30

— Eutheemio? — Ten tembr był cichszy, spokojniejszy. Nie należał do człowieka, którego zawiodła, tylko tego, który jej przebaczył, pomimo wszystkich wyznawanych przez siebie wartości.

Ocknęła się z zamyślenia.

— Tak?

Morze wydm, ciągnące się przed nimi kilometrami, było przedziwne, bowiem nie odbijało gwiazd jak to jego wodny odpowiednik miał w zwyczaju.

— Nie będę naciskać, ale jeśli chcesz o czymś opowiedzieć, jestem tutaj — wyznał ochrypłym głosem. — Sam wiem jak to jest, kiedy tak mocno chcesz kogoś zabić, że każda ofiara jest w twoich oczach tą osobą. Znam to.

— Kogo? — spytała natychmiast, co wywołało na jego twarzy smutny uśmiech.

— Edwarda.

— Więc to zróbmy. — W tamtej chwili nie istniało dla niej coś takiego jak wyważenie ryzyka lub obmyślenie planu. Chciała działać. Była gotowa pozbyć się swojego największego koszmaru.

Rhyden poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić mięśnie, a jego brązowe oczy były zasnute setką myśli.

— To nie takie proste. To znaczy, jest to proste. Mógłbym wejść na dach i rzucić w niego sztyletem. Przejść obok i rozciąć mu trzewia. Skręcić kark. Ale to wszystko okupione byłoby nie tylko moją śmiercią, bo bez wątpienia bym zginął. To wywołałoby wojnę. Wojnę, o jakiej nikt nigdy nie słyszał...

— Reedial jest odgrodzone Array i Edgerrą — zaprotestowała. — Nie mają dostępu do morza, zatem nie dostaliby się tak łatwo do Paerletanu.

— Myślisz, że Wielki Pakt by nie interweniował? Jesteśmy z nimi w sojuszu.

— Czemu? Czemu ktoś wszedł z tymi szumowinami w sojusz?

Ponury śmiech Rhydena poniósł się po skałach jak żałobne krakanie wron.

— Wspólnie stanowimy większe zagrożenie i nikt nas nie zaatakuje. To tak zwane długoterminowe korzyści, o których tak lubią rozprawiać stratedzy. — Nie brakowało w tej wypowiedzi ironii. — Ale politykiem nie jestem i nigdy nie będę. — Podrzucił do góry kamyczek.

— A może gdyby...

— Euthe. — Złapał kamień i zmierzył ją wzrokiem. — Nawet gdyby całe Gniazdo współpracowało, nie zdołalibyśmy niepostrzeżenie zgładzić króla. — Minęły trzy uderzenia serca, nim powiedział następne zdanie. — Jesteś gotowa oddać za niego życie?

Mimochodem pokręciła głową, choć zaczynała rozważać taką opcję. Jedno... nie, dwa życia w ramach zemsty za wszystkich, których skrzywdził. Czy byłoby to dla niego wystarczającą karą za tyranię, której się dopuścił?

To było takie... niepoważne. Myślała, że opuszczając Wielki Pakt, ucieknie od przeszłości, ale ta goniła ją, jakby była najwytrwalszym kochankiem, który nie potrafi odejść po wspólnie spędzonej nocy.

— Im szybciej odpuścisz, tym mniej stracisz — poradził, choć dla niej sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej. Jej żołądek zaciskał się nieprzyjemnie w supeł.

— A on nadal będzie żył, po tym wszystkim, czego się dopuścił? — Obróciła się, siadając na zgiętych nogach, aby patrzeć Rhydenowi w twarz. — Jak o nim myślę, to budzi się w mnie tak ogromny szał, że... że... że mogłabym... — Co by mogła? Zabić go?

Jego półprzymknięte oczy wyrażały wewnętrzne rozdrażnienie. Dla niego ten temat również był niewygodny.

— Co mamy innego do wyboru, Eutheemio? Zamach stanu? Tyrani nigdy nie odchodzą, są co najwyżej zastępowani innymi, może i groźniejszymi. Tego chcesz? — Po jego słowach, otworzyła usta, ale Rhyden wyprostował się nagle i przykrył jej dłoń swoją. — Ja sam straciłem zbyt wiele lat rozpamiętując śmierć ojca. Zginął, broniąc rodziny królewskiej przed bandytami Edwarda. Ale... — Pokręcił głową. — Przed nami całe życie. Nie zmarnuj go żyjąc przeszłością.

Pustynia była taka spokojna, a zarazem tak niebezpieczna. Nie zabijała gwałtownie, tylko po cichu, z precyzją.

Spojrzała na Gawrona.

— Jakie życie nas czeka? — zapytała głucho. — Takie jak teraz? Udawanie z dnia na dzień, nauka nowych dramatów, sztuk, układów. Wieczorne spotkania. Nocne zabójstwa. Jaki w tym cel? Spędziłam tak dziesięć lat, żyjąc od jednej chwili do drugiej. Chciałabym mieć jakąś aspirację, chciałabym... — Westchnęła. — Masz jakieś marzenia, Rhydenie?

Mężczyzna przyjrzał się wiązaniom na sandałach i poprawił jedno z nich.

— Chciałbym, żeby moja rodzina bezpieczna — powiedział cicho. — Chciałbym kiedyś założyć własną, albo wstąpić do wojska. Nie popełnię tego samego błędu, co mój ojciec, który myślał, że połączy służbę dla królestwa z miłością. Nigdy nie zapomnę chwili jego śmierci, ani ducha, który opuścił wtedy moją matkę. A przede wszystkim... — Przełknął ślinę. W tamtej chwili wydawał się znacznie bardziej przystępny niż na co dzień, bez pancerza obojętności i stanowczości.

Zdawać by się mogło, że wpatrywała się w niego w nieskończoność. Jasne kosmyki włosów opadły mu niesfornie na oczy.

— Kontynuuj — zachęciła, ale potrząsnął głową.

— To już nieistotne. — Zbył ją. — Nie chcę znowu popaść w tę samą beznadzieję, rozpamiętując, co mógłbym zrobić. Póki co i tak nie mam pieniędzy, by wykupić się z zakonu.

Po tej wypowiedzi wiedziała już, że dalsza część niedokończonej wypowiedzi dotyczyła fachu, którym obecnie się parał.

— A zadanie? — wypaliła.

— Jakie zadanie?

— Każdy z nas dostał zadanie i nagrodę, prawda?

— Słucham? — zdziwił się. — O czym mówisz?

Zwilżyła usta.

— Nie dostałeś żadnego zadania?

— Nie... oprócz tego, aby polować na Gwardię. — Słysząc to otworzyła szerzej oczy, rozumiejąc, że jednak nie była to tak oczywista sprawa. Rhyden oparł łokieć o zgiętą nogę. — A ty?

Zagryzła policzek od środka.

— Tak, ale...

— Co to za zadanie?

— Nie mogę ci powiedzieć.

Gawron przypatrzył jej się swoim badawczym wzrokiem. Jego wydatne usta zacisnęły się teraz w wąską kreskę.

— Bo dotyczy to kogoś z nas, prawda?

Zaprzeczyła natychmiast.

— Nie.

— Więc czemu nie możesz mi powiedzieć?

— Bo Szpon zakazał.

Błądził wzrokiem po jej twarzy, szukając odpowiedzi.

— Kłamiesz, Eutheemio.

Wypuściła powietrze przez nos.

— Nie. Nie zrobiłabym niczego, co by wam w jakikolwiek sposób zagroziło.

— Ale dostaniesz za to pieniądze? — zainteresował się. — Jak dużo?

Musiała skłamać.

— Wystarczająco, abym... za jakiś czas mogła opuścić zakon. Mam jeszcze dług do spłacenia.

Rhyden prychnął.

— Mnie nigdy czegoś takiego nie zaoferowali.

Wtedy w jej głowie zaświtał pomysł.

— A gdybyśmy razem to zrobili? Gdybyśmy razem się wykupili? Pomogłabym ci z finansami, skoro miałabym uzbieraną sumę.

Oczywiście, nie było żadnych finansów. Nie miała żadnych swoich pieniędzy, jak zawsze zresztą. Gdyby jednak miała wolną drogę do opuszczenia Ptaków, mogłaby pomóc Rhydenowi. Sama nie wiedziała, w którym momencie pojawiła się w niej taka myśl, ale gdyby razem odeszli, być może nie pogrążyłaby się w nienawiści i niepokoju. Rhyden potrafił ją uspokoić, potrafił do niej dotrzeć, a ona...

Ona chyba go potrzebowała. Mogliby stąd odpłynąć, znaleźć nowe życie. Ona może odnalazłaby sens, a Rhyden powróciłby do swojej rodziny.

Przynajmniej w ten sposób mogłaby się mu odwdzięczyć.

Rhyden przetrawiał tę informację.

— Nie dotyczy to Iverona, prawda? Nie masz nic wspólnego z jego zniknięciem? — Wyraził wątpliwości.

— Nie — odparła. — Ale nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Sama sobie z tym poradzę. Odnajdziemy Iverona, i może on też...

— O, nie. — Cmoknął przez zęby. — Iveron nie opuści Ptaków. Nie zatrzyma nas, ale też ich nie zostawi. Przecież on się tutaj wychował. Jeżeli w ogóle nadal żyje, prawdopodobnie pozostanie z nimi aż do śmierci. Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś został Szponem — wymieniał, wpatrzony w horyzont.

— Powinniśmy dostać się do pałacu — podjęła, przypominając sobie o Ragarii.

— Wiem. Sądzę, że Ragaria chciała nam coś przekazać. Ale potrzebujemy dobrego planu, nie mówiąc już o rozkładzie pokoi. I nawet nie wiemy czego szukać...

Usłyszeli poruszenie dokładnie w tym samym momencie, a ich ciała zareagowały odruchowo wyciągnięciem sztyletów. Eutheemia podniosła się też na zdrętwiałe nogi, zaraz po Rhydenie, i obydwoje wycofali się na skały. Dziewczyna jednak się poślizgnęła, i przez moment myślała, że runie z klifu, ale Rhyden przytrzymał ją za łokieć. Skończyło się tylko na bolesnym zadrapaniu kolana. Spojrzała na niego porozumiewawczo i aby wyrazić podziękowanie, jednak on obserwował mur za nimi. Wspięli się kawałek dalej i przylgnęli do ściany. Eutheemia kucała, a mężczyzna stał nad nią – oboje skupieni byli na obserwowaniu nadchodzących ludzi.

— Sprawdzę tutaj. Raz już ktoś wypadł przez ten cholerny balkon! — Głos znajdował się mniej więcej tam, gdzie jeszcze przed chwilą siedzieli skrytobójcy.

— Nie zdziwiłbym się, że znowu się nażłopał... — Splunięcie. — Mówiłem mu, że ten alkohol doprowadzi go do grobu.

Eutheemia wyjrzała zza kolan Rhydena na następny balkon i uniosła głowę, ale mężczyzna zaprzeczył.

— Nie doskoczymy. Za daleko — szepnął niemal bezdźwięcznie.

Zacisnęła wolną dłoń w pięść. Nie mieli stąd żadnej drogi ucieczki... A ci ludzie z pewnością kogoś szukali. Co jeśli to był Gwardzista, który zniknął zza jej pleców zaraz po tym jak poczuła trovattę?

Serce podeszło jej do gardła.

Cała sytuacja zaczynała nabierać sensu.

Podniósłszy się, przylgnęła do Rhydena, ponieważ nie mieli zbyt wiele miejsca na to, aby swobodnie stać.

— Muszę coś zobaczyć — poinformowała go i złapała go za rękę.

Obdarzyła go zatem największą dozą zaufania w całym swoim dotychczasowym życiu, kiedy wychyliła się nad skarpą, mając oparcie tylko w jego ramieniu.

Suchy wiatr zatańczył w jej włosach, gdy, wisząc tak, przyglądała się mrokowi pod sobą, póki ten nie zmaterializował się w ciało mężczyzny, ułożone starannie między dwoma skałami. Nabrała gwałtownie powietrza, a Rhyden przyciągnął ją do siebie. Asekuracyjnie obejmował ją ramieniem.

Przez moment próbowała złapać oddech, bo ten z jakichś przyczyn opuścił jej płuca.

Słyszała strażników wykłócających się o to, kto wyjdzie za balustradę i widziała niemalże każdy pieg na nosie Rhydena, który wpatrywał się w nią z wyczekiwaniem.

— Ciało — sapnęła, na co mężczyzna zacisnął usta. — Gwardzisty.

— Czyli ta trovatta...?

— Zapewne tak — potwierdziła i obserwowała, jak grdyka Rhydena poruszyła się w górę i dół.

— Do diaska — warknął, uniósłszy oczy do nieba. Nie, nie do nieba – sprawdzał jak wysoko znajduje się mur, mimo że obydwoje wiedzieli, że zdecydowanie zbyt wysoko. — Nie możemy ich zabić.

— Nie.

Nie mogli, bowiem mieli tutaj zbyt mało miejsca i nie zdążyliby nikogo zlikwidować, nim strażnicy zaalarmowaliby resztę straży.

— Wyrzuć broń — zakomenderował, puszczając ją i wyciągając wszystkie swoje noże. Mimo że robiła to z ogromnym bólem, wiedziała, że to jedyne wyjście. Zostawiła tylko skrytą buteleczkę z trucizną, po czym przekazała obydwa sztylety Rhydenowi. Ten sprawnie rzucił je z dużą siłą daleko przed siebie, tak, że w końcu zniknęły w mroku i zatopiły się w piasku. Ktoś bardziej uważny mógł zauważyć z wieży przelatujące kształty, ale to było najbezpieczniejsze.

Ostatnie ostrze opuściło palce Gawrona w chwili, w której strażnik przeszedł nad balustradą. Wciąż, będąc za zakrętem, znajdowali się poza polem widzenia, jednak...

— Nic nie widzę! — powiedział strażnik i położył się na kamieniach, wyglądając uważnie zza krawędzi. Łatwo byłoby go teraz zepchnąć i Eutheemia chciała to zrobić, ale drugi pewnie by to spostrzegł.

— Sprawdź kawałek dalej.

Wykorzystując wycie wiatru, Rhyden opadł bezszelestnie na ziemię, ciągnąc za sobą dziewczynę. Posadził ją sobie na kolanach i przytulił do siebie. Zdążyli zrobić to wszystko na uderzenie serca przed tym, nim powitała ich twarz strażnika. Na szczęście nie był to Gwardzista, tylko zwyczajny żołnierz.

— Hej! — zakrzyknął, zapewne równie zdziwiony, jak oni powinni być.

— Coś znalazłeś? — zapytał tamten.

— Tak, jakąś parę! Co wy tu robicie?

— Przepraszam, usłyszeliśmy was i się wystraszyliśmy, że ktoś nas tutaj... — wyjąkał Rhyden z wyrazem zmieszania.

— Dzieciaki! — fuknął, a jego usta wygięły się z obrzydzeniem. — To nie miejsce na schadzki, można tu zginąć! Wynoście się stąd, ale już!

— Przepraszamy! — pisnęła Eutheemia i z udawaną skruchą podniosła się ostrożnie z kolan Rhydena. Strażnik podał jej rękę, aby bezpiecznie przeszła na skałę obok.

Wkrótce obydwoje stali bezpiecznie na balkonie, rugani przez drugiego strażnika. Chcieli ich już puścić, kiedy ten, który ich znalazł, zawołał:

— Znalazłem go! Leży na skałach, pewnie nie żyje! — W jego głosie nie było emocji, jakby przyzwyczaili się do podobnych sytuacji. Drugi pokręcił głową i złapał ich za ramiona, pchając w głąb ogrodu.

— No to żeście sobie nagrabili swoją schadzką. Jesteście zatrzymani — sapnął im strażnik do ucha, z wyczuwalną złością.

Rhyden i Eutheemia popatrzyli po sobie.

Chyba właśnie zyskali swój upragniony wstęp do pałacu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top