Rozdział 4

Pobyt w kawiarni okazał się całkiem przyjemny. Oprócz tej jednej kłótni przed wyjściem, przez którą cały czas miałam zepsuty humor. Wewnętrznie, bo na pewno nie zamierzałam tego po sobie pokazać w towarzystwie Ivana.

Nie dam mu tej satysfakcji.

Zwłaszcza, że cały czas rzucał mi urażone spojrzenia, kiedy tylko śmiałam się z żartów Jess oraz Deborah. One widocznie też były całkiem spostrzegawcze, bo obydwie również go drażniły.

Chociaż w mniejszym stopniu ode mnie.

— Ivan! Rozchmurz się! — zawołała Sophie, w końcu się do nas dosiadając. — Nie możesz się kłócić ze swoją narzeczoną tuż przed ślubem! Tego nie ma w kodeksie wzorowego męża!

Parsknęłam śmiechem, słysząc głębokie westchnięcie mężczyzny, który rzucił Sophie spojrzenie pełne rezygnacji. Nie wyglądał na zbyt szczęśliwego, ale co zrobić? Sam zaczął!

— Widzisz, Ivan? Nie możesz się ze mną kłócić, bo nie wypada. — Mrugnęłam do niego, uśmiechając się słodko. Usłyszałam ciche parsknięcie od strony deborah, która po chwili zamaskowała to kaszlem. Jednak i tak mój "narzeczony" rzucił jej mordercze spojrzenie, które później skierował na mnie. Och, nie mogłam przegapić takiej okazji! — Jesteś zbyt nerwowy, skarbie.

— Widocznie nie umiesz mnie rozluźnić, kochanie — odparł, rozsiadając się wygodniej. Zmrużyłam oczy, widząc, że jeszcze nie skończył. — Ale możesz spróbować, jak tylko wrócimy do domu. Chętnie się przekonam czy jesteśmy... dla siebie stworzeni.

— Nie wiem czy dotrzymasz mi kroku — powiedziałam, nie mogąc powstrzymać złośliwego uśmiechu — staruszku.

Sophie zaczęła się śmiać, kładąc dłoń na barku Ivana. Poklepała go z udawanym współczuciem, patrząc na niego z rozbawieniem.

— Wybrałeś sobie piękną złośnicę, drogi przyjacielu. — Przygryzła dolną wargę, próbując powstrzymać jeszcze szerszy uśmiech. Sama ledwo się hamowałam; taka atmosfera była naprawdę zaraźliwa! Nawet nie umiałam się wściekać na tego idiotę w tych warunkach. — Miejmy tylko nadzieję, że nie wykończy cię zawał jak... hm, będziesz musiał jej dotrzymać kroku.

— Zawał tak szybko mu nie grozi, honning.

Uniosłam spojrzenie, słysząc nieznany baryton. I... wow.

Wysoki facet stanął koło naszego stolika, patrząc z lekkim rozbawieniem na Sophie. Miał około sześć i pół stopy wzrostu, a wyglądem przypominał gorącego drwala. Jednak wnioskując po spojrzeniu, jakie posłała mu Sophie, to musiał być jej mąż.

O rany, ale to nie znaczy, że nie mogłam go chwilę podziwiać, prawda?

— Dobrze, że jesteś, Svein. Przyda mi się męskie towarzystwo, bo one są nieznośne — wtrącił Ivan, a gdy na niego spojrzałam, zauważyłam, że wbijał spojrzenie we mnie. Czego on chciał? — Skarbie, to Svein Larsen, mąż Sophie.

Czyli miałam rację.

— Miło mi cię poznać. Jestem Willow. — Wstałam, podając mu dłoń, którą uścisnął krótko.

— Mi także — odpowiedział spokojnie, po czym zajął miejsce obok Sophie, praktycznie od razu obejmując ją ramieniem. Powstrzymałam się przed podniesieniem brwi, gdy zauważyłam jej rozanielony wzrok, którym go obdarzyła.

Przy czym on wyglądał niczym góra lodowa.

— Podobno przeciwieństwa się przyciągają — mruknęłam pod nosem, ale Svein i tak mnie usłyszał. Tak jak chyba wszyscy przy stole, bo każdy wbił we mnie spojrzenie.

Ach, tyle, że ja uwielbiałam być w centrum uwagi.

— Cóż, Sophie jest... ognista, a ja podobno jestem zdechłym łososiem, ale...

— Svein! — krzyknęła, przerywając mu, na co kąciki jego ust lekko drgnęły. Ivan zaśmiał się cicho. — Nie wierzę, że to powiedziałeś!

Prychnął cicho pod nosem.

— A miałem tego nie mówić? Sama mnie tak nazwałaś, już parę razy, moja droga — powiedział spokojnie, a na twarzy Sophie wykwitł soczysty rumieniec. Uroczo. — Więc tak, na pierwszy rzut oka jesteśmy przeciwieństwami, ale mamy ze sobą więcej wspólnego niż mogłoby się wydawać.

Już uwielbiałam tego gościa.

— Są tak samo szaleni, chociaż tego nie widać — szepnęła mi do ucha Deborah, kiedy Sophie ponownie zaczęła ganić Sveina.

Uśmiechnęłam się lekko, po czym znów spojrzałam na Ivana. Uniósł brwi w niemym pytaniu, na co wzruszyłam ramionami. Chyba niedługo powinniśmy zacząć się zbierać, bo inaczej groziło mi zaaklimatyzowanie się w tym miasteczku. A nie mogłam zapomnieć, że to moje tymczasowe więzienie.

Klatka pozostaje zawsze klatką. Niezależnie od warunków w niej panujących.

— Będziemy się zbierać — powiedział nagle Ivan, podnosząc się z miejsca. Spojrzał na mnie uważnie. — Jeszcze pokażę Willow kawałek Horsetown, korzystając z całkiem niezłej pogody. Kolacja aktualna?

Jaka kolacja, do diabła?

— Jasne! — zawołała od razu Jess, uśmiechając się szeroko. Posłała mi zadowolone spojrzenie, na które zmarszczyłam brwi. Widocznie wszyscy byli wtajemniczeni oprócz mnie. Dlaczego mnie to nie dziwi? — Pojutrze, w piątek, organizuję z Danem kolację u nas w domu. Mam nadzieję, że wpadniecie. Deb, zabierzesz dzieciaki, prawda? Caro bardzo się ucieszy!

— Wiesz, że tak.

Och, świetnie. Lubiłam dzieci, ale czy naprawdę chcieli jeszcze bardziej mnie zdołować? To nie zadziała. Nie poczuję się tutaj jak na herbatce u znajomych; zostałam tutaj zesłana za karę za to, że się wtrąciłam. Nie mogłam o tym zapomnieć.

— Jutro cię porywam do siebie! Ivan ma służbę, więc...

No tak. Trzeba się zająć dużym kłopotem, który stanowiłam.

— Pamiętam, że potrzebuję niańki i dziękuję za przypomnienie, Jessico — odpowiedziałam z przekąsem.

Zmarszczyła nos, przekrzywiając lekko głowę.

— Nie chodziło mi o to. Nikogo tu nie znasz oprócz nas, a to dość spokojne miasto. Nie ma co tu zbytnio robić, ale znam świetny bar... — Uśmiechnęła się lekko, wzruszając ramionami. Może rzeczywiście nie miała co złych zamiarów? — Obgadamy twojego przyszłego męża. Nawet nie wiesz, ile znam historii, których...

— Nie puszczę jej chyba nigdzie z tobą — mruknął niezadowolony Ivan, ale nie zwróciłam na niego uwagi.

— Mam nadzieję, że będą obfite w szczegóły — odpowiedziałam.

Uśmiech, który mi posłała mówił jedno: Ivan może się bać.

* * *

— Polubili cię — powiedział cicho Ivan, gdy tylko wyszliśmy przed kawiarnię. Reszta jeszcze została, dyskutując o zbliżającej się kolacji i o sprawach, o których nie miałam pojęcia. — Jeszcze musisz poznać Jamesa i Dana, ale oficera pewnie jutro spotkasz u Jessici. Razem mieszkają, a on ma wolne.

Wzruszyłam ramionami. Pewnie dlatego zaplanował mi jutrzejsze wyjście z Jess.

— Kompletnie cię nie znam, wiesz o tym?

Rzucił mi zaskoczone spojrzenie, na które cicho prychnęłam. Już lepiej poznałam Deborah i Sophie niż mężczyznę idącego tuż obok mnie. Jasne, część jego charakteru, dość mała zaznaczę, nie stanowiła już dla mnie problemu. Ale reszta? Miałam pytania, a bez odpowiedzi ta cała szopka z małżeństwem się nie uda.

— A co byś chciała wiedzieć? — zapytał, ale usłyszałam w jego głosie nutę zawahania. Czyżby się bał?

Nie. Pewnie był ostrożny ze względu na mnie, abym nie zdobyła wiedzy o jego słabych punktach.

— Miałeś jakąś dziewczynę?

Nie wiem, po co o to zapytałam. Ale w sumie... interesowało mnie, czy ten powierzchownie chłodny Rosjanin kogoś miał. W innych okolicznościach sama chętnie też bym go rozgrzała, jednak teraz byłam zbyt wściekła na niego.

— Miałem nawet kilka — odpowiedział niższym głosem, posyłając mi takie spojrzenie, że aż poczułam ciarki na kręgosłupie. No, wiedziałam, że gdzieś tam głęboko czai się żar! — Ale tobie nic do tego.

A jednak po części góra lodowa.

— Ja też miałam paru facetów — rzuciłam beztrosko, rozglądając się po zaśnieżonych ulicach Horsetown. Musiałam przyznać, że to miasto posiadało duszę: aż chciało się iść dalej przed siebie i podziwiać prostą zabudowę oraz liczne ozdoby, zwiastujące zbliżające się święta. — Tuż przed dostaniem pierwszych gróźb zainstalowałam tindera, ale już po chwili go usunęłam.

— Naprawdę miałaś tindera? — Usłyszałam w jego głosie takie niedowierzanie, że aż przeniosłam na niego wzrok. A miał dużą konkurencję w postaci dmuchanego, kolorowego renifera! — Jesteś jakaś... inna? Przecież chodzisz na imprezy, nie można już nikogo poznać w normalnym miejscu?

— Co znaczy: w normalnym miejscu? — Uniosłam brew, rzucając mu ostre spojrzenie. Bardzo nie podobał mi się ton jego głosu. Brzmiał tak, jakbym popełniła jakąś zbrodnię! — Aplikacje randkowe też są normalnym miejscem, panie władzo. Tam też są zwykli ludzie.

— I psychopaci — mruknął, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki. Miałam wrażenie, że był na mnie zły. A to wyglądałoby całkiem ciekawie, gdyby nie to, że w środku znowu się zagotowałam. — Nigdy nie wiesz na kogo trafisz. Umawiałaś się chociaż na pierwsze spotkania w jakichś kawiarniach? Tam, gdzie byli inni ludzie? Miałaś gaz pieprzowy?

— Ja pierniczę, ty jesteś zazdrosny czy ci się odkleił móżdżek? — zapytałam z ironią, na którą warknął coś pod nosem. — Wiesz, że prościej by było, gdyby rodzice uczyli chłopców, aby nie gwałcili, zamiast wtłaczać dziewczynkom, żeby pilnowały drinków i umawiały się w grzecznych miejscach?

Byłam zła. Bardzo. Nienawidziłam takich uwag, jakie właśnie usłyszałam.

Zawsze mi wmawiano, abym była grzeczna. Posłuszna. Miła. Uważna.

Nienawidziłam tego.

— Nie zmienię świata, ale nie mogę udawać, że jest wszędzie pięknie i bezpiecznie — warknął, łapiąc mnie za rękę i zatrzymując na chodniku. Spojrzał na mnie z góry, a w jego jasnych oczach zobaczyłam powagę. — Widziałem wiele złego w pracy, ty pewnie też. Chciałbym, aby świat był bezpieczny i bez żadnych psycholi. Ale tak nie jest.

Zmrużyłam oczy. Po czym zrobiłam ogromny błąd.

Wyrwałam mu się, cofając o krok, ale nie przewidziałam, że pod cienką warstwą świeżego znajduje się lód.

Pisnęłam, odruchowo zamykając oczy, gdy grawitacja ze mną wygrała. Poczułam chwilę nieważkości, a potem ból, który przeszedł mi od tyłka wprost po kręgosłupie aż do głowy. Jęknęłam głośno i zaklęłam.

— Ty jesteś sama dla siebie zagrożeniem. — Ivan parsknął śmiechem. Otworzyłam oczy i próbowałam go zabić wzrokiem, kiedy szczerzył się jak głupi. Dureń. — Chodź, czarownico. Mamy się szykować do ślubu, a jak będziesz chora, to nawet makijaż...

Bardzo szybko zgarnęłam śnieg, rzucając nim w kierunku Ivana. Uchylił się w ostatniej chwili, ponownie parskając śmiechem.

— Lepiej byś mi pomógł wstać, a nie się ze mnie nabijasz! — warknęłam, starając się podnieść. Wyciągnął w moim kierunku rękę, cały czas mając na twarzy ten głupi uśmieszek, ale odtrąciłam ją ze wściekłym fuknięciem.

Kość ogonowa bolała mnie z każdym krokiem, ale ruszyłam przed siebie, nie oglądając się za siebie. Nie chciałam na niego patrzeć.

— Księżniczko, zaczekaj na mnie!

W twoich snach.

Jednak ostatkiem sił powstrzymałam delikatny uśmiech, który chciał wypłynąć na moje usta. Może ten pobyt tutaj nie będzie tragiczny, tylko zły?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top