Córka

Chłód szczypał ją w policzki, a wściekłość grzała od środka. Dała się podejść jak dziecko, którym od dawna nie była. Taka naiwna, taka głupia... i zdesperowana. Bez wahania odpowiedziała na wezwanie. Zrobiła to, ponieważ on zawołał. Kiedy wołał, przychodziła zawsze.

— Potrzebuję cię, córko! — oznajmił, wciskając jej do rąk rozłożony parasol.

Cóż za wspaniała wiadomość! Najsłodsza melodia. Ciekawa odmiana.

Nagle stała się cenna. Niezbędna. Niezastąpiona. Rzadko jej to mówił. Rzadko mówił cokolwiek.

— To sprawa życia bądź śmierci. — Patrzył na świat, nie na nią.

Sprawdził, czy trzymała jego skarb pewnie i zniknął.

Śnieg chrzęścił pod stopami. Skutecznie zagłuszał szczęk zębów kobiety. Marzła, ale przy okazji zgrzytała nimi ze złości. Doskonale wiedziała, że ojciec ją wezwał tylko dlatego, że nie miał już nikogo innego. Nie dawał jej o tym zapomnieć.

— Moja rola jest zbyt odpowiedzialna, by powierzyć ją na stałe komuś takiemu jak ty — mawiał.

Lubił podkreślać, jak mało dla niego znaczyła. Jak bardzo w nią nie wierzył.

— Twój biznes mnie nie interesuje — mruczała pod nosem, ale tylko wtedy gdy miała pewność, że ojciec jej nie słyszał. — Nie potrzebuję twojego uznania.

Piękne kłamstwo.

— Z rozkoszą rzucę wszystko, co jest dla mnie ważne, by cię godnie zastąpić — oznajmiła z powagą.

— Chociaż spróbuj — odparł beznamiętnym tonem.

Skrzywiła się. Perfekcyjnie wbita szpilka dołączyła do kolekcji, którą trzymała w białym kołnierzu brązowego kożucha. Każdy ruch szyją przypominał jej o ojcowskim rozczarowaniu.

Otwarcie zakładał, że córka nie podoła. Nie krył się z tym nawet w najmniejszym stopniu. Chciałoby się rzec: "co za okrutny człowiek", ale nim nie był. Nie był człowiekiem. W tym tkwił problem.

To pewnie stąd wynikały ich liczne nieporozumienia! Co z tego, że ojciec pracował dla ludzi? Że ewidentnie darzył ich parodią ciepłego uczucia? Tak dbał, by świat trwał nieprzerwanie. By egzystencja toczyła się spokojnym rytmem. Niewątpliwie ojciec się starał, niestety nadal pozostawał zbyt mało ludzki. Nie potrafił dobrze zrozumieć swoich maskotek. Czy jego córka mogła się uważać za jedną z nich? Raczej nie.

Potrząsnęła rozłożonym parasolem z czystej przekory. To nie był silny ruch. Sprawiła tylko, że śnieg opadł z niektórych drzew, lądując na ziemi ojca. Po krótkim namyśle uznała, że to jej nie wystarczy. Powtórzyła wcześniejszy gest, wkładając w niego więcej energii i całą tę złość, którą w sobie dźwigała. Tym razem ludzie na pewno zauważyli, co zrobiła. Powietrze przeciął przenikliwy, paniczny pisk. Tak dla niej brzmiał ich krzyk. Przymknęła powieki i uśmiechnęła się w zadowoleniu.

Cały świat zadrżał w kruchych posadach. Gwiazdy odkleiły się od granatowego nieba. Patrzyła, jak spadały. Jedna po drugiej. Tylko sierp księżyca trzymał się dzielnie swego miejsca, najpewniej z obawy, że jeśli puści, więcej tam nie wróci.

— Ojciec wszystko naprawi — prychnęła.

Nawet gdyby nic nie zepsuła, sprawdziłby przynajmniej dwa razy, czy nikt nie ucierpiał. Dbał o ten swój mały eksperyment. Był jego oczkiem w głowie. Aż dziwne, że jeszcze się nie zjawił z reprymendą.

— Spadnij w końcu! — warknęła na księżyc.

Wyglądał jak złoty haczyk wbity w materiał. Najwyraźniej tkwił w niebie zbyt głęboko.

Kobieta westchnęła z frustracją. Dlaczego świat ludzi był taki piękny i dopracowany, podczas gdy ona musiała żyć w chłodzie, otoczona brudną bielą wymieszaną z szarością?

A gdyby tak skurczyła się do wielkości główki od szpilki i zamieszkała w tej dziwnej makiecie? Czy ojciec zadbałby wtedy o nią tak, jak o ludzi, czy też ostatecznie straciłby nimi zainteresowanie? Ależ ją korciło, by się przekonać. Była taka spragniona miłości. Taka samotna. Nieszczęśliwa.

Dlaczego tego nie widział? Dlaczego nic z tym nie zrobił? Dlaczego mimo swej wielkości, była dla niego nikim?

Wypuściła głośno powietrze z płuc, wywołując wichurę w ludzkim świecie. Ciekawe z ilu domów zmiotła dachy? Ile osób pozbawiła życia tylko dlatego, że nieco mocniej westchnęła?

— Gdzie jesteś, ojcze? — mruknęła w przestrzeń. — Spójrz, co zrobiłam.

Odpowiedziała jej głucha cisza. Głucha jak on. Kobieta stała przez chwilę w miejscu, ale nie doczekała się żadnej reakcji. Zmarszczyła brwi.

— Jakie to smutne, że tylko niszczenie sprawia mi radość. — Naszła ją przelotna refleksja.

Była boleśnie świadoma, ile prawdy znalazło się w tym stwierdzeniu. Nie potrafiła tworzyć. Nie widziała w tym sensu. Może dlatego w jej sercu szalała pustka?

Dźwigała świat, który nie należał do niej. Którego częścią zostać nie mogła. Do którego chciała należeć, ale tylko wtedy, gdyby ojciec był w pobliżu. Żeby poświęcił jej tyle uwagi, co ludziom. Żeby ją kochał, tak samo mocno, jak ich.

Jeszcze raz utkwiła wzrok w parasolu. Czy to, na co patrzyła, faktycznie jej nie zachwycało? Czy nie było cudowne na swój pokręcony sposób?

Ojciec miał talent i zacięcie, których sama nie otrzymała. A może dostała, ale nie wykorzystała ich odpowiednio? Zamyśliła się i prychnęła.

Zdała sobie sprawę, że nie miała nawet własnego imienia. Była narzędziem w rękach ojca. Przedłużeniem jego bytu, którym wysługiwał się bez oporów. Dlaczego mu na to pozwalała?

Ludzie mieszkający na parasolu krzyczeli coraz ciszej. Ochrypli. Opadli z sił, ale kobieta czuła, że ich strach wcale nie osłabł. Zmarszczyła brwi.

— Ojcze, chyba popsułam twoje zabawki. Przyjdź i je napraw! — zawołała z wahaniem.

Było wiadomo, że nie zjawi się dla niej, ale może chociaż oni go przekonają?

Wytężyła słuch. Czas mijał nieubłaganie, a nic się nie działo. Powietrza nie przeciął wściekły ryk ojca. Nie doczekała się ciężkich kroków po śniegu. Dalej znajdowała się sama ma pustkowiu. Tylko ona i ludzie, których powierzono jej opiece.

Z trudem przełknęła ślinę.

"To sprawa życia bądź śmierci". Tak brzmiało ostatnie zdanie, które padło z jego ust w jej kierunku. Zbyt późno zrozumiała, co miał na myśli.

Zadrżała. Kolana się pod nią ugięły, ale nie wypuściła parasola z dłoni. Dotarło do niej, że już nigdy nie będzie jej wolno tego zrobić.

Porzucił ją. Zostawił. Była tego pewna. Nagły ból odezwał się w każdej jej części ciała, ale zagryzła zęby i ruszyła przed siebie, patrząc na parasol.

Jej samotność weszła w zupełnie nowy wymiar, mimo że już nigdy nie będzie tak naprawdę sama.

Nie potrzebowała imienia, by wypełniać wolę Atlasa. Ojciec wiedział, że gdy ją zawoła, stawi się na wezwanie. Przychodziła bez wyjątku i zawsze żałowała, ale nigdy tak jak dzisiaj. Dziś było początkiem jej końca, który miał nigdy nie nadejść.

☂️☂️☂️

(998 słów)

OBRAZY SŁOWEM MALOWANE dla akcji #pisarskiWattpad to cykliczny konkurs organizowany przez pisarskiWatt09.

Inspiracją do tego opowiadania był obraz Rafała Olbińskiego pt. Zimowy parasol.

Serdecznie zapraszam do zapoznania się z pracami innych uczestników konkursu (lista będzie na bieżąco uzupełniana):

A_9fternoon

SomniaVenatrix

MiriaMaddie

_jaszczur

trickyl0ve

LexisBerg

Linki do opowiadań znajdziecie w komentarzach. 😊

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top