29


Kończyli właśnie kurtuazyjną rozmowę z jednym z urzędników i jego czterema żonami, kiedy na poduchy obok dosiadł się człowiek o srebrnych oczach i wydatnych kościach policzkowych. Człowiek, który sprawił, że Eutheemia wbiła paznokcie w spód dłoni, choć znacznie bardziej wolałaby wbić ostrze w jego gardło.

Edward Withmoore jak gdyby nigdy nic usiadł w siadzie skrzyżnym, witając człowieka, który z nimi rozmawiał.

— Al-Baig, długo cię szukałem — powiedział Edward po reedialsku, co Eutheemia zrozumiała głównie dzięki wszystkim gościom zza granicy, bywającym u Urthena. Mimo iż tego nienawidziła, ten sukinsyn ją wychował i nie mogła z tym nic zrobić.

— Wasza Wysokość. — Tłusty mężczyzna pochylił głowę na znak szacunku. — Czym sobie zapracowałem na ten zaszczyt?

Rozmawiali, jakby w ogóle ich tu nie było, mimo że skrytobójcy wraz z żonami momentalnie pochylili się w siadzie, aby powitać władcę Reedial. Rhyden i Eutheemia popatrzyli po sobie, nie wiedząc, czy powinni zostać, czy się wycofać. Dziewczyna nie wiedziała, jak czuł się Gawron, ale ją samą zmroziło i nie była pewna, czy byłaby w stanie wykonać jakikolwiek ruch. Serce biło jej jak szalone.

— Powiedzmy, że... Nassim Siendrar polecił mi się z tobą skontaktować. W interesach — dodał wolno, a kącik jego ust uniósł się w chłodnym uśmiechu. Wtedy też jego srebrzyste oczy napotkały ziejącą nienawiścią czerń dziewczyny. — Ale widzę, że masz gości.

— Odejdziemy w razie potrzeby — odrzekł od razu Rhyden sprawnym reedialskim.

— Och, nie, nie, nie chciałbym przegapić okazji pomówienia z artystami. W dodatku z Wielkiego Paktu, czyż nie mam racji? — zapytał chłodno, a oni wyprostowali się.

— Owszem. — Niestety głos Eutheemii ją zawiódł, podobnie jak obecnie zawodził ją jej umysł. Jakim cudem życie doprowadziło ją do momentu, w którym siedziała ramię w ramię z tyranem, który zniszczył jej życie?

— Z Array?

— Tak, Wasza Wysokość.

— Oczywiście, że tak. — Edward pokręcił głową i chyba starał się udać rozbawienie. — Przecież słyszę wasze akcenty. Źle wam się tam żyło, że podjęliście decyzję o emigracji? — Słowa, które wypływały z jego ust, ociekały czymś podobnym do swądu ciała w stanie rozkładu.

Eutheemia nie wiedziała, co ma powiedzieć, ale na szczęście to Rhyden odpowiedział:

— Z całym szacunkiem, lecz nie nazwałbym tego emigracją, Wasza Wysokość. Zostaliśmy zatrudnieni w Teatrze Trzydziestu Nocy i nie mogliśmy przegapić takiej szansy. Swoim pochodzeniem chcemy przynieść chwałę Wielkiemu Paktowi.

Dziewczyna w tamtym momencie wpatrywała się w Rhydena jak najcenniejszą rodzinną pamiątkę, bo sama chyba nigdy nie wymyśliłaby podobnej odpowiedzi. Poczuła jak po jej napiętych ramionach rozchodzi się ulga. W jakiś sposób cała ta rozmowa przyprawiała ją o mdłości, jak gdyby Edward mógł w każdej chwili wtrącić ją z powrotem do niewoli.

Król znów uśmiechnął się chłodno.

— Oczywiście, że tak — powtórzył dziwnie cichym głosem i zlustrował ich obu spojrzeniem stalowych oczu. — Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze niebawem pomówić. — Zakończył tym tę krótką rozmowę. — Z pańskimi żonami również się chętnie zapoznam w późniejszym czasie, ministrze.

I w ten oto sposób cała szóstka została zmuszona do podniesienia się z wygodnych poduch i oddalenia od konwersujących mężczyzn.

Eutheemia zaś oddalała się od nich w aż zbyt szybkim tempie, co uświadomiła sobie dopiero, gdy Rhyden do niej podbiegł i położył rękę na dole jej pleców, aby ją zatrzymać.

— Hej, Euthe. Wszystko dobrze?

Dobrze to było wyjątkowo trywialne słowo jak na stanie oko w oko z tyranem z kontynentu. Myśli napęczniały jej w złości i obijały się teraz w jej głowie ze zdwojoną siłą, powodując tępy ból. Zrozumiała też, że nie odczuwała chłodu tylko w miejscu, w którym ciepła ręka mężczyzny stykała się materiałem jej sukienki.

— Chciałabym coś zrobić — powiedziała głosem równie drżącym co światło lampionów, dygoczące cieniami na jej twarzy.

— Co takiego? — zapytał Rhyden wyjątkowo czułym i jedwabistym głosem, jakby próbował uspokoić bliską mu osobę. Swoim ciałem zasłaniał też dziewczynę od widoku innych ludzi, toteż Eutheemia odważyła się podnieść na niego spojrzenie. Obsydian jej oczu pokryty był słoną taflą łez, które jednak się nie przelały, a tylko osadziły na rzęsach jak poranna rosa na trawie.

— Chciałabym go zabić. — Nie brzmiało to jak stwierdzenie godne skrytobójczyni, ani nawet osoby, która odebrała już wiele żyć. Brzmiało to bardziej jak czcze i emocjonalne rozprawianie na tematy błahe, acz ważne dla mówiącego.

Rhyden długo się w nią wpatrywał w bezruchu. Usta miał lekko uchylone, nie wypuszczając słów, które być może cisnęły mu się na język. Na moment ściągnął brwi, ale zaraz potem jego oczy pociemniały, a twarz rozluźniła się. Poczuła zsuwającą się z jej pleców dłoń, która zaraz oplotła się wokół jej własnej.

— Chodź. Jeśli mi ufasz, postaraj zachowywać się jeszcze przez chwilę naturalnie — dodał, rzucając jej zaniepokojone spojrzenie.

Więc przełknęła gorzkie łzy złości i uczepiona ręki swojego nauczyciela, ruszyła przed siebie. Po chwili jednak mężczyzna puścił ją i wplątał ich w krótką rozmowę. Lawirował między ludźmi, co jakiś czas zgarniając coś do jedzenia, wymieniając uprzejmości i niepotrzebne komplementy. Aż w końcu pociągnął ją za sobą w mrok ogrodu. Znaleźli się tam, gdzie wcześniej zgromadzeni byli aktorzy, z tym wyjątkiem, że teraz alejki pękały w szwach od biesiadujących. Eutheemia stąpała po kamieniach jak we śnie, kierowana tylko przez Gawrona. W końcu światło lampionów ich opuściło, zagrodzone chłodnymi murami alkowy wyglądającej na pustynię, lecz nie zakończyli tutaj swojej wędrówki, tylko szli dalej wzdłuż ściany, aż do następnego okna, okrytego ciemnością.

— Przejdź na drugą stronę — poinstruował Rhyden, a Eutheemia usłuchała go, marząc tylko o tym, aby zniknąć na chwilę z tłumu i porzucić rolę aktorki. Wymknęli się na twarde skały, po których ostrożnie przeszli aż do następnej wnęki między dwoma kamieniami.

Jeszcze nim usiedli, dziewczyna zapytała:

— Nie patrolują tego miejsca?

Rhyden pokręcił głową.

— To jedyna taka luka. Nie przyda się szczególnie do wtargnięcia do pałacu, ani nawet w ucieczce z niego, z uwagi na to. — Wskazał brodą na dół klifu. — Ale można się tu schować — dodał z głupim uśmiechem, który nie sięgnął oczu.

Przysiedli na ziemi, wciskając się głębiej w chłodną wnękę. Ramiona Rhydena, mimo że odkryte, wciąż emanowały ciepłem, a skóra pachniała gorącem. Przed nimi zaś sunęły wolno pustynne piaski, granatowe na tle nocy. Ich bezkres przerażał i zapierał dech w piersiach chyba jeszcze mocniej niż widok oceanu.

Eutheemia jednak patrzyła na nie jak przez mgłę. Spojrzenie zaślepiała jej wciąż tląca się furia. Była jak nieugaszony knot świecy – niezbyt niebezpieczny, a jednak bolesny przy bliższym kontakcie. Poczuła ciepło na policzkach.

— Nie płacz — szepnął cicho Rhyden, zaglądając jej w oczy.

A więc tym ciepłem były gorzkie łzy, których tym razem nie zdołała powstrzymać. Ale znowuż – nie płakała z rozpaczy, a ze złości. Jakże dziwne to było uczucie.

Odwróciła lekko głowę.

— Nie chcę, żeby ktoś widział jak płaczę — mruknęła, bo rzeczywiście dziwnie się z tym czuła. Nigdy przecież nie płakała i jakoś nie potrafiła zrozumieć, że tym razem naprawdę się to dzieje. Lecz uczucie to nie było rozdzierające, a jej ciałem nie wstrząsały spazmy. Łzy zwyczajnie pociekły w dół, dając upust temu, co chciała w sobie schować.

Rhyden odchylił się.

— Widziałem jak wymiotujesz na treningach i plujesz krwią, kilka łez nie sprawi mi różnicy.

Eutheemia parsknęła śmiechem.

— To kwestia honoru, Rhydenie — wymamrotała głucho, bo opierała teraz brodę o kolano.

— Honor to też taka dziwna rzecz, prawda? Jesteśmy w jego posiadaniu, ale jednocześnie tylko my możemy go sobie odebrać. — Mężczyzna bawił się sztyletem, który raz po raz odbijał tę szczęśliwą, jedyną z tysiąca, gwiazdę na niebie.

Kiedyś już tak siedzieli...

Tak, chyba tak, chociaż Eutheemia wyjątkowo łatwo o tym zapomniała. Kiedy Rhyden ją uczył, a każdy dzień wyglądał dla niej tak samo, czasem wybuchała. Nie złością, smutkiem, ani nawet irytacją. Po prostu nadchodziła czasem chwila, w której nic jej nie wychodziło. Żadne ćwiczenie nie przynosiło odpowiednich rezultatów, a ona osiągała tak złe wyniki, jakby próbowała go przekonać, że wcale nie nadaje się na bycie zabójczynią. Były to dni, w których nabawiała się większości kontuzji. Dni, które mimo jednolitych i niezmiennych mroków teatru, wydawały się jej jeszcze mroczniejsze. Dni, po których następowały równie ciemne noce, a te z kolei przynosiły koszmary.

Trening z Rhydenem nie był dla niej tylko treningiem ciała, ale także duszy.

Którejś nocy, po pierwszym zabójstwie więźnia i złamaniu jednego żebra, obudziła się w nocy z gorączką i mdłościami, a Rhyden stał nad jej łóżkiem jak gwardzista nad swym królem. Myślała, że to zwidy, ponieważ go nie wołała, ale on naprawdę tam był, poświęcając swój sen na jej rzecz.

Zawsze był milczący, a jego jedynym komentarzem było to jego "do diaska", w którym tak się lubował, a które jednocześnie doskonale oddawało wszystko, co miał do powiedzenia. Wystarczyły tylko dwa, nisko wypowiedziane, czasem przechodzące w pomruk słowa, aby jego przyjaciele zrozumieli, co chciał przekazać.

A potem...

Potem nadeszła tamta noc, w której Eutheemia go nie usłuchała.


Było wtedy ciemno – ciemniej niż dzisiejszej nocy i mroźniej niż w zimowy poranek na kontynencie. Powietrze pachniało słoną wilgocią i niepowodzeniem. Eutheemia z Rhydenem przemykała jak cienie między alejkami i straganami, wszędzie, gdzie ludzkie oko o tej godzinie nie sięgało. Gdyby ktoś ich ujrzał i mrugnął, po otwarciu oczu już by ich nie było.

Nóż, który ściskała w wyuczony sposób w ręku, okropnie jej ciążył, dając wrażenie, jakoby wcale nie należał do niej, tylko został skradziony od jakiegoś nieostrożnego wędrowca.

Broń zaś, którą przymocowała do całego ciała, otarła jej rzemieniami skórę i parzyła jak poczucie winy.

Wspięli się na dwie świątynne kopuły, po przeciwległych stronach ogromnego tarasu, pośrodku którego wybudowano trzy posągi bogów. I czekali. Czekali ponad godzinę, a Sójka co jakiś czas zmieniała pozycję, aby ulżyć ścierpniętym nogom. Kopuła za dnia miała kolor złota i mieniła się niczym wypolerowana moneta, jednak nocą, z tak bliska, wyglądała na brudną, a w dodatku była kleista w dotyku. Sójka wiedziała, że farba, którą pociągnięto dachówki, czasy świetności miała już dawno za sobą, więc starała się jej nie dotykać. Nieprzyjemnie śmierdziała, jak gdyby jakaś substancja zepsuła się od wilgoci.

Ile jeszcze mieli czekać?, zastanawiała się co chwilę. Ich celem była czterdziestopięcioletnia kobieta, sponsorka trzech największych domów publicznych w Charranie. Zalazła komuś za skórę, więc najpierw nakazano Ptakom ją śledzić – już dwa tygodnie temu Gawron z Sójką zauważyli, że kobieta o imieniu Lorse skrywała sekret – męża i małe dziecko, którzy chowali się przed światem w świątynnych murach. Lorse przychodziła tutaj zatem nie na modły, a na spotkanie z rodziną. Tutaj też musieli się jej pozbyć.

Świątynia mieściła pod sobą przydatne podczas takich zadań zapomniane tunele, niektóre zawalone, inne celowo odgrodzone, stanowiące idealne miejsce do przetransportowania nie tylko samych zabójców, ale i ciała. Zatem, pomimo tego, że świątynia ulokowana była na szczycie Charranu, dotarcie do Teatru było dosyć łatwe.

Usłyszała szuranie pod gzymsem, więc wyjrzała na dół i zamarła ze zdziwienia.

To strażnik. Strażnik, którego przecież nie powinno tu być.

Spojrzała szybko na miejsce warty Gawrona, a on błysnął raz nożem. Najwyraźniej też zauważył nowego strażnika i dał jej znać, że można go zlikwidować.

Nie zawahała się.

Ptaki nie spadają, zatem ona nie spadła – po prostu zeskoczyła i miękko wylądowała na przewalającym się ciele strażnika, którego ogłuszyła rękojeścią sztyletu. Za niespełna minutę z powrotem stała na posterunku.

Coś się zmieniło. Nie od razu zrozumiała, co takiego, ale podskórnie wyczuła niebezpieczeństwo, nim to ujawniło się przed nią w postaci kolejnych dwóch strażników. Zatem, nie licząc tego, który już nie żył, naliczyła sześciu.

Gawrona jednak nigdzie nie było, co nieco ją zaniepokoiło. Czekała wytrwale obserwując spacerujących strażników i oceniając ich uzbrojenie. Na plecach nosili kusze, a do pasa przytroczyli po dwa zakrzywione miecze. Natężenie straży mogło oznaczać, że zbliżała się godzina spotkania sponsorki z mężem i dzieckiem. Jej partner ponoć też był zamieszany w nieczyste sprawki, jednak nie figurował na liście osób do wyeliminowania. Wręcz przeciwnie – Ptaki chciały uniknąć niepotrzebnych śmierci.

Minął kolejny kwadrans, gdy nagle szuranie butów zmaterializowało się za nią w jej nauczyciela.

— Zaglądałem do świątyni — mruknął. — Mąż z dzieciakiem czekają przy ołtarzach w towarzystwie jednego ochroniarza.

— Pojawiło się dwóch nowych strażników — dodała, a czarny materiał okalający jej twarz, nakreślił kształt jej ust, gdy nabierała powietrza.

— Gdzie?

— Jeden na balkonie i po jednym po obu stronach krużganków. Jeden stoi przy trzeciej kolumnie po prawej, drugi przy czwartej po lewej. Ten, który wcześniej tu był, przeszedł pod bramę. Może zabijemy ją przed bramą? — zastanowiła się.

Gawron pokręcił głową.

— Schody świątyni są zbyt odsłonięte. Mógłby nas zobaczyć dosłownie każdy.

— To co robimy?

— Nie wiem. Myślę. Nie sądziłem, że tylu ich tutaj będzie. Wolałbym ich wszystkich nie zabijać — wyznał. — Choć chyba pozostaniemy bez wyjścia.

— Naprawdę wszyscy są tutaj, aby ją chronić? — spytała z powątpiewaniem.

— Może. A może tylko bronią przybytku.

Do schodów świątyni zbliżył się wielbłąd z niezbyt zdobną lektyką, prowadzoną przez dwóch rosłych ochroniarzy. Pomogli oni wysiąść Lorsie, a ta z niewielką gracją ruszyła przed siebie, zakasając przy tym spódnicę.

Sójka spanikowała i posłała nauczycielowi spojrzenie, lecz on był zupełnie spokojny. Kiedy obróciła głowę, dostrzegła, że mężczyzna wraz z dzieckiem wysunęli się właśnie ze świątynnych wrót. Czasu było coraz mniej.

— Szybko — zakomenderował nagle Gawron. — Zakradniesz się do tego na balkonie, a ja z dachu wyeliminuję tego w lewym krużganku. Mamy około dwie minuty, nim wejdą po schodach.

Sójka skinęła głową, ale jej zesztywniałe kolana zaprotestowały, kiedy obiegała bezszelestnie kolumnę. Nisko pochylona biegła potem wzdłuż zewnętrznej krawędzi świątyni, aż w końcu chwyciła skraj wyższej kondygnacji i wspięła się na nią. Teraz widziała plecy spacerującego strażnika. Doszedł on do drugiego końca balkonu i zbliżył do niej, a ona poczekała, aż znów się obróci. Właśnie ten moment wybrała na zeskoczenie na niego i ogłuszenie go, podobnie jak poprzedniego strażnika. Łopotowi jej płaszcza towarzyszył jeszcze świst wystrzelonego z kuszy bełta. Nie miała czasu na rozglądanie – wspierając się na jednej ręce, przeskoczyła przez balustradę i z lekkim bólem w kostkach wylądowała na twardej posadzce. Odruchowo przetoczyła się na bok – gdyby tego nie zrobiła, rzucony nóż prawdopodobnie nie drasnąłby jej pleców, tylko wbił się w pierś. Podniosła się natychmiast, widząc przed sobą Gawrona ruszającego z pełną prędkością na najbliższego napastnika – tego za kolumną. Sójka z kolei prostą linią biegła na rosłego przeciwnika, pilnującego bramy. Widząc jego wzrost zwątpiła w jakąkolwiek swoją przewagę, jednak mimo to z butnością dobyła jeszcze drugiego noża. Nie mogła dać strażnikowi czasu na krzyknięcie, zatem od razu natarła. Ich ostrza zbiły się z nieprzyjemnym szczęknięciem, a dziewczyna ledwo zablokowała cios, odpychając go na bok. Odskoczyła w lewo, gdy miecz znów świsnął obok jej twarzy, a potem przetoczyła się po ziemi, próbując naciąć jego nogę. Udało jej się zaledwie go drasnąć, gdy zrozumiała, że wpadła na ścianę i na moment straciła orientację. Z lekką paniką, stawiła czoła przeciwnikowi, w ostatniej chwili hamując następne cięcie. Nie, nie zahamowała go. Trzy ostrza błyszczały kilka centymetrów od jej twarzy i z każdą chwilą się do niej zbliżały. Spróbowała go kopnąć, ale to on kopnął ją pierwszy i tym samym powalił na ziemię. Przeturlała się po brudnej posadzce, ale rąbek jej płaszcza natrafił na wrogi miecz. Lecz mężczyzna nie mógł poświęcić jej więcej uwagi, ponieważ Gawron sunął właśnie do niego z wyciągniętym, ociekającym krwią sztyletem. Strażnik zasłonił się przed nim, a Sójka wykorzystała ten moment, aby z podskokiem stanąć na nogach i dźgnąć go w żebra.

— Dobra robota — wysapał jej nauczyciel. — Pozostało dwóch. Pamiętaj, nie zabijaj nikogo poza nimi. Nie chcemy zranić nikogo z jej rodziny — dodał przezornie, po czym z rozbiegu wskoczył na gzyms i podciągnął się na dach krużganka, a Sójka usunęła szybko ciało strażnika, przeciągając go za kolumnę. Oczywiście, smugi krwi nadal błyszczały na bladoniebieskiej posadzce, wysadzanej drobnymi kamyczkami.

Oddech nawet nie zdążył jej się wyrównać, a krew na plecach zakrzepnąć, kiedy odrzwia bramy rozchyliły się na oścież. Najpierw weszli strażnicy, a zaraz po nich Lorsa. Zbryzgana krwią ziemia nie stanowiła pierwszej rzeczy, którą ujrzeli. Jeden z nich właściwie nic nie ujrzał, bo w jego oku utknął nóż rzucony przez Gawrona. Eutheemia niemalże tanecznym ruchem wyskoczyła zza kolumny, rzucając się na drugiego strażnika, który jednak spodziewał się tego, że ktoś może zaatakować go od tyłu. Złapał ją za nadgarstek, nim wbiła mu sztylet w ramię, ale nie zasłonił się przed silnym kopniakiem w brzuch, w który mogła włożyć całą swoją siłę przez wzgląd na to, iż podtrzymywana była jego ciężarem. Ostrze, mające znaleźć się w ramieniu napastnika, wylądowało w jego udzie.

Usłyszała donośny pisk Lorsy, więc odepchnęła od siebie jej ochroniarza, by rzucić w nią drugim nożem. Ręka jednak jej się trzęsła i nie trafiła, a kobieta zaczęła dodatkowo biec pod krużgankami. Musiała ją dogonić. Pobiegła po nią, nie bacząc na leżącego na ziemi człowieka i z prędkością antylopy dorwała ją, a następnie złapała za materiał sukni.

Coś poruszyło się w cieniu wejścia do świątyni. Sójka, w pewnym transie zabijania, bez zastanowienia rzuciła tam sztyletem, a potem sprawnym ruchem skręciła kark Lorsie.

Niejako cieszyła się ze swojego sukcesu, bowiem była to jej pierwsza misja. Pot ściekał jej po całym ciele, nieprzyjemnie wpływając do rany na plecach, a ciśnienie bulgotało jej w uszach, ale ostatecznie pokonała każdego...

Nie.

Ten, którego powaliła na dziedzińcu, nadal tam leżał. A więc u wejścia świątyni...

Dziewczyna, mimo że ledwo dyszała, dobiegła tam natychmiast, aby spojrzeć na swój największy dotąd błąd.

Krew opryskała gorącym strumieniem przerażone dziecko, ściskające drobnymi rączkami kamizelkę dogorywającego ojca.

Płaszcz Gawrona załopotał tuż przy uchu Sójki tak głośno, że jej już i tak szeroko roztwarte oczy, poszerzyły się jeszcze bardziej. Czerń na moment przykryła widok, a Rhyden... Rhyden po raz pierwszy wtedy zaklął.

— Trafiłaś w tętnicę! — huknął, podbiegnąwszy do rannego. Sójka zbliżyła się jak w transie, po drodze tracąc krok. Dziecko wyło głośno i mogło w każdej chwili przywołać swoim płaczem jakiegoś przechodnia. Ale to, jak zawodziło...

Czy Eutheemia też tak płakała, kiedy odbierano ją jej rodzicom?

Mężczyzna zakaszlał, a zaraz potem zaczął dusić się własną krwią. Czerwona piana wylała się z jego ust, a Rhyden robił wszystko, aby uciszyć dziecko i zasłonić mu ten tragiczny widok.

— Zabierz go, Sójko! — krzyknął do niej, pomimo iż stała tuż za nim. Wzięła więc chłopca na ręce, mimo że ten szamotał się i płakał, wołając swojego tatę. Dziewczyna najdelikatniej i jak najbardziej stanowczo zakryła mu usta dłonią. Buzia dziecka była już obmyta z krwi gorzkimi łzami.

Dziewczyna zasłoniła mu oczy idealnie w chwili, w której Gawron jednym sprawnym ruchem skręcił rannemu kark. A potem wypolerowany metal sztyletu mrugnął do niej wątłym światłem pochodni.

— Przepraszam. — Głos Gawrona doleciał do niej jak odchodzący duch tamtego człowieka.

To ona powinna przeprosić, i miała ochotę rzucić się na kolana, kiedy zobaczyła swojego nauczyciela opierającego dłoń o swoje udo i podnoszącego się z napięciem. Z jego twarzy opadła czarna chusta, zatem Sójka widziała nie tylko blednące od furii oczy, ale także twarz ściągniętą w gniewie, obrazie i czymś zwierzęcym, co dotknęło ją głębiej, niż sztylet, który zatopiła w szyi tamtego nieszczęśnika.

Sójka przyciskała dziecko do piersi, jak gdyby mogło osłonić ją przed tymi wszystkimi emocjami, chociaż było to wyjątkowo samolubne.

Gawron znalazł się tuż przy niej w oka mgnieniu. Stał pół metra od niej, a ona czuła jego gorący oddech i widziała zawód, tak potężny, że była coraz bliższa rzuceniu się z najbliższego dachu. Nigdy tak na nią nie patrzył. Nigdy go nie zawiodła. Nigdy nie skazała czyjegoś istnienia na...

Na los, który oboje dzielili.

Myślała, że ją uderzy, chociaż była to dziwna i nieprawdziwa myśl, ponieważ Gawron nigdy nie podniósłby na nią ręki.

Bez słowa odwrócił się i odbił od ławki, aby złapać sklepienia. Czekał na nią, choć nie patrzył jej w oczy, bo zwlekał tylko po to, aby odebrać od niej chłopca. Kiedy to zrobił, odbiegł po dachu tak szybko i sprawnie, że dogonienie go było nie lada wyzwaniem – nawet z balastem poruszał się wtedy lepiej od niej.

Noc stała się jeszcze ciemniejsza. Statki przestały skrzypieć, a wiatr nie dął już w materiały straganów. Ptaki nie krążyły niespokojnie nad ich głowami, bo dopuścili się karygodnego czynu – a raczej ona się go dopuściła.

Minął może kwadrans, a oni dotarli bezpiecznie do podziemi Teatru.

Większość Ptaków wybyła na różne zlecenia, więc znaleźli się sami. Gawron, nadal nie odzywając się do niej, krążył po labiryncie korytarzy, a kiedy znalazł się blisko dogodnego pokoju, wpadł do środka. Eutheemia podążyła za nim, mimo że było to jak pchanie się na nóż.

Zamknęła drzwi.

Nie wiedziała, po co.

Stali w napiętej i wściekłej ciszy może przez pięć uderzeń serca, nim Rhyden nie zerwał wolną ręką wcześniej nasuniętego materiału z twarzy i nie splunął na ziemię.

— Kurwa, Eutheemio! — ryknął. Nie drgnęła. Łypnęła tylko na śpiącego chłopca. Musiał być pod działaniem trovatty. Dobrze. Może niedługo nawet zapomni, że wiódł inne życie. — Eutheemio, na wszystkich bogów! — krzyczał dalej, dygocząc. Usta miał wykrzywione w brzydkim grymasie. — On... on przecież... — ciągnął, jąkając się.

— Wiem. — To słowo nic nie znaczyło. Tak samo jak wszystkie słowa przeprosin, które nie potrafiły z niej wypłynąć.

Rhyden krzyczał dalej, rwąc sobie włosy z głowy. Mieli teraz dziecko, którym musieli się zająć i które mogli albo zabić albo wciągnąć do gildii. Gawron nie patrzył jej w oczy, zbyt zawiedziony tym, co tak bezmyślnie zrobiła. Przecież wiedziała, że gdzieś będzie ojciec z dzieckiem i że mieli go nie skrzywdzić. Wiedziała o tym. Strażników miało być dwóch, ale tamten ruch...

Głos mężczyzny niósł się hukiem po murach podziemi.

A potem, z sekundy na sekundę, Rhyden po prostu wyszedł, zabrawszy chłopca. Eutheemia zaś jeszcze długo stała w miejscu, próbując zagłuszyć dudniące jej w głowie krzyki.




Zatem poznaliśmy już sytuację, która przed miesiącami tak bardzo ich poróżniła... Następny rozdział będzie poniekąd jego kontynuacją - początkowo miał to być jeden, ale zdecydowałam się go podzielić ze względu na długość. Mam nadzieję też, że dobrze się bawiliście przy pierwszym chyba takim opisie misji skrytobójców :P Myślicie, że Rhyden miał powód do takiej reakcji? A Eutheemia? Czy powinna czuć winę za coś, co zrobiła nieumyślnie? 

I czekam też na Waszą reakcję na pierwszą część rozdziału, tej przed retrospekcją! 

Jestem też po pierwszym etapie szkolenia na Ambasadora i przeszłam do drugiego, także coraz bliżej! Trzymajcie kciuki :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top