5 ― THE SEASHELL

Mogę śmiało stwierdzić, że resztę posiłku w knajpce przy plaży spędzamy w najbardziej niezręcznej ciszy, jakiej dane mi było uświadczyć.

Harper nie zadaje już więcej pytań. Wygląda na to, że próbuje poukładać sobie w myślach wszystko, czego już zdążyła się dowiedzieć. Nie oznacza to jednak, że drążenie tematu dobiegło końca. Założę się, że w pewnej chwili pęknie i kontynuuje wywiad.

Bardzo mnie ciekawi, jak na taką opcję zareaguje Evangeline. Osobiście nie zamierzam więcej podpadać jej w tej kwestii. Tej i każdej innej, jak mam być szczera. Wolę skupić się na współpracy z moim Przewodnikiem. Rozmowy z nim są dla mnie o wiele przyjemniejsze i zdecydowanie wynika to z naszego dziwnego połączenia, które zostało już wcześniej wspomniane.

Przewodnicy. Brzmi to tak, jakbyśmy razem z Harper miały spędzić tu naprawdę dużo czasu, a jednak Clementine zdecydowanie nie była tą wizją podekscytowana.

Dezorientujące są te całe zaświaty. Nawet bardzo. Rola Luke'a i Evangeline nabiera sensu, tak, ale... przecież przez tak wiele lat życia wmawiano mi, że po śmierci wszystko jest raczej proste. Niebo. Piekło. Czyściec. Tego oczekiwałam ― tymczasem nadal siedzę w tym małym barze, który wydaje mi się dziwnie znajomy, chociaż nigdy wcześniej nie byłam w podobnym miejscu. Wcinam frytki w towarzystwie innej zagubionej duszy i dwóch... bytów.

Z odruchu mam ochotę nazywać ich ludźmi, ale nie wiem nawet, czy sama mogę dalej uważać się za człowieka. Czuję się bardziej jak maleńkie ziarnko piasku na tej plaży nieopodal.

Prawda jest taka, że po głowie kręci mi się tyle samo pytań, co w przypadku Harper. Po prostu na razie decyduję się ich nie zadawać.

― Jeszcze kilka sekund i porzygam się od tej niezręczności ― stwierdza nagle z żałosnym jękiem Eve, tym samym wyrywając swoją podopieczną z dziwnej zadumy. ― Trzeba stworzyć jakiś plan działania. Jakąś listę, czy coś.

― Listę czego? ― interesuje się niepewnie Harper. Luke i Eve wymieniają się tajemniczymi uśmiechami, przez chwilę trzymając nas w nieprzyjemnym stanie wątpliwości.

― Kojarzycie wypunktowane marzenia? ― odzywa się wreszcie Luke. Skinam delikatnie głową na znak, że chyba rozumiem, do czego zmierza. ― Właśnie. Chodzi o rzeczy, które chciałyście zrobić, zanim umarłyście.

Unoszę nieznacznie brwi. Trochę tego było.

Wiele razy próbowałam sobie spisać taką bucket list, ale moje marzenia wydawały się zbyt niemożliwe do spełnienia. I zdecydowanie przekraczałam dwadzieścia pozycji na kartce, ilekroć podejmowałam się pracy nad podpunktami. W chwili obecnej nie potrafię przypomnieć sobie wszystkich, bo moje wspomnienia to nadal wielki chaos.

...mamy na to wszystko czas?

Wcześniej rozmawiali o sekundach.

― Tomorrowland.

Harper wyskakuje z tym słowem bez cienia zawahania, zaraz potem parskając gorzkim, nostalgicznym śmiechem, gdy kontynuuje:

― Matko, zawsze chciałam pojechać na Tomorrowland i nigdy nie miałam albo czasu, albo pieniędzy, albo obydwu.

Zazdroszczę jej tego, jak szybko potrafiła zdecydować się na jedną opcję.

― Świetnie, możemy od tego zacząć ― proponuje ochoczo Eve; zerka pytająco na Luke'a, a on wzrusza obojętnie ramionami. Valezia się rozpromienia. To miłe z jej strony, że przenosi spojrzenie na mnie, dodając:

― A ty, jagódko?

Wzdrygam się nieznacznie. Niby wiem, że nie raz słyszałam, jak ludzie zmieniali moje nazwisko. "Berry" nagle stawało się odrobinę kpiącym "blueberry" i chociaż mama zawsze powtarzała, żeby takie zaczepki ignorować, to jednak tata nienawidził, kiedy ludzie drwili z tak prostego słowa.

Uważałam tego typu gierki za absolutnie głupie. Kocham moje nazwisko. Zawsze nosiłam je z dumą i jest tym, co łączy mnie z rodzicami. Zresztą, postrzegam to słowo jako coś uroczego, a nie powód do wstydu.

Krótko mówiąc, pewnie poszłabym za radą Moniki Berry, gdyby nie ton, którego użyła Eve. Genu nie da się wydłubać ― budzi się we mnie rozżalenie i irytacja typowa dla Bernarda. Otwieram więc usta, żeby rzucić w odwecie odrobinę kąśliwym komentarzem, ale...

...Monica i Bernard. Tak się nazywali moi rodzice. Monica i Bernard Berry. Nie ma ich tu i nie wiem, kiedy (i czy w ogóle) znowu ich zobaczę, ale ich imiona same w sobie magicznie mnie uspokajają i podnoszą mnie na duchu.

Wybieram uśmiech zamiast inicjowania kłótni. I to bardzo zbija z tropu Evangeline.

― Nie nazywaj jej tak ― wtrąca śmiertelnie poważnie Luke. Jakby doskonale wiedział, co sobie przypomniałam i do jakich wniosków doszłam. Wychodzi na to, że po raz kolejny zerkam na niego z odrobiną wdzięczności i... uwielbienia.

Eve wywraca oczami, chcąc chyba zbagatelizować całe zajście, ale Luke się nie zraża.

― Dobra, sorki, zapomniałam, że niektórzy tutaj są wrażliwi na punkcie imion ― śmieje się Eve, machając przy tym nonszalancko ręką. Harper świdruje ją wzrokiem i poważnie zastanawiam się przez to, co może dziać się w głowie tej dziewczyny.

Może ona też uznała, że jest chyba świadkiem czegoś nieprzyjemnego i wcale nam się to nie podoba. Wolałabym nie być powodem sprzeczki między Eve i Lukiem, ale po ostatniej wypowiedzi Eve udaje mi się wywnioskować, że jestem nim tylko w pięćdziesięciu procentach. Drugiej połowy nie znam.

Znaczy, zgaduję, że to było wycelowane w Luke'a, ale nie mam pojęcia, dlaczego.

― Eve, nie zaczynaj ze mną ― ostrzega w miarę spokojnie Luke. Łypie spode łba na swoją koleżankę i chociaż kobieta zdecydowanie wcale się go nie boi, to jednak odwraca strategicznie wzrok.

― Okej. ― Nie spodziewałam się takiej szybkiej kapitulacji z jej strony. Wcale tej laski nie znam. Nie powinnam oceniać niczego, co ma tu miejsce. ― Jakieś pomysły, Florence?

Naprawdę chciałabym dać jej jakąś sensowną odpowiedź, ale nie potrafię. Zbyt wiele opcji mnie przytłacza.

― Muszę się nad tym zastanowić ― szepczę nieśmiało. Luke posyła mi pełne zrozumienia, pocieszające spojrzenie.

― Spoko. W takim razie, mamy pierwszy przystanek! ― Eve podrywa się ze swojego miejsca z zadowoloną miną, klaszcząc w dłonie. ― Podnoś dupsko, Lu. Trzeba skombinować drzwi. Na pewno na tym wypizdowiu znajdą się jakieś konkretne.

Luke wzdycha ciężko, ale się nie kłóci. Podnosi się o wiele wolniej, niż Evangeline. Podczas gdy ona zmierza już w stronę chodnika skocznym krokiem, Allen pochyla się w stronę mnie i Harper z subtelnym, przepraszającym grymasem na ustach.

― Zaczekajcie tu, zaraz wrócimy ― zapewnia. Bez zastanowienia kiwam głową na zgodę, zanim w ogóle mam szansę się nad tym zastanowić. Luke uśmiecha się przez to odrobinę szerzej. Patrzy już tylko na mnie, dodając:

― To nie zajmie nam dużo czasu, a wy jesteście tu całkowicie bezpieczne. Obiecuję.

Padło słowo-klucz. Marszczę delikatnie czoło, bo myślę o tym, co wcześniej powiedziała Eve, ale Luke albo nie zauważa mojej sekundy zwątpienia, albo zwyczajnie ją ignoruje. Odprowadzam go tęsknym wzrokiem, gdy dołącza do Evangeline i po chwili znikają mi z oczu.

...och. Nie ma go tylko moment, a mnie już zalewa przerażająca fala wątpliwości. Ci Przewodnicy to chyba jednak poważny temat.

― Nie wierzę, do cholery. ― Harper wybucha nerwowym chichotem. Może znosi rozstanie z Eve jeszcze gorzej, niż ja przeżywam zniknięcie Luke'a. Tak to przynajmniej wygląda, kiedy z przerażającą pustką w oczach przeczesuje palcami gęste, ciemne włosy. ― Nie wierzę, że tak zwyczajnie nas tu zostawili, a mój mózg w kluczowej chwili przekonał mnie, że to jest całkiem okej!

Tu akurat ją rozumiem.

― Jezu, nawet się nie zawahałaś! ― kontynuuje. Nie zamierzam się z nią sprzeczać. Po co? Dokładnie tak było. Luke Allen, o którym wiem tyle, co nic, popatrzył na mnie tymi swoimi błękitnymi oczami i zdrowy rozsądek przestał działać, a cichy głosik w mojej głowie podpowiedział mi, że "wszystko jest okej". ― To nie jest normalne, stara. To jest chore, mówię ci.

Temu też nie da się zaprzeczyć. Trochę mnie tylko dziwi, że panika załączyła jej się dopiero teraz. Wcześniej wydawała się w miarę pogodzona z losem, ale od kiedy przeszliśmy przez drzwi, daje upust emocjom.

Przysuwam swoje krzesło bliżej niej.

― Mówiłaś, że czujesz to samo ― przypominam cicho. Nie wiem, co mi odbija. Czuję się tak, jakby ktoś mógł nas podsłuchać, i jakoś wcale mi się ta opcja nie uśmiecha. ― Że... też słyszysz ten głosik w swojej głowie.

― No, tak, ale jakie to wszystko jest porąbane ― jęczy załamana. Na chwilę układa łokcie na stoliku przed sobą. Gdy już wystarczająco mocno przeciera twarz dłońmi, wbija we mnie pełne skruchy spojrzenie i zsuwa się odrobinę na swoim miejscu. ― Sorki. Serio, ja cię przepraszam. Mia mi zawsze powtarza, że w chwilach kryzysu zamieniam się w mega zołzę. ― Robi krótką przerwę na gorzki, stęskniony śmiech. ― No, ma rację, no. Ona zwykle ma rację.

Kiedy siedziałyśmy razem na korytarzu, jeszcze przed Pokojem Powrotów, z wielkim żalem narzekała na jedną lukę w pamięci.

― Mia ― powtarzam powoli to krótkie imię. ― Twoja dziewczyna nazywała się Mia?

Harper zastyga. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego, co powiedziała. Widzę, jak wstrzymuje oddech i potrafię wyłapać ten ułamek sekundy, w którym pojmuje, co tu tak naprawdę zaszło.

Kąciki jej ust się unoszą. Bierze spokojny, głęboki wdech, tym razem spoglądając na mnie ze łzami w oczach.

― Tak ― potwierdza łagodnym szeptem. ― Mia. Mia Harris.

Nigdy wcześniej nie powiedziałabym, że imiona mogą mieć tak ogromną moc. Dociera do mnie, że nie zwróciłam na to uwagi, ale o jednej osobie pamiętałam od samego początku.

Mike. Mój młodszy brat.

Najwyraźniej nie da się zapomnieć imienia najważniejszej osoby w naszym życiu. Zdecydowanie za wcześnie jest teraz na takie pytania, ale ciekawość mnie zżera, kto był taką istotną osobą dla Harper Lynley.

― Wow. ― Wzdycha cicho kobieta obok mnie. ― Wiara w sens istnienia nagle mi wróciła, wiesz? ― Trąca mnie łokciem w ramię. Nie potrafię nie odpowiedzieć jej uśmiechem, bo wydaje mi się taka rozluźniona i zadowolona.

― Ta ― zgadzam się z nią, nadal mając w głowie dwa proste słowa. ― Wcześniej przypomniałam sobie rodziców. Nie spodziewałam się, że głupie imiona mnie tak ucieszą.

― Wiesz, za życia były codziennością. Może takie rzeczy docenia się dopiero tutaj.

Zastygam na moment. Pewnie kontempluję nad tymi słowami o kilka sekund za długo, ale mało mnie to interesuje, skoro "czas jest względny". Cholera, podoba mi się, że Harper zwróciła uwagę na coś tak banalnego. Coś, czego gdzieś w głębi byłam świadoma, ale... ta myśl nabrała kształtu dopiero w momencie, w którym ktoś ubrał ją w słowa.

Często tak bywa.

― Ładnie ujęte ― przyznaję wreszcie ze szczerym podziwem, a Harper posyła mi odrobinę zawadiacki, zadowolony uśmieszek. Macha wymijająco ręką, jakby to nie było nic wielkiego, ale widzę, że moja pochwała idealnie uderzyła w jej gust.

― Ty, płaci się tu w ogóle?

Zmiana tematu trochę wytrąca mnie z równowagi i w pierwszej chwili nie do końca pojmuję, jakie pytanie dokładnie padło. Potrzebuję kilku sekund, żeby to jeszcze raz przeanalizować. Dopiero wtedy rozkładam bezradnie ręce, odpowiadając cicho:

― Skąd mam wiedzieć? Pierwszy raz umarłam.

Harper wydaje mi się być mocno zaskoczona swego rodzaju żartem z mojej strony; przez moment wpatruje się we mnie z głupkowatą miną, aż wreszcie wybucha rozbawionym, krótkim śmiechem, z uznaniem klepiąc mnie dłonią po kolanie.

― Fakt. To... proponuję powoli usunąć się z miejsca zdarzenia i udawać, że to nie nasze żarcie.

Wyrywa mi się pełne niedowierzania parsknięcie. Rozglądam się po skromnym barze z niewielką obawą. Jakoś wcześniej o tym nie pomyślałam ― może patrzenie na Luke'a naprawdę odebrało mi już wszelkie resztki zdrowego rozsądku. Będę musiała nad tym popracować.

Czy łączy nas jakaś niewyjaśniona więź, czy nie ― to tylko facet.

― Poważnie? ― dopytuję. Harper wzrusza nonszalancko ramionami.

― Oczywiście, że tak. ― Po tonie jej głosu domyślam się, że to nie pierwszy raz, jak coś takiego robi. Nie do końca napawa mnie to optymizmem, chociaż jej obojętność i absolutny luz odrobinę mi się udzielają. ― Jak już ktoś ma płacić, to Luke i Eve. Zwalimy to na nich. Jakby wezwali na nas jakąś policję zaświatów, też wepchniemy tę dwójkę pod autobus.

Harper podnosi się ze swojego miejsca i rozciąga się jak kot po długiej i satysfakcjonującej drzemce. Przymyka powieki, gdy światło słońca przedziera się przez przerwy w żaglach nad naszymi głowami i pada prosto na jej twarz; nie zraża się tym. Wręcz przeciwnie, bo to proste, krótkie zdarzenie sprawia, że na jej ustach rozkwita promienny uśmiech.

― Co ty zamierzasz? ― zastanawiam się na głos, gdy już Harper otwiera oczy i jej wzrok pada na plażę po drugiej stronie chodnika.

Dopiero teraz czuję, jak ciepło się zrobiło. Nie jest na tyle gorąco, żebym zaczęła narzekać, ale nie pogardziłabym spacerkiem wzdłuż linii wody, żeby poczuć odrobinę chłodu.

Harper Lynley wpada na podobny pomysł.

― Planuję przeczesać piasek w poszukiwaniu muszelek ― tłumaczy dumnie. Stawia pierwsze kilka kroków w stronę wyjścia z baru, ale zatrzymuje się na środku lokalu, odwracając się znowu w moją stronę. Unosi wyczekująco brwi. ― Idziesz?

― Muszelek? ― rzucam, nadal zdezorientowana. Od kiedy tu jestem, przyswajanie informacji przychodzi mi z niewielkim trudem. Może dlatego, że mój mózg nadal zbiera pozostałości życia i próbuje jakoś sensownie je poukładać.

Skubaniec, pracuje na dwie zmiany. Jednocześnie.

― Myślisz, że w zaświatach są inne muszelki, niż w normalnym świecie? ― ciągnie Harper. To niesamowite, ile energii pojawiło się w tej dziewczynie, od kiedy przypomniała sobie o miłości swojego życia. ― Bo jak mam być szczera, to wydaje mi się, że woda też jakoś tak inaczej błyszczy. Bryzę też wyraźniej czuć. Albo popadam w paranoję.

― ...nie, ja... też to czuję ― uspokajam ją nieśmiało, tęsknym wzrokiem wpatrując się w wodę za jej plecami. Przed oczami przelatują mi wszystkie cudowne momenty spędzone z Millie. ― Jakby to był pierwszy raz, jak widzę plażę.

Coś niepokojącego pojawia się w oczach Harper. Przypomina mi to Mike'a. Wyglądał podobnie, kiedy wpadał na jakiś szalony pomysł, który zdecydowanie nie przypadał do gustu naszej mamie.

Głupie wspomnienie boleśnie ściska mnie za serce, aż delikatnie się krzywię. Harper się tym nie zraża; wskazuje kciukiem na plażę za sobą, z zachęcającym uśmiechem kontynuując kuszenie mnie.

― To co? Hop do wody? Raczej nikt nie odstrzeli nas za to jak kaczki, co nie? ― Niby się przy tym śmieje, ale osobiście łypię na nią ostrzegawczo spode łba. Moja nowa koleżanka wywraca oczami, wolnym krokiem wracając do naszego stolika, żeby sięgnąć po moje dłonie.

Trochę dziwne uczucie. Niekoniecznie złe, ale teraz, kiedy skupiam się na jej dotyku, wydaje mi się... niewłaściwy. To nie są te ręce, które powinnam teraz ściskać, ale nie chcę jej urazić, więc wymuszam słaby uśmiech.

― Chodź, Florence ― jęczy Harper. ― Wejdziemy po kolana do tej magicznej wody i może znowu poczujemy, że żyjemy.

Przygryzam dolną wargę, rozważając wszelkie za i przeciw, aż wreszcie myślę sobie, że... wszystko będzie dobrze. Podnoszę wzrok na Harper i czuję, jak kąciki moich ust same się unoszą. Mamroczę krótkie "dobra", na co kobieta klaszcze w dłonie raz, ale bardzo głośno, po czym uznaje:

― Super. W życiu nie dobiegniesz tam pierwsza.

Wyrywa biegiem w stronę wody, zanim mam szansę znowu złapać ją za nadgarstek i zatrzymać przy sobie. Rozglądam się jeszcze raz po barze, spanikowana, ale nikt nie krzyczy, żeby Harper się zawróciła. Barmanka patrzy w moją stronę, uśmiecha się szeroko i macha ręką tak, jakby wręcz zachęcała mnie do ruszenia w pogoń za Lynley.

Powinno mnie to zaniepokoić. W prawdziwym świecie uznałabym taki gest za podejrzany ― martwiłabym się, że to celowe zagranie, żeby wzbudzić we mnie zaufanie. Znając życie, ta pani zadzwoniłaby po policję chwilę po moim odejściu i powiedziałaby, że chciałam zwiać.

Głosik w mojej głowie zapewnia mnie o czymś innym.

Mówi, że wszystko będzie dobrze. Brzmi jak Luke Allen.

― Czekaj! ― wołam, również podrywając się z krzesła na słabych nogach.

Harper odpowiada mi jedynie głupkowatym rechotem, który ledwo słyszę przez wszechobecny szum fal i krzyk mew gdzieś w górze.

W czasach liceum zwykłam brać udział w dwóch konkurencjach sportowych. Nie byłam dobra w grach zespołowych, ale uwielbiałam wszelkiego rodzaju biegi i zawody pływackie. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek poczuję się tak samo, jak za dawnych lat ― jakbym ścigała się z koleżanką na szkolnym torze przy boisku w trakcie przerwy na lunch.

Harper miała sporą przewagę, to fakt, ale chociaż piasek trochę mnie spowalnia, to jednak dość szybko ją doganiam. Sięgamy linii brzegowej praktycznie w tej samej sekundzie. Woda zatrzymuje nas dopiero, kiedy brodzimy w niej po kolana.

Wcześniej nie zastanawiałam się nad ubraniami, ale znam te czarne dżinsy, które na sobie mam. To była jedna z moich ulubionych par. Odkupiłam je za bezcen od koleżanki z pracy; miały kilka białych plamek na przedniej, prawej kieszonce, więc moja mama wyszyła na nich kilka gwiazdek srebrną nitką.

Skupiam się na koszulce. Jest na mnie o wiele za duża, bo należała do taty. To szary, wypłowiały ciuch, na którym kiedyś widniało logo Bon Jovi. Wiele detali już dawno się sprało. Ja i ojciec ciągle powtarzaliśmy, że Monica nie może za żadne skarby pozbyć się tej koszulki, bo to niezwykle cenny członek naszej rodziny.

I są jeszcze buty ― czarne trampki są teraz absolutnie przemoczone, ale mało mnie to interesuje. Ważne jest to, jak wiele mogą znaczyć proste elementy garderoby. Nigdy wcześniej nie patrzyłam na nie w ten sposób, co teraz.

― Skubana! ― piszczy pełna niedowierzania Harper. Uderza dłońmi o wodę; odruchowo zakrywam twarz rękami, żeby nie dostać rykoszetem po oczach. ― Nie wyglądasz na sprinterkę! I to jeszcze po piasku?!

― Za dziecka biegałam całkiem sporo ― śmieję się wymijająco. Nie chcę o tym gadać. I nie chcę, żeby to brzmiało tak, jakbym się chwaliła. Nie miałam żadnych wielkich osiągnięć; po prostu lubiłam to robić. ― Matko, powinno mnie chyba palić w płucach, co nie?! ― rzucam z nerwowym śmiechem na ustach.

Woda jest wręcz idealnie ciepła. I faktycznie, piasek i fale błyszczą w taki wyjątkowy sposób, jak na filmach. Jak w bajkach.

― A bo ja wiem?! ― wybucha radosnym rechotem Harper. Przeczesuje włosy mokrymi dłońmi, przez co kosmyki też zaczynają iskrzyć się w promieniach słońca. ― Ja się czuję jak nowonarodzona!

Z zaciekawieniem zerkam na własne dłonie, gdy już wyjmuję je z wody. Wygląda to tak, jakby moją skórę pokryły drobinki brokatu. Najwyraźniej są tak maleńkie, że nie widać ich gołym okiem, albo po prostu je sobie wymyśliłam. Ta druga opcja też wydaje się dość prawdopodobnym scenariuszem, biorąc pod uwagę to, jak dziwne jest całe to miejsce.

W zamyśleniu nie zauważam, że Harper szykuje się do ataku. Chlapie mnie wodą dość brutalnie; słony posmak gości w moich ustach przez kilka sekund, gdy wpatruję się w kobietę przede mną wielkimi od szoku oczami.

Chyba uderza we mnie jakaś głupawka. Oddaję jej pięknym za nadobne. Wywiązuje się między nami dość poważna walka, ale śmiejemy się obydwie przez cały okres jej trwania, kilka razy przewracając się w wodzie.

Mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie. Do tego jednego dnia, kiedy mojego młodszego brata nie było jeszcze na świecie i razem z rodzicami polecieliśmy na wakacje odwiedzić ciocię w Miami. Miałam jakieś dziesięć lat. Wydawało mi się, że niewiele z tej wycieczki zapamiętałam, ale teraz nagle w mojej głowie pojawiają się wszystkie szczegóły.

Dziwne uczucie, ale nie niechciane. Wręcz przeciwnie. Dziecięca, niewinna beztroska zalewa mnie tak samo, jak ta jedna fala, przez którą przewracam się zaraz przy brzegu, wołając przy okazji, że muszę chwilę odpocząć. Harper opada więc na mokry piasek obok mnie, próbując zapanować nad wesołym chichotem.

Też brzmi bardziej jak dziecko, niż dorosła osoba.

― Ej, aż szkoda, że nie znałyśmy się za życia ― zauważa Harper, kiedy już udaje jej się odrobinę uspokoić. Uśmiechamy się do siebie szczerze i ciepło. ― To byłoby takie fajne.

Zgadzam się z nią energicznym kiwaniem głową. Siedzimy tak przez chwilę, napawając się ciepłem wody i słoną bryzą. Fale co chwilę obmywają nam nogi. Śmieszne uczucie ― woda momentami wydaje się być takim przyjemnym kocykiem.

― Patrz, jak błyszczy ― mamrocze Harper, podsuwając mi pod nos kremową muszelkę, którą trzyma w otwartej dłoni. Przypomina zaokrąglony trójkącik i mieni się w słońcu tak samo, jak wszystko na tej plaży. Chyba powinno nas to oślepiać, a jednak ani trochę mi nie przeszkadza. Zupełnie tak, jakby ktoś zaplanował to w idealny sposób, co do najmniejszego detalu.

Wyrywa mi się pełne zachwytu "wow". Harper mi wtóruje, przez co obydwie znowu wybuchamy krótkimi śmiechami.

― Może naprawdę jest magiczna ― zastanawiam się konspiracyjnym szeptem. Harper wzdycha cicho.

― Jestem w stanie w to uwierzyć, bo w życiu takiej ślicznej nie widziałam.

Obserwuję ją przez dłuższą chwilę w ciszy, gdy ogląda swoje skromne znalezisko z każdej możliwej strony. Przypomina mi mojego młodszego brata ― zawsze patrzył na hodowane przez siebie pająki z równie wielką fascynacją i skupieniem.

Potrząsam delikatnie głową. Nie wiem, czy to dobrze, że wspomnienia tak często mieszają mi się z obecną rzeczywistością. Tak ma być? Powinnam z tym walczyć, czy wręcz przeciwnie, po prostu do tego przywyknąć?

...brakuje mi Luke'a.

― Zastanawiałaś się nad tym? ― pytam nagle, wpatrzona w chowające się za horyzontem słońce. Kątem oka wyłapuję jednak, że Harper wgapia się we mnie ze szczerym niezrozumieniem, więc spieszę z wyjaśnieniami. ― Znaczy... czasami myślę na głos, zanim coś porządnie wyjaśnię, przepraszam. Myślałaś o tym, dlaczego akurat my? Co jest w nas niby takiego wyjątkowego, że ta dwójka chce nam dać te "kilka dodatkowych sekund"?

Nie daje mi to spokoju. Tak, doceniam taką opcję, którą Luke i Eve nam sprezentowali, ale nie potrafię przestać myśleć o możliwych konsekwencjach i prawdziwych powodach, dla których się na to zdecydowali.

Harper parska. Przeczesuje palcami piasek po swojej prawej w poszukiwaniu kolejnych muszelek, jak mniemam.

― Sekundy to już zdecydowanie minęły ― odpowiada na wydechu. Brzmi tak, jakby chciała zapewnić mnie o swojej obojętności w kwestii tej sprawy, ale jasne jest, że ją również to dręczy, bo marszczy nieznacznie czoło i unika patrzenia na mnie.

― Clementine powiedziała, że czas jest względny.

― To by akurat miało sens, bo czuję się tak, jakbym spędziła tu już całą wieczność. I... nie wiem. Nie uważam się za kogoś wyjątkowego, kto by na to zasługiwał.

Rzuca tym wyznaniem szybko, nie chcąc chyba zbyt długo się nad nim zastanawiać.

Serce omija mi kilka uderzeń. Krzywię się nieznacznie, dochodząc do niezbyt przyjemnych wniosków. Pochylam głowę, odrobinę zażenowana tym, co chcę powiedzieć, ale wreszcie wyduszam słabo:

― ...ja też nie. Też nie uważam się za kogoś takiego.

Wydajemy się być dość różnymi osobami. Harper zdecydowanie ma w sobie coś z rozrabiaki, a ja raczej zwykle stroniłam od tego typu rozrywek. Ciekawe, że jednak udało nam się znaleźć jakiś wspólny punkt wyjścia, który nie wiąże się z działaniem otaczającego nas miejsca. Trochę mnie to pociesza.

― Patrz, Eve, dobra nasza. ― Luke śmieje się cicho, dobrodusznie. Ten ciepły dźwięk rozlega się gdzieś za moimi plecami, więc niemal odruchowo odwracam głowę w tamtą stronę, witając Luke'a Allena promiennym, zadowolonym grymasem. ― Zacieśniają więzi.

On jest zadowolony. Evangeline na szczęśliwą ani trochę nie wygląda. Stoi obok mężczyzny, skrzywiona tak, jakby ktoś wcisnął jej do gardła kawałek cytryny. Omiata mnie i Harper oceniającym spojrzeniem, jęcząc z wyrzutem zaraz potem:

― Zabrzmię jak irytująca matka, ale na bogów wszelakich, serio?!

Zerkamy po sobie z Harper; jedna szuka wsparcia w drugiej. To się chyba nazywało "ślepy prowadzący ślepego". Obydwie wyglądamy tak, jakbyśmy próbowały na chybcika wymyślić jakiś sensowny powód, dla którego siedzimy po pas w wodzie.

Nic mi do głowy nie przychodzi. Harper też trochę blednie.

― Co, korzystają z czasu, to dobrze, tak miało być! ― Luke rusza nam na ratunek i jestem mu za to bardzo wdzięczna. Tym bardziej, kiedy wyciąga ręce w moją stronę, zachęcająco zginając i rozprostowując palce kilka razy. Łapię za jego dłonie. Tak gwałtownie ciągnie mnie w górę, że aż wyrywa mi się krótki pisk. ― Zaraz wyschną i będą pachniały oceanem. Same plusy.

― Wyglądają jak zmokłe kury ― komentuje złośliwie Eve, ale kącik jej ust i tak nieznacznie się unosi, gdy Luke wyciąga pomocną dłoń również w stronę Harper.

Lynley odrobinę niechętnie chowa znalezioną wcześniej muszelkę do kieszeni dżinsowej kurtki, przyjmując ofertę Luke'a.

― Urocze zmokłe kury ― poprawia koleżankę Luke. Kiedy się do mnie uśmiecha, odwracam speszony wzrok. ― Nie słuchajcie jej.

Podczas gdy ja zaczynam się rumienić, Harper trąca ramię Eve czubkiem palca, mówiąc z niekrytą irytacją, która brzmi trochę jak przyjacielskie przekomarzanie się:

― Zrzęda z niej straszna, na wszystko narzeka.

Eve wzdryga się nieznacznie. Łapie Harper za nadgarstek, mrużąc badawczo powieki. Luke cudem zdusza w sobie rozbawione parsknięcie, w tym samym czasie znowu sięgając po moją dłoń. Wyrywa mi się ciche westchnienie pełne ulgi.

― Ty przed chwilą miałaś kryzys moralny ― wypomina Eve, ale Harper bez problemu wyrywa się z jej uścisku i macha wymijająco ręką.

― Ale już mi przeszło. Pamiętam moją kobietę. Nic innego się nie liczy. To co, Tomorrowland?

Evangeline milczy przez chwilę, jakby dopiero teraz zaczęły ją dręczyć wątpliwości w temacie wyjątkowej wycieczki. Przyłapuję ją i Luke'a na krótkiej wymianie znaczących spojrzeń; mężczyzna skina ledwo zauważalnie głową. Dopiero wtedy pani Valezia odwraca się na pięcie i rusza w stronę baru, w którym jeszcze niedawno siedzieliśmy.

Clementine przyszła do nas niedawno. Ile minęło? Godzina? Dwie? A mam wrażenie, że to spotkanie miało miejsce w innym życiu.

― Ta ― rzuca przez ramię Eva. ― Najpierw będziemy musieli wrócić do Centrali i znaleźć dobre drzwi.

Harper rusza w pościg za swoją Przewodniczką.

― Przeszliśmy przez przypadkowe i znaleźliśmy się tu, bo Florence sobie o plaży pomyślała. ― To miłe, że tym razem nie wychwytuję w wypowiedzi koleżanki żadnej złośliwości. ― Nie możemy tego zrobić ponownie? Pomyślę o Tomorrowland.

― Tak, zrobimy to. Jak wrócimy do Centrali. Wszystkie drzwi z Małych Radości prowadzą do Centrali, a te w Centrali mogą cię zabrać gdziekolwiek tylko chcesz.

Podoba mi się to zdanie. Może dlatego, że od dziecka byłam wielkim bibliofilem i mam słabość do eleganckich sentencji. Ta jest wyjątkowa, bo padła w tym niezwykłym miejscu, w którego istnienie nadal trochę ciężko mi uwierzyć, ale również trudno jest tego nie zrobić, bo okazało się aż nazbyt realne.

Tak czy inaczej, ujmują mnie te nazwy. Są takie... delikatne dla duszy. Kino Niemożliwości. Pokój Powrotów. Poczekalnia. Małe Radości.

O, właśnie.

― Małe Radości? ― pytam. I chociaż nawet nie zerkam na Luke'a, to on jakimś cudem wie, że zwracam się właśnie do niego.

― Ostateczne światy spoczynku pewnych dusz ― tłumaczy mi powoli, jakby bał się, że źle dobierze słowa i w jakiś sposób mnie zestresuje. Mało prawdopodobne. Jego propaganda o "wszystko będzie dobrze" przynosi rezultaty. ― Idealne, dobre miejsca. Najlepsze wspomnienia. Małe Radości.

Pięknie to brzmi. Aż się uśmiecham.

Nie umiem powiedzieć, co mogłoby być moim idealnym miejscem. To wspomnienie urodzin dziadka? Czy jakiś zwykły, przypadkowy dzień pełen spokoju i przyjemnych momentów? Dlaczego tak ciężko jest mi wybrać tak ― z pozoru prostą ― rzecz?

― Podoba mi się ta nazwa ― przyznaję, próbując odrobinę zmienić własne myśli i przekierować je na nieco przyjemniejsze tematy. Ten dotyczący mojej własnej najlepszej chwili nieludzko mnie dołuje. ― Każdy ma swoją... Małą Radość?

― Tak ― zapewnia mnie z ciepłym, podekscytowanym uśmiechem Luke. Najwyraźniej bardzo podoba mu się ta rozmowa. W jego oczach pojawia się iskierka dziecięcego szczęścia. ― Dlatego Clementine pytała, jaki dzień chciałabyś przeżyć jeszcze raz. To pomaga ustalić, jak powinno wyglądać twoje idealne miejsce. Twoja perfekcyjna Mała Radość. Znaczy, my tak nazywamy te światy. Dla każdego to po prostu... prywatny raj, który może dzielić z innymi.

― Czasami czyjaś Mała Radość pokrywa się z Małą Radością innej osoby ― wtrąca Eve. Bez urazy dla niej, bo mimo pewnych zachowań wydaje się naprawdę wartościową osobą, ale mam słabość do Luke'a Allena i jego głosu. Wolałabym słuchać właśnie jego. ― Światy się przeplatają. Wspomnienia są wszędzie. Trzeba tylko umieć je dostrzegać.

...okej. Kącik moich ust po raz kolejny się unosi. Te dwa ostatnie zdania też znajdują sobie wygodne miejsce w moim sercu.

Coś w tym jest. Harper chyba też tak uważa ― może myśli teraz o swojej ukochanej, albo o jakimś innym człowieku, który za życia wniósł w jej dni wiele szczęścia. W moim przypadku tak właśnie jest. Ciężko jest dokopać się do wspaniałych wspomnień, ale zaczynam rozumieć, że te najszczęśliwsze były ze mną od pierwszych sekund w tym pokręconym miejscu.

Mike. Nie ma go przy mnie, a jednak nie opuścił mnie nawet na krótką chwilę.

Reszta pojawia się stopniowo, łączona z drobnostkami, na które nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi w ten wyjątkowy sposób. Plaża i Millie. Jagódka. Ubrania. Kto by pomyślał, że przyniosą ze sobą takie fale nostalgii...?

― Ej, nie zapłacicie? ― Głos Harper wyrywa mnie z zadumy. Mijamy właśnie tę skromną restaurację, w której kelnerka zdążyła już dawno posprzątać stolik, przy którym siedzieliśmy.

― W idealnych światach nie ma pieniędzy ― śmieje się dobrodusznie Eve. ― Ani polityki. Ani wojen. Jest tylko spokój i...

― Wieczny odpoczynek?

Evangeline przystaje gwałtownie, więc my wszyscy też to robimy. Harper prawie wpada w jej plecy, w ostatniej możliwej sekundzie ratując się przed zderzeniem z kobietą, która energicznie odwraca się w jej stronę, żeby pogrozić wymownie palcem i ostrzec:

― Nie cytuj mi tu tego, bo się porzygam.

Z jakiegoś powodu to stwierdzenie zasiewa w mojej klatce piersiowej ziarenko niepewności. Boję się, że w pewnym momencie ktoś podleje je wystarczająco wiele razy i ta wątpliwość niefortunnie wykiełkuje. Przeraża mnie taka możliwość, więc uciszam ją słynnym "wszystko będzie dobrze".

Ruszamy w dalszą drogę, tym razem w wymownej ciszy, chociaż na ustach Luke'a maluje się podejrzany uśmiech ― wygląda to tak, jakby naprawdę chciał skomentować ostatnią dyskusję pomiędzy Eve i Harper, ale grzecznie trzymał to w sobie. Nie mącę tej ciszy kolejnymi pytaniami, chociaż pewnie mogłabym to zrobić i on nie miałby mi tego za złe.

Uznaję, że mogę poczekać na lepszy moment.

― Lu, ty pierwszy ― rozkazuje wreszcie Evangeline. Wskazuje głową na drzwi, które... powinny prowadzić na zaplecze jednego z butików ze sprzętem plażowym. To niewielka, drewniana budka, która lata świetności ma już za sobą, ale zdecydowanie przynosi turystom wiele szczęścia sprzedając dmuchane flamingi. ― Idź na zwiady. Jak już ktoś ma dostać za to po dupie w pierwszej kolejności, to lepiej, żebyś to był ty.

Luke śmieje się cicho pod nosem, ale wyjątkowo nie kłóci się ze swoją przyjaciółką po fachu. Potrząsa delikatnie naszymi złączonymi dłońmi, przez co czuję się jak nastolatka na wycieczce szkolnej, która utknęła w parze z najprzystojniejszym chłopakiem z klasy.

― Oczywiście ― odpowiada, zaraz potem rzucając mi pytające spojrzenie. ― Florence...?

Unosi nieznacznie brew, bez słów upewniając się, czy chcę iść na pierwszy ogień razem z nim. A przynajmniej tak to właśnie odbieram. A ponieważ wszystko mi jedno, póki trzymam go za rękę, kiwam głową ochoczo.

― No, od razu czuję się pewniej ― dodaje. Gdzieś w tle wyłapuję, jak Harper zaciska usta w cienką linię; wygląda jak moja ciocia, kiedy gryzła się w język, zanim rzucała jakimś sprośnym komentarzem w najmniej odpowiedniej chwili. Eve nie podziela uczuć swojej podopiecznej, bo wywraca oczami, ale po prostu to ignoruję, bo Luke łapie za klamkę prostych drzwi i z uśmiechem proponuje:

― Chodźmy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top