I. Pustelnik z Rotterdamu

   "- Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty. Diabli wiedzą, jak się te kwiaty nazywają, ale są to pierwsze kwiaty, jakie się wiosną pokazują w Moskwie. Te kwiaty rysowały się bardzo wyraziście na tle jej czarnego płaszcza. Niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor!" ~Michał Bułhakow, Mistrz i Małgorzata

   Namjoon wiedział, że ma siostrzeńca.

    Tylko nigdy nie przejmował się tym na tyle, aby go spotkać.

   Mógł zrzucać winę na swoją relację z siostrą, która rozeszła się po kościach i rozpadła po opuszczeniu ich przez ojca. Ale, ostatecznie,  to była tylko wymówka; Namjoon mógł ignorować prawdę ile chciał, aby ona i tak zawsze kłębiła się w tyle jego głowy.

    Prawda była taka, że zaniedbał relację z siostrą, a tym samym z siostrzeńcem.

   Gorzko tego pożałował, kiedy dowiedział się o śmierci Maegi* – oraz o przekazaniu siostrzeńca pod opiekę jednego z nauczycieli chłopca.

    Namjoon nie spotykał się z kobietą od prawie dziesięciu lat,  tylko co jakiś czas wysyłali sobie zwięzłe SMS-y. Siostrzeńca nigdy nawet nie zobaczył na oczy; dostał tylko kilka zdjęć od byłego szwagra, jeszcze zanim ten opuścił rodzinę. 

    I chociaż Namjoon znał fakty, wiedział, iż nie powinien się spodziewać przekazania praw do opieki akurat JEMU  – poczuł się nieco zraniony. A może rozżalony...? Rozżalony, że dowiedział się o śmierci Maegi tylko dzięki jakiemuś urzędowemu piśmie, że nikt nawet nie pomyślał o poinformowaniu  by  go osobiście, telefonicznie, listownie, cokolwiek... Tak jakby nie był bratem Maegi, jakby nie był nikim bliskim czy ważnym...

   I może... może odrobinę mieli rację.

   Bo też nie przejął się śmiercią siostry tak mocno jak oczekiwał – oczywiście, przygnębiło go to, ale... ale te uczucia wydawały się stłumione, zduszone, jak za grubym, kuloodpornym szkłem; były dosłownie konturem emocji, które gdzieś tam, daleko między mgłą, podczas gdy oryginał miał cały, kolorowy, trójwymiarowy projekt.

   Namjoon dostał tylko szkic.

  Jak mógł w takim wypadku oczekiwać, że Maegi powierzy swojego synka akurat jemu...? Ona i jej młodszy brat najlepiej wiedzieli, że więzy rodzinne znaczą mniej niż się wydaje, a jedyne co zostaje, cóż... Zazwyczaj zostaje się samemu.

   Tak bardzo poluzował swoje kontakty z siostrą, że nawet nie poczuł jej śmierci... A zawsze był pewien, że jakoś to poczuje; jako zerwanie nitki, odcięcie pępowiny, cokolwiek... Ostatecznie – poza samym sobą – była najbliższą osobą jaką miał.

   Była.

   To słowo dziwnie... bolało.

   I chyba właśnie w momencie kiedy Namjoon zdał sobie sprawę, że został całkiem sam na tym świecie – z ojcem, których ich porzucił, matką, która zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, z siostrą potrąconą na przejściu dla pieszych i ze szwagrem, który okazał się równie podłym draniem co własny teść – został mu tylko siostrzeniec, ale jego imienia nawet nie pamiętał, a widoku twarzy nie znał.

    Ile w ogóle chłopak mógł mieć teraz lat? Jak się czuł bez matki? Jak wyjaśnili mu jej zniknięcie? Czy płakał, krzyczał? Czy w ogóle wiedział o istnieniu Namjoona i miał nadzieję, że wujek pojawi się któregoś dnia w drzwiach – drzwiach tego... nauczyciela? – i zabierze go do siebie, uratuje od obcych ludzi, obcego miejsca, żałoby?

   Jeżeli tak, maluch musiał się zawieść: Namjoon nie był w stanie od niczego go uratować.

   Może gdyby wcześniej istniał jakoś w życiu kilkulatka...? Przynajmniej w listach, w przesyłanych prezentach albo SMS-ach... Może wtedy Namjoon miałby jakieś prawo zawalczyć o opiekę? Może mógłby robić sobie nadzieję, iż jest pewnego rodzaju zbawieniem dla chłopca, jego nadzieją na to, że wuj o niego zawalczy,  wróci dla niego do kraju, rodzinnego miasta oraz domu, do swoich krwi i kości oraz bagażu mentalnego z dzieciństwa... 

   Namjoon, myśląc o tym, gniótł urzędowe – suche, skupione na faktach, podające wiek i przyczynę śmierci Maegi, ale żadnych szczegółów; tego jak się czuła, co robiła na tych pasach, czy zmarła na miejscu, czy może wcześniej dotarła do niej pielęgniarka, lekarz, ratownik, czy miała jakieś ostatnie słowo, życzenie, czy wspomniała syna, a może nawet pomyślała o Namjoonie...?

  Zdał sobie sprawę, że, być może, a w zasadzie to prawie na pewno, ma ostatnią szansę.

   Ostatnią szansę, żeby nie iść w ślady ojca, żeby nie stracić resztek rodziny, nie ZOSTAWIĆ jej, tak jak ojciec zostawił ich, tak jak jego syn później zostawił siostrę, jak porzucił poszukiwania matki (musiała gdzieś tam być, prawda?), jak jego siostrę zostawił szwagier, a teraz ona sama... ona sama zostawiła syna.

   Może to było głupie i dziecinne, ale chciał przerwać błędne koło – w którym wszyscy, wszystkich zostawiają – i dla odmiany do kogoś wrócić. Dla odmiany o kogoś Z A W A L C Z Y Ć.

   I już miał wstać, już miał rozłożyć papier, żeby sprawdzić zapisany na nim adres – kiedy nagle jego ciało, choć przecież jeszcze nawet nie zdążyło się poderwać – zostało jakby na nowo wciśnięte w siedzenie.

    Czy na pewno robił to dla chłopca...? Czy może tylko dla siebie, żeby uciszyć własne sumienie...? Jeżeli to drugie, tylko bardziej skrzywdziłby siostrzeńca. Nie mógł leczyć własnych ran czyimś niewinnym istnieniem; może lepiej zaufać, iż jego siostra faktycznie wybrała kogoś, kto odpowiedzialnie zajmie się dzieckiem...?

   Tyle, że zawsze istniało ryzyko – że ten ktoś okaże się niegodny zaufania lub, że ma już rodzinę i będzie traktował chłopca jako dodatek do  swoich dzieci, że nigdy nie da małemu miłości, albo, jedna z najgorszych opcji, że okaże się pedofilem, który wykorzysta sytuację i chłopczyk skończy bardziej zniszczony niż mógłby być kiedykolwiek ze swoim introwertycznym, niezdolnym do budowania zdrowych relacji, wujkiem.

    Zdecydował – wróci, aby sprawdzić jak wygląda sytuacja. Tylko się zorientuje. A jeżeli wszystko będzie w porządku – zawróci do swojej „krypty" w Rotterdam i jedyny wkład w życie chłopca jaki włoży, to pieniądze na jego edukację, może okazyjne wizyty podczas urodzin.

   Tyle powinno wystarczyć – uznał, pakując rzeczy.

   Ostatecznie, siostra przecież nie chciała, aby zajmował się jej synem, prawda...?


   Wyruszył z miasta jeszcze tego samego wieczora, dziwnie się czując przy wsiadaniu do samolotu. Zniósł kilkugodzinny lot, cały czas pogrążony w myślach, rozterkach oraz wątpliwościach. Przeszedł serię „małych kryzysów", podczas których chciał zawrócić – ale trudno jest zawrócić ze stu-sześćdziesięcio-tonowej maszyny w locie. Musiał więc przełknąć wszelkie wątpliwości aby, „jak facet", wypić naważone sobie piwo.

   Dopiero po wylądowaniu zdał sobie sprawę, iż, zamiast rozważać „za" i „przeciw" podjętej już przecież decyzji, powinien był rozważyć następny krok.

    Logicznym przecież było, że chłopiec, trafiwszy pod opiekę nauczyciela, nie mieszkał już w starym domu swojej matki – więc Namjoon stał na lotnisku, oczywista oczywistość powoli spływająca na jego kark niczym wiadro zimnej wody, nie wiedząc co ze sobą zrobić, gdzie szukać ani od czego zacząć.

    Ostatecznie i tak zajechał pod mieszkanie siostry, aby zobaczyć, że jest już sprzedane, i że powoli wprowadzają się do niego nowi lokatorzy (ostatecznie, jakby nie patrzeć, od śmierci kobiety minęło trochę czasu). Nowi lokatorzy wiedzieli niewiele o poprzedniej właścicielce, ale polecili udanie się do biura nieruchomości – zapewniali, iż jeżeli szuka czegoś o zmarłej, być może przymknął oko i udzielą mu jakichś informacji.

    Faktycznie, przymknęli. Może ludzie w żałobie – zwłaszcza ci naturalnie budzący litość, jak skulony w sobie i wycofany Namjoon – mieli jakąś taryfę ulgową, a społeczeństwo patrzyło na nich z góry jak na szczenięta zamknięte w schronisku.

    Namjoon przyzwyczaił się już do takiego spojrzenia – był tylko wdzięczny, że tym razem do czegoś mu się przydało.

    Nie otrzymał wprawdzie informacji, gdzie przeniesiono chłopca, ale powiedziano mu gdzie trafiły rzeczy należące wcześniej do jego siostry – a to już stanowiło coś.

   Szkołę, którą umieszczono na liście, sprawdził ostatnią. Naprawdę wątpił, aby ktoś miał mieszkać w szkole – nawet nauczyciel (byłoby to niesamowite poświęcenie dla pracy, niemalże tak wielkie jak Namjoona, który zabunkrował się w swojej krypcie, zajęty badaniami chemicznymi, i odmawiał wyjścia na światło dziennie nawet przez kilka miesięcy) – ale kiedy nie została mu już żadna inna opcja, zaszedł i tam.

    Ku jego zaskoczeniu, dało się mieszkać w szkole, jeżeli szkoła ta miała specjalne kwatery dla kadry – a Akademia Drzewa takowe miała.

    Czarnoksiężnik, którego szukał Namjoon, a który podobno wziął chłopca pod opiekę, uczył w tej szkole podstaw magii: jej zasad, zachowań oraz oddziaływań na istoty. Ale jakie mężczyzna miał nazwisko, gdzie można go było znaleźć w tym potężnym gmach szkolnym? – tego już nikt na recepcji zdradzić nie chciał.

    Namjoon włóczył się po szkole trzy dni (wiele osób patrzyło na niego wilkiem, ale tłumaczył, że rozgląda się, bo chce tu posłać syna), mając nadzieję trafić na... na COŚ.

    Nie trafił.

    Ale COŚ trafiło na niego.




*Maegi – imię nie jest przypadkowe. Szukałam bowiem odpowiednika imienia „Małgorzata" w języku koreańskim, które jest odniesieniem zarówno do Fausta jak Mistrza i Małgorzaty,





Nadal uważam, że najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy kiedy śpię.

I chociaż ten konkretny sen, na którym wzoruję "Obrzydliwie żółte kwiaty" (chyba nigdy wcześniej aż tak się nie męczyłam nad dobraniem tytułu...) nie zawierał  Namjoona ani nikogo innego z BTS, uważam, że dostosowanie historii do ich postaci może być całkiem ciekawe.

Jak zwykle, będzie trochę nawiązań (bo kim bym była, gdybym każdą pracą nie przywoływała wielkiego dzieła kultury lub ekstrawaganckiej idei filozoficznej???), zaczęłam też od niedawna tworzyć kolaże (angielskie fandomy nazywają to chyba "mind boards"?) i całkiem mi się to podoba. Zdjęcia biorę z Pinteresta, a obrabiam w Canvie, gdyby ktoś pytał.

Zastanawiam się też nad dodaniem playlisty, ale z tym jeszcze zobaczymy.

To co? Miłego listopada?

Jak zwykle, liczę na opinię!

I... mimo tego jak wygląda sytuacja... trzymajcie się tam, dobra? Trzymam za Nas wszystkich kciuki!

Zawsze Wasza

~Nico


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top