40

Wychował ją Edward Withmoore.

Kiedyś sądziła, że to ten sukinsyn Urthen wpłynął na ukształtowanie jej, ale ogromnie się wtedy myliła. Myśląc o zimnych jak stal oczach Edwarda widziała sztylety, które mogłaby w nim zatopić. To było jak niezdrowa miłość córki do ojca. Pragnęła podążyć za jego przykładem i stać się dla niego samego tym, kim był on dla niej. Potworem. Zdrajcą. Pragnienie sączyło się w jej żyłach, kiedy wracała do niego rozgorączkowanymi myślami.

Gdyby tylko przestał...

Gdyby tylko ten drań przestał podążać za nią wszędzie tam, gdzie poszła. Sądziła, że będzie tutaj bezpieczna przed jego łapskami, lecz te najwyraźniej potrafiły sięgnąć aż na drugi kontynent i przeniknąć do świadomości. Potrafiły dręczyć ludzi takich jak Rhyden swoją okrutną przeszłością.

Czy ludzie nie wycierpieli przez niego wystarczająco dużo? Czemu mieszał nawet tutaj? Czemu uśmiechnął się niemal niezauważalnie do Nassima Siendrara, gdy doszły do nich wieści o śmierci pary królewskiej?

Elementy skomplikowanego mechanizmu zaczynały powoli wskakiwać na miejsce, ale nie miały one dla niej znaczenia. Eutheemia nie należała do Paerletanu i nie przejmowała się jego losem. Nie interesowali jej rodzice Rhamiela, ani nawet los Ptaków jako grupy. Liczyła się ona, Rhyden i Iveron. Jeśli ta dwójka będzie bezpieczna, reszta mogłaby nie istnieć, bo to nie była jej wojna.

Jej wojna miała tylko dwie strony, tylko dwa pionki na szachownicy. Ją i Edwarda Withmoore'a. Nie było tam miejsca na Rhydena ani Iverona, tak samo jak w ich życiu nie było miejsca na nią samą.

Już raz zdradziła i zawiodła Rhydena. Ile czasu miało minąć nim zrobi to ponownie? Ile łez miało zostać wylanych?

Rhyden na to nie zasługiwał.

Rhyden nie zasługiwał na nią.

Nie lubiła dramaturgii, ani teatralizacji. Od tego był Iveron. Wiedziała jednak bardziej niż kiedykolwiek, że bezpośrednia miłość nigdy nie była jej pisana. Widziała to w ruchach Rhydena, kiedy ten bez celu kręcił się po pustym statku, nawet nie próbując schować się w cieniach żagli.

Kochała go.

Być może już dawno to czuła, ale nie potrafiła tego nazwać. Może myliła podziw z uczuciem, którego nie znała. A może tak naprawdę go nie kochała, bo jej serce nie było do tego skłonne, ale przecież należało nadać temu jakąś nazwę.

Czy on czuł to samo? Czy te wszystkie miesiące, które starła w pamięci w jedno jako nieprzerwany trening znaczyły coś więcej, niż tylko naukę? Czy naprawdę nie dostrzegała opieki, którą ją otaczał, znacznie większej niż ta, której mogła oczekiwać od nauczyciela?

Tego dnia, po tych wszystkich szokujących informacjach, obiecała sobie jedno. Doprowadzi do klęski tego, który zmusił Rhydena do takiego życia. Być może już nawet nie chodziło o nią samą, a o pierwszego człowieka, który obdarzył ją uczuciem.

Chowając się w cieniu burty, wskoczyła na nią i podciągnęła niepostrzeżenie, po czym zniknęła za olinowaniami. Tylko Rhyden ją dostrzegł.

— Czułem, że przyjdziesz — mruknął z wyraźną niechęcią i oparł się łokciami o barierkę. Wiatr smagał jego jasne włosy i rozchylał niezwiązaną u góry koszulę.

Eutheemia przełknęła ślinę.

— To źle, że przyszłam? — spytała i ostrożnie do niego podeszła. Tak ostrożnie, jakby bała się go spłoszyć, lub obawiała się, że lada moment rzuci w nią sztyletem.

— Bez znaczenia. Pogrywasz w swoją grę, której zasady tylko ty znasz. Ja nie jestem jednym z twoich graczy, tylko co najwyżej pionkiem. Jednym z wielu. Choć uważam, że nawet ty nie jesteś pewna tego, czego chcesz i możesz przez to przegrać.

— Nie przegram — odrzekła stanowczo, może zbyt skupiona na wizji Edwarda. To jego obwiniała bezpośrednio za wszystkie nieprzychylne sytuacje.

To wywołało nieprzyjemny uśmiech na ustach Rhydena.

— Oczywiście, że nie, Sójko.

Stali teraz naprzeciw siebie jak wrogowie gotowi w każdej chwili do ostrego natarcia. Odetchnęła. Może powinna pozwolić sobie na szczerość tego wieczora?

— Przepraszam, Casparze.

W przeciwieństwie do niego, ona użyła prawdziwego imienia, które uderzyło w jego czuły punkt.

— Przekazałem ci wszystkie swoje sekrety. Ale wiem, że ty masz ich jeszcze sporo. Wiedziałem to od samego początku i zgodziłem się na to — szepnął, owijając sobie niespodziewanie pasmo jej złocistych włosów wokół palca. Nie było w tym nic czułego. — Jesteś trochę jak to Złote Królestwo, pod którego fasadą chowają się największe tajemnice. Jeszcze kilka godzin temu miałem nadzieję, że przyjdzie nam żyć wystarczająco długo, abym poznał je wszystkie.

Warga jej zadrżała.

— Nie wszystkie historie dobrze się kończą. Albo nam wydaje się, że to zakończenie nie było pomyślne.

— Przynajmniej tamte zakończenia są prawdziwe. Ty nasze starannie wytworzyłaś.

Pokręciła głową, na jej twarzy odmalowała się desperacja.

— Nieprawda. Z początku... Z początku byłam zachłyśnięta wizją wolności. Uznałam, że spełnię oczekiwania Szpona, skoro to była jego nagroda. Myślałam, że po fakcie po prostu ci o wszystkim opowiem i...

— I ja się na to uśmiechnę i poklepię cię po ramieniu.

— Nie — zaprzeczyła natychmiast. — Nie oczekiwałam aprobaty tylko zrozumienia. Ale gdyby nie to zadanie, nie spędzałabym z tobą tyle czasu. To prawda. — Uniosła wreszcie swoje czarne oczy, aby popatrzeć w jego własne. Był na granicy wytrzymałości. — Wtedy jednak nie zrozumiałabym, że cię kocham. Że chyba od dawna to czułam, ale tego nie rozumiałam. Bo cię podziwiałam. Były momenty, w których byłabym w stanie oddać za ciebie życie, gdybyś znalazł się w niebezpieczeństwie. A potem mnie zostawiłeś i to jakoś... prysło.

— Zostawiłem cię, bo czułem podobnie, a potem sam w siebie zwątpiłem. Patrzyłem jak z oczu tamtego człowieka uchodzi życie i wiedziałem, że właśnie zmarnowałaś życie niewinnego chłopca. Sam czułem się odpowiedzialny za tę sytuację, więc uciekłem. — Przechylił głowę. — Sądziłaś, że zawsze tak dobrze radziłem sobie z emocjami, ale to nie była prawda. Gdyby tak było, nie zakochałbym się w tobie i nie przychodziłbym po kryjomu do teatru, aby na ciebie patrzeć. Wiem, że nasze losy są w jakiś sposób połączone. I... — Popatrzył gdzieś w dal, na ciemne morze. — I sądziłem, że to jedyna dobra rzecz, jaka mogła mi się przytrafić na tym padole ciągłych zabójstw. Że może cię uratuje z beznadziei, a ty uratujesz mnie. A teraz zadaję sobie pytanie... — Nerwowo przeczesał włosy palcami. — Czy to na pewno była miłość? A może po prostu los nas do siebie popchnął, mimo że nigdy nie powinnyśmy się spotkać?

Złapała go za ręce. Nie wyszarpnął się.

— Czy to ważne? Liczy się to, że zaistniało. Nieważne w jaki sposób — wyszeptała, a on dotknął palcami jej policzka. Ostrożnie, jakby była z porcelany.

— Euthe... Wolałbym cię nigdy nie poznać.

— Czemu? — zapytała ze zmarszczonymi brwiami, na co on zwilżył usta.

— Któregoś razu coś nas rozdzieli. Nie jesteś na to gotowa. Może ja sam nie jestem.

— Na uczucia? — domyśliła się.

— A dokładniej na miłość. Bo to niesie za sobą cholerną odpowiedzialność.

— A gdybym zniknęła?

Tym razem to on zmarszczył brwi.

— Do diaska, nie mów tak.

— Pytam co by było, gdybym zniknęła.

— Przepłynąłbym cały świat, żeby cię znaleźć.

A gdybym zginęła?

Tego pytania nie odważyła się zadać.

— Po co w takim razie byś to robił? Skoro nie jesteśmy na to gotowi?

Wzruszył ramionami.

— Bo tak czuję. Nawet jeśli nie jesteśmy sobie pisani, chciałbym się o tym przekonać na własnej skórze. Chciałbym z tobą być i cię chronić, ale... — Urwał.

— Ale?

— Ale nie ochroniłbym cię przed samą sobą.

— Wiem. Gniewasz się?

— Chyba nie. To bardziej żal, i to do mnie samego, a nie do ciebie. Nie wiem nawet, czy teraz w coś nie pogrywasz.

— Nie.

— Nieistotne. W ilekolwiek gier byś nie zagrała, wpadłbym chyba w każdą z nich. Dlatego mówi się, że miłość czyni ludzi ślepymi. Ja oślepłem.

Nie poznawała tego Rhydena. Nie mogła odnaleźć w nim tego skrytego, małomównego człowieka. Może właśnie dlatego tak mało się odzywał, aby nie pozwolić zdradliwym słowom popłynąć tam, gdzie same chciały? Postanowiła podzielić się swoimi przemyśleniami.

— Od kiedy jesteś taki wylewny w słowach?

Popatrzył na nią iskrzącymi się oczami.

— Od kiedy wiem, że mojemu życiu coś bezpośrednio zagraża. — Znowu okręcał między palcami sztylet, wirujący miarowym tempem. — Ktoś się nami przez cały ten czas bawił. Odstawiał szopkę, aby odwrócić naszą uwagę. Występy. Tańce. Nawet ten twój skandal. Trupy na waszym statku. I przede wszystkim Szpon, mówiący nam, że Iveron nie żyje. Nie sądzisz, że liczył, że faktycznie tak jest? Musiał przecież wiedzieć, że go nie porwano. Chciał nas osłabić i uśpić naszą czujność. Tylko co robił w pałacu i czemu było tam pusto? — Nie kierował tego pytania do niej, tylko do niesłuchających gwiazd. — Obawiam się, że żyjemy tylko dlatego, że jeszcze do czegoś nas potrzebuje. Do jakiegoś ostatniego zadania.

— Będziemy naszykowani na jego atak.

— Może tak. Może nie. Może właśnie teraz jeden z jego ludzi celuje do nas z kuszy.

Słysząc to Eutheemia wbrew sobie obejrzała się przez ramię.

— A może powinniśmy uciec? — spytała. Nie chciała o to pytać. Była na granicy decyzji. Decyzji, którą podjęła, ale Rhyden przeciągnął ją na jej skraj. Pokręcił jednak głową, gruchocząc jej nadzieję. Spojrzał na nią z lekkim niedowierzaniem.

— Zostawiłabyś Iverona?

— Mógłby uciec z nami.

— Nie zgodziłby się na to. Wolałby zginąć za Ptaki, niż zniknąć z desek Teatru. Szpon go wychował. Był mu jak ojciec, ale Iveron nie dał mu się omamić. Do samego końca myślał trzeźwo i uszedł bez szwanku z jego dziwacznej intrygi. Ale Ptaki to jego jedyna rodzina — wyjaśnił spokojnie. — Dlatego musimy mu pomóc. Ale jeżeli chcesz uciec...

— Nie chcę — oznajmiła.

A może chciała?

Rhyden wyciągnął do niej rękę, którą przyjęła. Przyciągnął ją do siebie.

— Możemy uciec, gdy to wszystko się skończy — szepnął, studiując z nadzieją jej twarz. Przyjrzała mu się dokładnie, przez równe brwi, brązowe oczy i upstrzony piegami nos po wydatne usta i brodę zakończoną małym dołeczkiem. — Czemu tak na mnie patrzysz? — Jego głos przeszedł w pomruk.

Próbuję cię zapamiętać.

— Przepraszam za wszystkie rzeczy, którymi cię zraniłam. Nie zasłużyłeś na to. Nie zasłużyłeś na nic, co cię spotkało.

Przepraszam za wszystko, za co przeprosić nie mogę. Za wszystko, co się stanie. Przepraszam.

Uśmiechnął się lekko.

— Wszyscy na to nie zasłużyliśmy.

Chciała raz jeszcze posmakować jego ust, ale stchórzyła i odsunęła się od niego. Nie zatrzymywał jej, kiedy się z nim pożegnała i zniknęła w mroku nocy, ale czuła na sobie jego czujny wzrok. Obiecali sobie, że jutro spotkają się w świątyni.

Nie wiedział tylko, że już po raz ostatni.


⋇⊶⊰❣⊱⊷⋇


Znowu polowała na swoje sumienie. Tego rodzaju gonitwy były trudniejsze i żmudniejsze od tych, do których przywykła. Były niczym rozpijanie się alkoholem ze świadomością, że on nie sprawi, że poczujesz się lepiej. Pochłaniały ją i konsumowały z każdą sekundą. Dawały to, czego skrycie pragnęła dusza, a do czego usta nigdy by się nie przyznały. Było w nich coś niebezpiecznie uzależniającego. Podobała jej się intryga, którą sama snuła. Czuła się jak Edward. Jak Szpon. Czuła się ważna. A wszystko to miało zostać usprawiedliwione, kiedy wreszcie zabije króla z Reedial. Kiedy zemści się za wyrządzone krzywdy. Za Rhydena.

Jej oczy powędrowały daleko na horyzont, w stronę portu, gdzie być może nadal przebywał pokochany przez nią mężczyzna.

Obiecała sobie, że nigdy więcej nikogo nie pokocha. Tego zaszczytu miał dostąpić tylko on.

Więc wkradła się do pewnego domu jak zjawa, nie wydając przy tym ani jednego dźwięku. Może tylko jeden szelest podążył za nią, w nagłym pragnieniu dogonienia jej dzikich żądz. Nawet światło nie odważyło się tego zrobić. Gwiazdy nie chciały za to patrzeć gdy odbiera życie pewnemu strażnikowi, a zaraz potem czyni to samo ze śpiącym spokojnie mężczyzną. Zrobiła to szybko i bezboleśnie, a gdy skończyła, odmówiła nawet cichą modlitwę. Nie za nich, a za swoją duszę. Była to kropla w morzu jej przewinień, bo za kilka uderzeń serca przemknęła do sypialni obok, gdzie spała jego córka.

Nie zabiła jej. We śnie rozgarnęła jej złote loki i do kształtnych ust i drobnego nosa przyłożyła szmatkę nasączoną trovattą.

Gdy związała swoją ofiarę, wystraszoną i zapłakaną, naprawdę ujrzała w niej siebie. Naprawdę wyglądały tak samo, a ona teraz poniekąd podzieliła jej los. A ona podzieli jej.

W imię miłości.

I w imię obsesji.



Następne słowa po rozdziale zobaczycie dopiero w epilogu. Już w tę środę rozpoczynamy mini-maraton na zakończenie Obsesji. Uzbrójcie się w sztylety i wytrwałość, bo...

"Gdy światła gasną, a szepty przeradzają się w krzyki, tylko wytrwali pozostaną bez winy."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top