznała już ceny w mieście portowym, a tyle dainów mogło jej nie starczyć nawet na nocleg — tego potrzebowała znacznie bardziej niż wody i jedzenia.

Westchnęła i obróciła się na ławce, patrząc do tyłu, na rozległe morze i na kołyszące się statki. Jeden z nich właśnie odpływał, a Eutheemia wyobraziła sobie, że zabiera on Iverona na rozległe wody. Z niewiadomych przyczyn, coś ścisnęło ją za serce, jak gdyby odebrano jej cenną rzecz. Okazję na ucieczkę.

— Poradzę sobie i bez tego — szepnęła do siebie, odwracając wzrok od błękitnego morza, wieńczącego ulicę za jej plecami.

Wstała i ruszyła na poszukiwanie noclegu, który znalazła jeszcze przed zmierzchem. Mimo że pokój był wyjątkowo tani i zostało jej kilka dainów, oszczędziła je na rano, zbyt zmęczona całym dniem. W pomieszczeniu rzuciła torbę ze swoimi zdobyczami na bok, rozebrała się do bielizny i rzuciła na miękkie łóżko.

Uczucie komfortu nagle wywołało w niej taką radość, że zaczęła śmiać się do samej siebie, zagrzebując się w kocach. Ekscytacja ogarnęła jej serce, kiedy zrozumiała, że po raz pierwszy odkąd pamiętała miała pokój i łóżko na własność. Blond loki rozsypały się na poduszce, tworząc wkoło jej głowy swego rodzaju koronę. Zarumienienie, które pojawiło się na policzkach, nie było wywołane w sposób sztuczny, różem, ale prawdziwą radością, która ją wypełniła. Nie zasłoniła firanek, ciesząc się widokiem nocnego nieba. Przez chwilę jej obsydianowe oczy błądziły wśród gwiazd. Nigdy nie widziała gwiazd o tej porze, nie będąc skupiona na tym, by nie dać się złapać. A teraz była przynajmniej po części bezpieczna.

Zasnęła wpatrzona w księżyc, a księżyc ustąpił miejsca słońcu, wpatrzony w nią.

⋇⊶⊰❣⊱⊷⋇

Nie wiedziała, czym było morze. Nie miała pojęcia, jaką potęgę skrywają w sobie fale, dopóki los nie sprowadził jej do Edgerry, skąd wypłynęła statkiem do upragnionego Paerletanu. Zaledwie po dwóch godzinach linia brzegowa zniknęła jej z oczu, pozostawiając dokoła jedynie niekończące się połacie chłodnej, słonej wody. Niebo przybrało podobny kolor, jakby próbując jednej barwy z morskiej palety, przez co Eutheemia nie wiedziała, w którym momencie łączyło się ono z wodną taflą. Jednostajnemu szumowi akompaniował wiatr dmący w chabrowe żagle. Bandera łopotała tak mocno, że nie dało się na niej wypatrzeć paerletańskiej flagi, ale dla dziewczyny liczyło się tylko, że tam jest. Nie musiała jej widzieć, aby wiedzieć, że zostaną przepuszczeni na tereny Paerletanu.

Za jedną rzecz była wdzięczna Edwardowi Withmoore'owi. Gdyby nie zaatakował ponad dekadę temu Array i gdyby potem Edgerra wraz z Array nie ustanowiły przymierza, żadne inne królestwo nie chciałoby do nich dołączyć. Polityczną walkę o zawiązanie z nimi sojuszu wygrał Paerletan, przez co podróżowanie do niego wymagało tylko odpowiednich środków — które Eutheemia sukcesywnie zdobywała przez pięć dni — oraz szczęścia które chyba odpłacało się Eutheemii po tych wszystkich latach w niewoli, bowiem, jak się okazało, takie statki wcale nie kursowały zbyt często.

Ulubionym zajęciem dziewczyny stało się siedzenie przy burcie na wyższym pokładzie i obserwowanie spokojnego morza. Z każdą przebytą milą, jej serce zdawało się lżejsze i jaśniejsze. Raz przyłapała się nawet na nuceniu szant przyśpiewywanych przez marynarzy, ale szybko zamilkła, uznając to za głupie. Po raz pierwszy w życiu mogła jedynie siedzieć, nie robiąc zupełnie nic i nie rozmyślając zupełnie o niczym. Jej myśli odpływały daleko podobnie jak ich statek od lądu Wielkiego Paktu. Skupiała się tylko i wyłącznie na otaczającej ją niebieskoszarej połaci, pozwalając, by mocne powiewy, przepełnione słonym zapachem, bawiły się jej włosami, kiedy tylko miały taką ochotę.

Po kilku dniach atmosfera jednak uległa zmianie. Grzejące przyjemnie słońce i delikatne kołysanie statku przestało bawić pasażerów, więc ci coraz częściej pojawiali się na pokładzie, szukając kompanów do rozmowy.

A Eutheemia, z nieznanych przyczyn, była zazwyczaj pierwszym wyborem, kiedy chodziło o znajdowanie rozmówców. Młodzi mężczyźni, których nie brakowało na tej brygantynie, zagadywali ją od czasu do czasu, często zapytując o to, czemu siedzi sama. Odpowiadała im po prostu, że lubi samotność, co zazwyczaj było odbierane w sposób skrajnie odwrotny i sprawiało, że przysiadywali się do niej, wciągając do dyskusji. Starsze kobiety również ją zaczepiały, wychwalając skromność i urodę.

Jeżeli skromność okazywało się poprzez obserwowanie morza, to Eutheemia rzeczywiście była niebywale skromna.

Wbrew samej sobie, po upływie następnych kilku dni, dziewczyna również zaczęła wciągać się w rozmowy, rozumiejąc, że to prawdopodobnie ostatni raz, kiedy będzie mogła być zrozumiana w swojej ojczystej mowie przez tak wiele osób. I od razu napotkała pewną przeszkodę. Wszyscy przedstawiali się swoim imieniem i nazwiskiem, a ona jako jedyna mówiła po prostu, że ma imię Eutheemia. Nie miała męża, od którego mogłaby przejąć nazwisko, a tożsamości swojego ojca nie pamiętała. Jakiejkolwiek nazwy by nie przyjęła, nie byłoby to jej dziedzictwo, a jedynie ukradziony zlepek liter... Starała się ignorować wszelkie pytania o jej pochodzenie.

Jedna z kobiet, opowiadająca cały czas o swojej córce, która wyszła za paerletańskiego marynarza, upatrzyła sobie chyba w Eutheemii swoje drugie dziecko, bowiem przychodziła do niej wieczorami i kręciła jej włosy oraz opowiadała o królestwie, do którego zmierzali. Dla dziewczyny było to dziwne uczucie, które chyba nie do końca lubiła, ponieważ nigdy nie miała matki, a ta kobieta zachowywała się tak, jak matki względem swoich córek. Sprawiało to, że dziewczyna tęskniła za kobietą, której nie pamiętała, a która sprzedała ją do niewoli. Tęskniła więc za czymś, czego nawet nie miała.

Nie chciała jednak odtrącać tej nieznajomej, bowiem potrzebowała kogoś, kto pokaże jej jak dbać o swój wygląd. Nie była pewna, od czego zacząć, nie wiedziała nawet, jak sprawić, by jej suknie nie wyglądały na tak pogniecione, a ta kobieta wszystko jej tłumaczyła, jakby Eutheemia miała tylko pięć lat i po raz pierwszy wyszła z domu.

Choć może rzeczywiście tak było.

Może rzeczywiście ta podróż była pierwszym prawdziwym wyjściem Eutheemii z domu, z niewoli. Świat był większy, niż podejrzewała i bardziej skomplikowany, jeżeli chciało się utrzymać na szczycie drabiny społecznej. A ona zamierzała się na nią wspiąć. Nie wiedziała jeszcze jak to zrobi, ale wiedziała, że sobie z tym poradzi.

Pewnego razu zdarzyło jej też się podsłuchać rozmowę prowadzoną w kajucie człowieka nazwiskiem de Rimair. Zdążyła już go poznać i wiedziała, że miał córkę, oraz że pochodził z Reedial. Głosy były napięte i przytłumione, co przykuło jej uwagę. Najpierw mężczyzna wspomniał swojemu rozmówcy o swoim stanowisku, a potem o dzieciach z hrabiną, której imienia Eutheemia nie dosłyszała. Następnie, po wymianie kilku szybkich zdań, jego towarzysz powiedział:

— Ptaki. Ptaki to załatwią, wynajmij jednego.

Eutheemia nie wiedziała, o kim mowa, ale gdy zza drzwi dobiegło szuranie krzesła, zrozumiała, że nadszedł czas, aby stąd odejść. Najciszej jak mogła zniknęła za zakrętem i zawróciła, jak gdyby właśnie przychodziła z tamtej strony. Zobaczyła tylko plecy mężczyzny. Było też zbyt ciemno, aby go rozpoznać, ale nie miała ochoty za nim iść. Mimo że w jej sercu pojawiła się ciekawość, nie miała zamiaru jej zaspokajać. Ludzie mieli swoje brudne sprawy, o których, dla własnego spokoju, lepiej było nie wiedzieć. Zapamiętała jednak tę rozmowę i nazwę Ptaki.

Przez moment stała jeszcze w korytarzu, lampy kołysały się wkoło niej, iluminując na jej jasnej cerze. Po kilku sekundach ruszyła z powrotem na pokład, nie mając nic lepszego do zrobienia. Podwinęła suknię, wchodząc po schodach na górę, aby następnie skierować swe kroki ku burcie. Powietrze było cieplejsze, niż wcześniej, a gwiazdy jaśniejsze niż podczas poprzednich nocy. Spojrzała na nie. Fascynował ją fakt, że marynarze potrafili odnaleźć drogę w tych bezkresnych połaciach, nie mając żadnych wytyczonych dróg — jedynie niebo i kompas. Odetchnęła i spuściła wzrok, spodziewając się ujrzeć ten sam widok co zawsze.

Lecz tym razem morze nie było puste. W oddali bowiem, po raz pierwszy od długiego czasu, sunęły trzy statki z rozłożonymi żaglami.

Płynęły prosto na nich, z wiatrem, zbliżając się z każdą upływającą sekundą.

Eutheemia nie czuła jednak strachu, dopóki marynarze nie wznieśli alarmu, krzycząc:

— Piraci!

Eutheemia podjęła dzisiaj decyzję, która chyba nawet ją samą przerastała... myślicie, że to dobrze, że zostawiła Iverona i postanowiła ucieczki na własną rękę? W końcu, gdyby z nim popłynęła, nie wpadłaby na tych... piratów ;) 

Wybaczcie też, że już miesiąc nie było publikacji, rozdział powinien być dwa tygodnie, ale byłam zbyt zajęta egzaminami... Jednak powoli, powoli wracam! Wbrew pozorom, maj był dla mnie gorszy niż czerwiec :P Dlatego też, aby nie tracić na tempie, za tydzień również pojawi się rozdział, wynagradzający Wam tę przerwę, haha :D

Trzymam kciuki za wszystkich studentów w tym nadchodzącym ciężkim okresie! Widzimy się za tydzień! :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top