33

Muzyka cichnie na pięć bezlitośnie długich sekund. Eutheemia wstrzymuje oddech i spuszcza wzrok, nie mogąc patrzeć w tej chwili na martwą orkiestrę. Jest niczym fala uchwycona na płótnie. Żywa, a nieżyjąca.

Zaciska dłonie na obiciu fotela, wypuszczając stopniowo powietrze z płuc. Brakuje jej go w tej chwili tak samo, jak muzyki. Pragnie jej bardziej, niż tlenu, a to czekanie... to czekanie jest zabójcze.

Skrzypce znów ożywają, wraz ze swymi towarzyszami, popychając nuty w kierunku słuchaczy. Zmiana ta jest tak gwałtowna, że Eutheemia aż drży i na moment znów odrywa wzrok od sceny, wychyliwszy się z balkonu.

I wtedy też czuje, jakby raziły ją pioruny.

U ujścia sceny bowiem, przy lewej kolumnie stoi człowiek z białą niczym śnieg maską, zakrywającą połowę bladej twarzy. Eutheemia mruga, przestając słyszeć muzykę. Znów czuje, jakby ktoś wyssał z teatru całe powietrze.

Rozgląda się wkoło, lecz nikt nie zwraca uwagi na owego mężczyznę, czającego się w cieniu sceny. A ona go poznała. On ją też.

Patrzy na nią, niewzruszony tym, co rozgrywa się na scenie.

Przyszedł po nią, niczym upiór.

A więc nastał ten czas.

W środku aktu wstaje dystyngowanie z fotela, przybierając obojętny wyraz twarzy, choć od środka targają nią emocje. Dzisiejsza noc będzie jej pierwszą lub ostatnią. Życie lub śmierć.

Ktoś na nią burczy, kiedy swoją obszerną spódnicą zasłania mu widok. Nie słucha tego, ani innych głośnych westchnień. Ma plan i zamierza go wykonać.

Kiedy znów spogląda na miejsce, w którym stał blondyn, zastaje tylko samotny cień, niezasługujący na jej uwagę.

Niespełna dwie minuty później przemierza tylne korytarze opery. Jej suknia snuje się po podłodze, tworząc niejaki tren. Muzyka rozchodzi się echem po ścianach, otulając jej duszę ciepłym szalem. Wdycha ją i wydycha. Żyje nią, a ona żyje w niej. Stąpa w jej rytmie.

Jeśli ma umrzeć, to właśnie podczas trwania tego utworu.

W końcu dochodzi do opuszczonego obecnie korytarza, a błyskawica rozświetla jej czyste oblicze. Pokazuje jej też białą jak lilia maskę na końcu drogi, która zbliża się do niej niespiesznym krokiem. Eutheemia przystaje i zamyka oczy wsłuchana w tempo chodu mężczyzny i w muzykę, rozpłatującą jej serce.

Unosi wyżej brodę, trwając w bezruchu. Jedynie krew w jej żyłach huczy, a burza za oknem wygrywa swój własny takt.

Gdy wreszcie rozchyla powieki, zamaskowany człowiek stoi tuż przed nią i zdejmuje z siebie maskę. Nie drgnęła, gdyż wiedziała, że tak będzie. Spodziewała się tego. Nie bez powodu ludzie nazywali takich jak on Ptakami.

W teatrze właśnie skończyła się niema scena trzecia drugiego aktu. Aktorzy mają zacząć za sekundę przemawiać. W tym czasie Eutheemia zdążyła przyjrzeć się wypukłym kościom policzkowym młodzieńca, jego pełnym ustom i ciemniejszym od mroku oczom.

Moment ten wyrył się w jej pamięci jako niezwykle piękny, straszny, ale i... osobliwy. Mimo wszystko nie wyobrażała go sobie w ten sposób. Nie sądziła, że w chwili, która zadecyduje o jej życiu czy śmierci, będzie szalała burza i panowała cisza. Nie sądziła, że jej zabójca będzie nosił białą maskę. I nie podejrzewała, iż będzie się w nią tak intensywnie wpatrywał.

Do jej uszu docierają pierwsze słowa aktorów. Po pierwszym wersie rozumie, że stojący przed nią skrytobójca również porusza ustami. Szepta kwestię dialogową.

— Twe oblicze więzi. Nieszczęsna ma dusza! A niebo? Jak twe oczy – serce me porusza! — rzecze, z błądzącym po twarzy uśmiechem. Eutheemia również zna następne wersy.

— Przejęta strachem, zamknięta w nocy, choć znałam, wyparłam, ile w słowach tych mocy — szepcze bez tchu, mimo wszystko podziwiając jego plan. Plan i przebiegłość. Oczywiście, ona była bardziej przebiegła.

A przynajmniej tak jej się zdawało, dopóki Gawron nie odchyla maski i nie składa na jej gorących ustach pocałunku. Wiruje jej w głowie, jakby jej sercem targały naraz różnorodne emocje. Jest tak oszołomiona, że dopiero po dłuższej chwili uświadamia sobie, iż tak było w scenariuszu.

Na scenie dokładnie w tej samej chwili dwóch aktorów przypieczętowuje swą miłość pocałunkiem.

Na zapleczu toczy się więc oddzielny spektakl.

Eutheemia jeszcze raz muska wargami jego usta.

— A więc teraz mnie zabijesz? — pyta tonem kochanki.

Widzi to. Widzi tę nagłą zmianę na jego twarzy, gdy uderza piorun, tak jakby jej słowa również go poraziły.

Eutheemia jak najbardziej jest naszykowana na to, że wyciągnie w tej chwili broń.

To może być jej ostatni oddech w życiu, ale... ale nim nie jest.

— To chyba pochodzi z innej sztuki. — Mężczyzna śmieje się nisko, a potem chwyta jej rękę. — Musimy iść.


— Musimy iść. — Usłyszała, a niewidzialne macki wyrwały ją z objęć snu, obrazując jej całkiem inne otoczenie. Uniosła się na łokciach, ledwo otwierając oczy. Gdzie ona była? W teatrze? Nie... Nie, przecież... — Za trzy godziny próba.

Serce waliło jej jak oszalałe, a sen, który przed chwilą wyśniła, zamazywał się w jej pamięci, choć dziewczyna rozpaczliwie próbowała go przed tym powstrzymać. Nagle jednak wszystko stało się klarowne niczym woda w niezmąconym jeziorze. Już pamiętała, a jej blade policzki zapłonęły czerwienią.

Gawron.

Śnił jej się Gawron i jej ulubiona sztuka. Sztuka tak piękna, że kiedy ją pierwszy raz zobaczyła, omal nie zapłakała. Sztuka, która ściskała jej serce podobnie jak w tej chwili ten sen. Zażenowanie jak trucizna wsiąkło w jej żyły.

Gawron.

Czemu, do diaska, śniła o swoim nauczycielu?

Pokręciła głową, ale nie potrafiła odgonić tych obrazów.

W jej głowie kotłowało się mnóstwo myśli, ale jedno słowo wciąż dźwięczało głośniej od pozostałych.

Gawron.

Gawron stał przecież przed nią. Widziała nad sobą jego twarz, kiedy próbował ją dobudzić. Podniosła się na łokciach, ale sen trzymał ją wciąż w swoich objęciach ułudy.

Popatrzyła na niego, a te kilkanaście centymetrów, które ich dzieliły, zdecydowanie były zbyt małą odległością po tym, czego niedawno doświadczyła. Jej zaspany wzrok odruchowo spłynął na jego usta, ale natychmiast go odwróciła. Co się z nią działo? I czemu ten idiota się uśmiechał?

— Chyba cała orkiestra mogłaby się tutaj zebrać, a ty i tak byś się nie obudziła — rzucił.

— Jest jeszcze ciemno? — mruknęła. — Ile spałam?

— Tak, to właśnie pewien problem — odparł, podszedłszy do okna. Coś strasznie głośno wyło za ścianą. — Spałaś jakieś osiem godzin. Przespaliśmy świt, bo niebo zaszło ciężkimi chmurami, a szyby są obsypane. Chyba zbliża się burza piaskowa. — Postukał palcami o okno. — Nie będę dłużej przeszkadzać. Na komodzie masz talerz z jedzeniem, które udało mi się rano dorwać, bo podejrzewam, że zaraz wszystkie sklepy się pozamykają. Jak już się oporządzisz, zajrzyj do mnie.

Trzaśnięcie drzwi poinformowało ją o tym, że Rhyden wyszedł z jej pokoju, więc podniosła się niechętnie. Nieco bolała ją głowa i z trudem otwierała oczy. Mimo to zerknęła na komodę, na której faktycznie leżał talerz z owocami i pieczywem, a obok stał dzbanek i mały, drewniany kubek.

Po jej ciele rozeszło się przyjemne ciepło, gdy zrozumiała, że Rhyden naprawdę pofatygował się na tyle, aby przynieść jej śniadanie. Jednocześnie z tyłu głowy pojawił się nowy towarzysz – poczucie winy, jednak na szczęście burczenie brzucha je zagłuszyło.

Gdy już zjadła i się umyła, założyła na siebie wygodne luźne fioletowe spodnie i białą, odsłaniającą brzuch koszulę, którą związała pod biustem. Tym razem, nauczona doświadczeniem poprzedniego dnia, nie sięgnęła jeszcze po biżuterię, tylko z jeszcze mokrymi włosami zapukała do Rhydena.

— Wejdź!

Gawron siedział na parapecie i z niejaką nonszalancją ostrzył sztylet.

— Dziękuję — szepnęła ciszej niż podejrzewała, a Rhyden uniósł kącik ust.

— Żaden problem, Euthe.

Znowu to zdrobnienie.

— Po co Nassim cię zatrzymał?

— Cóż, to było dość dziwne. — Odłożył sztylet na bok i oparł się o okno, za którym panowała zawierucha. — Najpierw znowu mnie przeszukano, a potem zaczął wypytywać mnie o życie na kontynencie. W szczególności o Reedial i o stosunki Arrayczyków z tamtym ludem. Pytał o Edwarda Withmoore'a.

— W takim razie czemu mnie również nie zatrzymał? Też jestem z Array — stwierdziła z wyczuwalnym napięciem.

— Może wyczytał z twojej wróżby, że go nienawidzisz? — zażartował. — A tak poważnie, to dobrze, że nie zostałaś, bo trafiłby cię szlag. Starałem się odpowiadać najbardziej wymijająco jak mogłem, ale on upierał się, że potrzebuje tego dla bezpieczeństwa króla, bo przecież goszczą starego Withmoore'a w swoich progach. Twoja kolej.

Wiedziała, o czym mówił.

— Grałam z Oirisem o plany pałacu — powiedziała po prostu, ale unikała wzroku Rhydena, prawdopodobnie nie dowierzającego własnym uszom. — Zanim zaczniesz się śmiać, pozwól, że potwierdzę twoje przypuszczenia. Tak, przegrałam. Teraz wiszę mu jakąś przysługę, i nie wiem, co to może być, ani jak mogę to wykonać, gdy na dworze jest burza piaskowa — jęknęła. W świetle dnia, a raczej jego braku, ten pomysł wyglądał na jeszcze głupszy, niż sądziła.

Rhyden przyglądał jej się uważnie przez kilka długich sekund.

— Rozumiem. Potrzebujesz planów, żeby dostać się do tego Ptaka, o którym mówił Nassim?

Skinęła głową.

— Wiem, że to może być pułapka, ale jest szansa, że... — Nie chciała tego mówić na głos.

— Że trzymają tam Iverona — dokończył za nią, zsuwając się z parapetu.

— Dokąd idziesz?

— Do Oirisa. Nie wierzę, aby odmówił kolejnej gry w karty.

Dziewczyna wstała, doganiając mężczyznę, nim ten wyszedł z pokoju. Zatrzymali się tuż obok siebie, a Rhyden pochylił głowę aby na nią popatrzeć. Na szczęście nie miał pod okiem siniaka, zatem to, co wczoraj widziała, musiało być jedynie iluminacją światła.

— Zdobędziemy te plany — zapewnił ją niskim głosem i wkrótce znaleźli się piętro niżej, gdzie skręcili w lewo, i zapukali do trzecich drzwi.

Eutheemii już nie zdziwiło, że Rhyden doskonale wiedział, gdzie mieszkał Oiris. Gdy tamten im otworzył w rozczochranych włosach, jasnym było, że niedawno wstał.

— Co wy tu...

Rhyden nie pozwolił mu dokończyć tylko przepchnął się obok niego do wnętrza pokoju.

— Będziemy grać w karty. O plany pałacu. Ty i ja. Wykładam pięćset korerów.

Oiris mimo wszystko pozostał w drzwiach i ze wzajemnością patrzył na Eutheemię, prawdopodobnie równie zaskoczony, co ona.

— Nie taka była umowa — uznał w końcu, składając ręce na piersi. Dziewczyna w tym czasie również wkroczyła do sypialni, utrzymanej w kolorach ciemnej zieleni. Na ścianach wisiały maski zwierząt spotykanych głównie na kontynencie – niedźwiedzi, jeleni, dzików.

— Więc nie chcesz zagrać o pięćset korerów?

Zmrużył oczy.

— Myślicie, że wykorzystacie mój pociąg do hazardu? — Uśmiechnął się lisio. — Jeśli tak, to dobrze myślicie. Grajmy.

Oiris był oczywiście pewny swojej wygranej, a Eutheemia nie mogła mu się dziwić. Z trwogą myślała o tym, czemu Rhyden w ogóle próbował z nim wygrać.

— Ale nie gramy w Smykałkę. Proponuję Hultaja.

— A czemuż to? — zapytał Oiris, zajęty wybieraniem odpowiedniej talii kart. Gdy skończył, wręczył ją przeciwnikowi, aby mógł sprawdzić czy nie jest znakowana.

Rhyden zaczął tasować.

— Po prostu. Smykałka mnie nudzi — odparł od niechcenia.

— Wiesz, że jestem finalistą trzech turniejów w Paerletanie?

— Wiesz, że mam twoje osiągi głęboko w dupie? — spytał, poświęcając mu tylko przelotne spojrzenie.

Eutheemia za to przyłapała się na tym, że z przerażeniem przypatrywała się chociażby rozdawaniu kart. Siedziała na kanapie za Rhydenem, aby widzieć jego karty, jednak tym samym wystawiała się na wzrok Oirisa, który już teraz zaczął jej się czujnie przyglądać. Mogła być zatem słabym punktem Gawrona w tej rozgrywce.

Po chwili namysłu wstała i ściągnęła ze ściany maskę niedźwiedzia.

— A ona co robi?

Rhyden obrócił głowę i prychnął śmiechem.

— Dobre pytanie. Po co ci to?

Eutheemia zawiązała maskę z tyłu głowy.

— Nie mam twarzy hazardzisty, a tak to przynajmniej nie zobaczy mojej miny — odrzekła przytłumionym od maski głosem.

Rhyden przygryzł wargę, powstrzymując śmiech, a Oiris przewrócił oczami, jakby był świadkiem wyjątkowo prymitywnej rozgrywki. Zapewne tak właśnie było.

Eutheemia początkowo nie rozumiała zasad Hultaja, ale w miarę rozgrywki zauważała pewne zależności. Po godzinie uważnej obserwacji pojęła tę grę na tyle, by widzieć, że Rhyden sromotnie przegrywa. Przynajmniej na razie. Punkty w tej grze mogły się bowiem zmienić przy każdym rozdaniu.

— Sprawdzamy — mruknął nagle Rhyden i wyłożył karty na stół.

Oiris łypnął na niego podejrzliwym wzrokiem, zadrżał mu jeden palec, ale również położył je na stole.

— Sprawdzamy?

Rhyden nie odpowiedział. Wyglądał na niemalże znudzonego, jakby zaraz miał usnąć przy stole. Eutheemia nie była orłem jeśli chodzi o karciane gry, ale... z tego, co zrozumiała, sprawdzanie kart w tym momencie, kiedy już wszystkie można było z łatwością przeliczyć, było samobójstwem. Przełknęła ślinę i zwróciła uwagę na Oirisa, który znów co jakiś czas na nią zerkał, starając się zobaczyć, czy może ona czegoś nie wie. I o ile czuła się idiotycznie z niedźwiedzią maską na głowie, przynajmniej miała pewność, że żaden zdradliwie napięty mięsień nie wyda Gawrona.

Jeśli ktoś wyraził chęć sprawdzenia kart przeciwnika, to przeciwnik najpierw sprawdzał jego karty. Jeśli je odgadnie, zbiera wszystkie punkty. Jeśli się pomyli, traci swoje. Tę akcję można było wykonać tylko raz na rozdanie. Za każdym poprzednim Rhyden przegrywał na właśnie sprawdzaniu.

— Nie wolisz grać do końca? Nie zrozum mnie źle, chciałbym wygrać, ale... — Parsknął śmiechem. — Ty w ogóle wiesz, co robisz?

Znowu cisza. Rhyden jedynie westchnął i minęło kilka długich sekund, nim znowu przemówił:

— Czas nam się kończy, niedługo próba. — Wskazał na klepsydrę, odmierzającą kolejną godzinę. Do próby pozostało im jakieś czterdzieści minut.

— W porządku. Pamiętaj moje dobre serce — dorzucił i oparł się łokciami o stół. Jego długi palec wyfrunął w powietrze, kiedy wskazywał nim na poszczególne karty. — Wąż, szakal, czapla.

To były karty Rhydena. To były jego karty, do cholery.

Ręka Oirisa zamarła w powietrzu. Mierzyli się z blondynem spojrzeniami.

— Masz skurcz? — zapytał Rhyden i przechylił głowę.

Czemu Oiris nie podnosił kart? Zastygł jak niezbyt elegancki posąg.

Cofnął dłoń.

— O co tu chodzi? — odparł Oiris z wyrzutem i zmarszczył nos.

— Gramy w karty, Oirisie. Doskwiera ci demencja?

Eutheemia co prawda nie wiedziała czym była demencja, ale zdusiła w sobie krótki śmiech.

— Nie rób sobie ze mnie żartów — zagroził Oiris, a jego usta zwęziły się do wygiętej kreski.

Rhyden postukał palcami o stół i ziewnął. Ziewnął. Naprawdę ziewnął. Nawet Oiris nie wykazywał się taką nonszalancją podczas gry, i on sam chyba również to zauważył.

Zaśmiał się nagle.

— Podmieniłeś karty?

— Od kiedy mam odpowiadać na twoje pytania? — spytał nisko Rhyden, a Oiris odetchnął głęboko.

— Wąż, szakal, czapla. Wąż, szakal, czapla — wymamrotał, na powrót przyglądając się kartom.

— Modlisz się?

— Nie denerwuj mnie. Wąż, szakal, czapla. Przecież przeliczyłem. Nie ma innej opcji...

Czy Oiris, ten zagorzały hazardzista, naprawdę się zestresował? Jaki był plan Rhydena? Eutheemia nie potrafiła nic wyczytać z jego twarzy i nie pojmowała jak mógł brać na siebie tak wielkie ryzyko. Gdyby grał do końca zyskałby chociaż nikłą szansę na to, że Oiris się pomyli. Tutaj, zaś...

— Rozumiem. Wąż, niedźwiedź, czapla. — Oiris niespodziewanie zmienił zdanie i położył rękę na kartach, lecz znowuż – nie odsłonił ich. — Nie podmieniłbyś kart, ty draniu. Po prostu źle policzyłem.

Skrytobójca odchylił się na krześle i splótł za głową umięśnione ręce. Oiris zaś, najwyraźniej usatysfakcjonowany z tej reakcji, sięgnął po pierwszą kartę mówiąc:

— Wąż. — A potem wziął trzecią. — Czapla. — Zadowoliło go to, że miał rację, jednak nadal nie ruszył środkowej. — Niedźwiedź. — Nie odsłonił jej. — Niedźwiedź!

Tym razem Rhyden nie wytrzymał i roześmiał się.

— Próbujesz mnie wystraszyć tym niedźwiedziem? — zapytał, zanosząc się śmiechem i w tamtej chwili nawet Eutheemia nie wytrzymała, i dołączyła do Gawrona z cichym chichotem.

— Podmieniłeś karty, ty cholerniku! Niedźwiedź — oznajmił twardo i sięgnął po środkową kartę. Zamarł w bezruchu, a mięśnie na jego twarzy stężały, kiedy zobaczył wizerunek szakala.

Świat zatrzymał się na dwa oddechy.

Wygrali?

Oblicze Rhydena wyrażało zadowolenie, kiedy z uśmiechem zwilżył wargi. Bawił się sztyletem i okręcał go wokół palca.

— Dzięki za grę — mruknął gardłowo Rhyden, a nóż błysnął w powietrzu. — To teraz czekamy na mapę. Ale pamiętaj, że jeśli nas wrobisz, to cię nie zabiję. — Długa cisza po tych słowach nie zwiastowała niczego dobrego. Oiris starał się utrzymać uśmiech na ustach, ale kąciki mu drżały. Nie dość, że poległ, to jeszcze został poniżony. — Nie zabiję cię, tylko znajdę, przywiążę do krzesła, a potem porysuję buźkę nożem i utnę jaja. Rozumiesz? Choć po tej grze szczerze wątpię, abyś je miał.



Ach, co to był za rozdział! Zdradzę Wam też sekret - pomysł na scenę, którą widzieliście właśnie jako sen Eutheemii, powstał prawie 5 lat temu. W pierwotnej wersji Obsesji miał to być sposób, w jaki Eutheemia faktycznie trafiła do Ptaków :P Mimo wszystko, kiedy teraz to  pisałam i potrzebowałam opisać jej sen, wróciłam do starych notatek i w ten sposób powstał spektakl, którego byliście właśnie świadkami.

A potem przyszedł Rhyden i ograł Oirisa w karty XD nie wolno lekceważyć przeciwnika, nawet jeśli ten skazany jest na porażkę :P

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top