Zorganizowana vol. 2
Budzi się koło czwartej nad ranem, bo nie może spać. Bolą ją plecy, ramiona i zdaje jej się, że nogi też ją bolą. Leży nieruchomo w łóżku aż do szóstej. Przychodzi matka, pomaga jej usiąść na wózku, ubrać się i zjeść śniadanie. Podaje jej tabletki, których ona nie znosi łykać.
Ma dwadzieścia osiem lat, zanikające mięśnie w nogach i na wszystko patrzy z dołu. Nie lubi zostawać sama, ale rozmowy z bliskimi są dla niej drażniące. Jej własne myśli też w niczym nie pomagają.
Długie włosy upina chaotycznie w kok, choć często nawet nie chce jej się tego robić. Patrzy niechętnie na zawinięte końcówki i wzdycha do nich, choć w żaden sposób jej nie odpowiadają. Czasem pomaluje się, naturalnie i z wyczuciem, ale wtedy zazwyczaj chce jej się płakać. O ósmej trzydzieści przyjeżdża kierowca, który zawozi ją na terapię zajęciową dla niepełnosprawnych. Auto ma na benzynę, ale przynajmniej jeździ oszczędnie.
Od czasu wypadku jej główną aktywnością jest spotykanie się z ludźmi pokrzywdzonymi, sparaliżowanymi, często bez nóg czy rąk. Każdego dnia coraz łatwiej jest jej patrzeć na tych, którzy potrafią ją zrozumieć lepiej niż ktokolwiek. Lepiej niż rodzina, lepiej niż dawni przyjaciele, lepiej niż chłopak, który zostawił ją dla koleżanki z pracy. Chyba nawet lepiej niż ona sama siebie rozumie.
Na spotkaniu rozmawiają, wykonują różne ćwiczenia w parach lub grupach. Wygląda to czasem jak przedszkole dla dorosłych, którzy bawią się pomimo stanów depresyjnych; mają znajomych na przekór poczuciu osamotnienia; uśmiechają się, by wieczorem płakać do poduszki i starych zdjęć, na których nie ma wózków, za to są ręce, nogi i perspektywy na przyszłość. A następnego ranka znów się uśmiechają i z czasem pojawiają się prawdziwe uśmiechy, szczery śmiech i chętniej wypowiadane słowa.
Przychodzi moment, że przy ładnej pogodzie główny opiekun zachęca ich do wyjścia na zewnątrz. Więc wreszcie wychodzą i wyjeżdżają do parku, tworząc w mieście paradę odmieńców. Przechodnie odwracają wzrok speszeni, tylko dzieci patrzą bez mrugnięcia okiem. Ona nie znosi widywać dzieci na ulicy bardziej niż nienawidziła z początku głupich spotkań z osobami, które były dla niej jak lustro. Ale siebie i swojego życia nienawidzi jeszcze bardziej.
Po terapii zostaje zawieziona do domu, zjada obiad z rodzicami i ma chwilę na gapienie się w ścianę. Kilka razy w tygodniu odwiedza lekarza, a codziennie pod wieczór przyjeżdża rehabilitantka, choć przecież nic i tak nie zostanie naprawione.
W nocy długo leży na wznak, myśląc o swoim upokorzeniu. O tym, że nie potrafi jeszcze sama wziąć kąpieli, o tym, że korzystanie z toalety to męka. O tym, że tyle rzeczy miała pod kontrolą, a teraz nie musi troszczyć się nawet o cholerne zajście w ciążę, bo bardziej realnym problemem jest to, czy przez sen nie zrobi pod siebie. Potem płacze jeszcze, myśląc o dziecku, które zginęło i którego nigdy nie będzie mogła przeprosić za to, że go nie chciała.
Nie czuje się już ani piękna, ani młoda, ani zaradna. Jest dla siebie ucieleśnieniem swoich koszmarów. Z tą wizją zasypia wreszcie i śni jej się czasem znajomy z pracy, który wyśmiewa jej plany skoku w bok.
Czas mija, a razem z nim nowa rutyna staje się dla niej wybawieniem. Ramami, na których rozpina swoje życie jak płótno, żeby nie zwinęło się w brzydki rulon. Ma coraz silniejsze ręce i jakoś nawet udaje jej się uśmiechnąć, pomimo wszechogarniającej odrazy, jaką czuje do przewrotnego losu.
Na terapii zajęciowej pojawia się nowy. Trzydziestolatek bez ręki. Gdy przychodzi po raz pierwszy, nie chce opowiedzieć swojej historii. Robi to dopiero po kilku tygodniach, kiedy ona wreszcie postanawia skrócić włosy, ubrać się ładniej i spróbować bardziej współczuć innym niż sobie. Nowy jechał z narzeczoną na motocyklu. Przekroczył prędkość i nie wyrobił na śliskiej nawierzchni. Miał szczęście, że ucięło mu tylko rękę. Jego narzeczona tego szczęścia nie miała.
Mijają kolejne dni. Ona coraz bardziej lubi rozmawiać z nowym znajomym z terapii. On jest smutny, więc zawsze stara się go pocieszyć. Kiedy ona jest przygnębiona, on odpłaca jej pięknym za nadobne. Ma piękny uśmiech i błyszczące oczy. Okazuje się, że potrafi być bardzo gadatliwy, a ona słucha go jak urzeczona. Słuchają tej samej muzyki, kochają zwierzęta i zawsze woleli korzystać z komunikacji miejskiej. Dzięki temu świat staje się lepszy, zdrowszy i piękniejszy. Dzięki niemu życie staje się coś warte.
Zauroczenie sprawia, że nienawiść blaknie, a na horyzoncie pojawia się perspektywa przebaczenia.
Pierwszy raz od bardzo dawna ma motyle w brzuchu. Myśląc o przyjacielu, zasypia tak późno, że czasem zdarza jej się zaspać, a kierowca musi na nią czekać. Pewnego razu bardzo się spieszy i przez przypadek gwałtownie zahacza wózkiem o komodę. Wózek się przechyla, a ona ląduje na podłodze i wybucha śmiechem, rozbawiona swoją ofermowatością. Nawet nie słyszy słów matki o tym, że zakochani dziwnie się zachowują.
A kiedyś była taka zorganizowana.
***
Wiem, że nie jest to najlepszy tekst pod słońcem, ale musiałam go napisać. Dwa pierwsze opowiadania z tego zbioru wywołują u mnie wyrzuty sumienia ze względu na swoją oschłość i - nie boję się użyć tego słowa - brutalność. Choć rzecz jasna celowo zastosowałam w nich akurat takie, a nie inne zabiegi literackie, sama przed sobą nie mogę użyć tego jako usprawiedliwienia. Czuję, jakbym zostawiała te postaci (choć są bezimienne) same, pokruszone, zniszczone. Czuję ogromny niedosyt i pewną niesprawiedliwość, jakiej się dopuściłam. Nie mogę tego tak po prostu zostawić, dlatego możecie spodziewać się kontynuacji losów Zorganizowanej i Jedynego. Tak, chyba robię to po to, by po prostu poczuć się lepiej. I żebyście wiedzieli, że nie chciałam nikogo mieszać z błotem.
Dziękuję za Wasz czas i (mam nadzieję) wyrozumiałość. Dziękuję, że jesteście <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top