4 ― THE RUNAWAYS

Z plażą łączy się wiele dobrych wspomnień.

Millie Quinn mieszkała w San Diego, blisko Shell Beach. Zabierała mnie tam zawsze, kiedy ją odwiedzałam; mogłyśmy godzinami siedzieć na kocu i gapić się w fale, zajadając jakieś smaczne przekąski i popijając lemoniadę. W niektóre miesiące, o ustalonych godzinach, nawet psy mogły spędzać tam czas, więc zabierałyśmy ze sobą psa Millie, Marlona.

Moje stopy zapadają się teraz w iskrzącym w promieniach zachodzącego słońca piasku. A w głowie mam tylko widok Marlona bawiącego się przy brzegu. Przez kilka sekund wręcz słyszę śmiech Millie i jej nawoływania, kiedy ukochany pies znosił jakiś wielki badyl prosto na nasze nogi. To były cudowne momenty mojego życia. Teraz to wiem.

Różnica jest taka, że podczas wycieczek z Millie, na Shell Beach panowało wielkie poruszenie. Zawsze było tam pełno ludzi. Tutaj prawie brak żywej duszy.

...jakkolwiek to brzmi.

Tak czy inaczej, jest wręcz przerażająco pusto. Oddałabym wszystko, żeby Millie była teraz przy mnie, dodając mi otuchy, ale... z drugiej strony... wcale jej tego nie życzę. Wcale tego nie chcę. Dlatego zamiast skupiać się na niej, mocniej łapię za dłoń Luke'a.

― Jakim cudem? ― wyrywa mi się. Rześki zapach oceanu jest niczym najcudowniejsze ukojenie moich nerwów. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo potrzebowałam czegoś w tym stylu; namacalnego wspomnienia dobrych dni. Namiastki poczucia bezpieczeństwa. Tego, że kiedyś byłam kochana i komuś zależało na mojej obecności.

Luke uśmiecha się do mnie promiennie, wyraźnie dumny z tego, że udało mu się mnie w jakikolwiek sposób zadowolić. Chyba. Nie do końca mam pewność, czy to jest jego sprawka.

― To dopiero początek ― odpowiada mi cicho. Mało brakowało, a szum fal i świst wiatru zagłuszyłyby jego słowa. Wpatruję się przez chwilę w jego oczy, dochodząc do wniosku, że ich barwa naprawdę przypomina bezchmurne, letnie niebo. Takie, które możemy podziwiać teraz nad naszymi głowami.

Odwracam się, żeby sprawdzić, czy Eve i Harper nadal są z nami. Stoją przy śnieżnobiałych drzwiach, które nijak nie wpasowują się w resztę krajobrazu. Wręcz przeciwnie ― to raczej oczywiste, że są abstrakcją. Mój umysł nie potrafi pojąć tego, co się dzieje, ale nie zmienia to faktu, że z jakiegoś powodu... odczuwam jedynie zachwyt. I spokój.

― Powinniśmy się ruszyć ― odzywa się nagle Eve. Nie czeka na nas; po prostu rusza przed siebie szybkim, pewnym krokiem. Jestem nieco zaskoczona jej zachowaniem, a Luke wzdycha ciężko z politowaniem, obserwując, jak Harper próbuje dogonić kobietę, potykając się o własne nogi, bo stopy bez przerwy zapadają się jej w tym miękkim, drobnym piasku. ― I żeby nie było, jak to da w łeb, to zwalę wszystko na ciebie! ― dodaje Evangeline, oskarżycielsko wytykając Luke'a palcem.

Mężczyzna nie wygląda tak, jakby się tym przejął. W przeciwieństwie do Eve, gestem zachęca mnie do tego, żebyśmy powoli, spacerkiem, poszli w jej ślady. Nie walczę z nim; to przyjemne miejsce. W porównaniu do Poczekalni i Kina Niemożliwości, tutaj czuję się dobrze. Normalnie. Naturalnie.

Harper zatrzymuje się gwałtownie, uparcie wciskając stopy w piasek i splatając ręce na piersi. Przypomina mi trochę mojego młodszego brata, kiedy nie dostawał czegoś, co sobie zamarzył i musiał wszystkim pokazać, jak bardzo nie podobał mu się ten fakt. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej, może nawet uśmiechnęłabym się na to wspomnienie.

Sprawa jest jednak następująca: ja naprawdę jestem w stanie zrozumieć Harper. Tkwimy w tej dziwnej niewiadomej i nikt jakoś nie kwapi się, żeby wyjaśnić nam, co dokładnie się dzieje. Zamiast tego, Luke i Eve zachowują się tak, jakbyśmy my dwie miały po prostu... same wyciągnąć wnioski i wszystkiego się domyślać, przy okazji ufając im bezgranicznie.

Bez przerwy składają obietnice, że wytłumaczą nam to, co nas interesuje, ale za każdym razem dzieje się coś, co w tym przeszkadza; albo, co gorsza, oni sami do takiej sytuacji doprowadzają.

― Nigdzie nie pójdę ― oświadcza wściekle Harper. Zerka na mnie przez ramię, jakby szukała wsparcia. Chociaż nadal trzymam Luke'a za rękę, bo zerwanie z nim kontaktu przychodzi mi z zaskakująco ogromną trudnością, to kiwam energicznie głową, dając jej w ten sposób do zrozumienia, że jak najbardziej popieram jej zachowanie. ― Najpierw wyjaśnienia. Potem możemy iść tam, gdzie chcecie.

Eve wpatruje się w swoją podopieczną ze zmarszczonym w niezadowoleniu czołem. Na kilka sekund jej wzrok zatrzymuje się na Allenie. Mam wrażenie, że przez tę krótką chwilę kobieta obwinia go o całe zło tego świata. Mężczyzna nie czuje się z tym komfortowo; zaciska zęby, wbijając speszone spojrzenie w złoty piasek.

...robi mi się go szkoda. Z jakiegoś powodu czuję, że to nie jest pierwszy raz, jak coś takiego ma miejsce. Może nie zawsze to właśnie Eve patrzyła na niego w ten sposób, ale wielokrotnie przechodził przez coś podobnego. Przypominam sobie, jakie podejście miała do niego Clementine, i to tylko utwierdza mnie w moich podejrzeniach.

― Dobra, ale nie tu ― odpowiada wreszcie zrezygnowana Evangeline. Pociera palcami skronie, chyba starając się odgonić napad bólu głowy. Rozgląda się po otoczeniu zaraz potem, chwilę później wskazując obojętnym ruchem rąk na mały bar po drugiej stronie ulicy, gdzie piasek już nie sięga. ― Usiądźmy chwilę. Napijemy się czegoś dobrego, zjemy coś... okej?

W tym, jak Harper nerwowo przestępuje z nogi na nogę, da się łatwo wychwycić tony wątpliwości. Dziewczyna znowu odwraca głowę, żeby sprawdzić, co ja o tym wszystkim myślę, więc ponawiam poprzedni gest. Niemal sekundę później czuję, jak Luke zaczyna ciągnąć mnie w kierunku wskazanym przez Eve.

Przy ulicy sytuacja ulega małej zmianie. Mijają nas pojedyncze osoby; każda z nich wygląda na zaskakująco spokojną i zadowoloną. Wskakuje mi do głowy taka szalona myśl, że miło byłoby tu zostać. Zaadoptować psa. Codziennie chodzić z nim na spacery, szukać muszelek na plaży, pić owocowe lemoniady w upalne dni i zachwycać się bryzą i rześkim zapachem morskich fal.

Luke puszcza moją dłoń, kiedy docieramy do celu podróży. Robi to tylko po to, żeby odsunąć dla mnie krzesełko przy małym, drewnianym, okrągłym stoliczku. Jest skryty pod beżowymi żaglami rozciągniętymi nad częścią jadalną przy barze. Dziękuję grzecznie mężczyźnie, bo to miłe, że zachowuje się jak prawdziwy gentleman. Luke uśmiecha się do mnie w odpowiedzi, ale jest w tym grymasie coś smutnego, co nieco mnie martwi.

Allen zajmuje miejsce po mojej prawej, podczas gdy Harper opada na krzesełko po mojej lewej, zostawiając Eve ostatnią wolną miejscówkę. Valezia rzuca mi odrobinę niepewne spojrzenie, gdy już pojawia się naprzeciwko mnie.

Przez kilka minut żadne z nas się nie odzywa. Poza złożeniem skromnego zamówienia na cztery szklanki tradycyjnej lemoniady i tyle samo porcji frytek, przy stoliku panuje cisza. Nie można powiedzieć tego samego o naszym otoczeniu, bo powoli budzi się do życia. Zupełnie tak, jakby nasze wcześniejsze pojawienie się przestraszyło większość mieszkańców, którzy teraz przechodzą nad tym do porządku dziennego.

Evangeline Valezia splata dłonie na stoliku przed sobą, gdy otrzymujemy nasze zamówienie, uprzednio odsuwając na bok talerzyk z jedzeniem. Bierze głęboki wdech, zaraz potem zaciskając usta w cienką linię. Robi to tak intensywnie, że zaczynam się zastanawiać, czy nie sprawia sobie w ten sposób bólu.

― Nie żyjecie ― informuje wreszcie śmiertelnie poważnym tonem. Luke wzdycha ciężko. Nie może powstrzymać się od ironicznego przetarcia twarzy dłonią; unika mojego spojrzenia, jakby to dla niego ta cała sytuacja była trudniejsza, niż dla mnie.

Harper parska niegrzecznie.

― Same doszłyśmy do tego wniosku ― uznaje złośliwym tonem. ― Ja chcę wiedzieć, kim był koleś w bieli. I laska w poczekalni. Kim jest on... ― Harper wskazuje palcem na Luke'a, zaraz potem przenosząc go na mnie. ― ...i kim tak dokładnie jest ona. I czym jest Pokój Powrotów? I co my, do cholery, robimy na plaży? Jak my się tu w ogóle znaleźliśmy? Skoro nie żyjemy, to czy ci ludzie, co...

― Wolniej, miśka ― prosi Eve. Wyciąga rękę w stronę Harper, najpewniej chcąc złapać ją za dłoń, ale dziewczyna uchyla się przed jej dotykiem. Valezia odpuszcza. Luke zaczyna nerwowo bawić się swoim czarnym krawatem. ― Koleś w bieli... to był Abe. Znaczy, Abraham. Dokładniej Abraham Hall, jedna z trzech osób, które odpowiadają za nasz oddział.

― Jest tych oddziałów więcej? ― interesuję się, a Eve kiwa powoli głową.

― Tyle, ile trzeba ― odpowiada krótko. Znowu skupia się na Harper. ― Clementine Lin to trzecia osoba z grupy.

― Kim jest pierwsza? ― drążę, chociaż wiem, że Evangeline odpowiada teraz głównie na pytania zadane wcześniej przez Harper. Nie darzy mnie chyba wielką sympatią, bo kiedy tak łypie na mnie nieprzyjaźnie spode łba, mam ochotę przepraszać, że w ogóle się odezwałam.

― Abby Palha ― tłumaczy mi spokojnie Luke. Coś mi mówi to imię. Nie wiem nawet, dlaczego wydaje mi się takie znajome. Być może po prostu jeszcze sobie tego nie przypomniałam. ― Kontynuując, Harper, to ja i Eve jesteśmy waszymi Przewodnikami. Łatwo się tu zgubić. Poza tym, ciężko jest się gdziekolwiek odnaleźć, kiedy męczy cię samotność i przerażenie, więc naszym obowiązkiem jest trzymać was z daleka od tych dwóch uczuć.

― Słyszałaś kiedyś o reinkarnacji? ― Eve przejmuje pałeczkę, i brzmi tak, jakby dosłownie zirytowała ją wypowiedź Luke'a. Być może tak właśnie jest. Może nie lubi, kiedy ktoś wcina jej się w zdanie. Mniejsza o to; Harper kiwa głową twierdząco. ― Tym jest właśnie Pokój Powrotów. Tym zajmuje się Abe. Kiedy szefostwo decyduje, że ktoś powinien przeżyć kilka rzeczy jeszcze raz, trafia do Abe'a.

― To nagroda czy kara? ― zastanawia się Harper. Głos jej drży. Chyba tak samo, jak ja, nie do końca chce poznać odpowiedź. Eve przygryza na sekundę dolną wargę. Albo mi się tylko wydaje, albo ona sama też nie jest ucieszona tym, że interesujemy się tym tematem.

― Zależy ― rzuca wreszcie wymijająco Valezia.

― "Zależy" od czego?

― Od wielu aspektów.

Milczę, bo nie zamierzam wchodzić na ten niepewny grunt. Zamiast tego łapię za frytkę. Nie wiem w sumie, czy cokolwiek przejdzie mi przez gardło, bo jest mi dziwnie niedobrze, ale spróbować zawsze można.

W pierwszej chwili mam takie chore wrażenie, że czuję ten smak po raz pierwszy. Dopiero potem uderzają we mnie wspomnienia. Późne wieczory po zajęciach w liceum, spędzane w miejscowej pizzerii z moimi koleżankami z klasy. Te frytki, które tata robił w domowej frytkownicy, kiedy miał czas i siły (młody zawsze powtarzał, że nigdzie nie ma lepszych, i teraz wiem już, że miał rację). Ten jeden raz, kiedy nocowałam u kuzynów, i starszy z dwóch zrobił kolację, bo, jak sam uznał, "raz na jakiś czas ktoś powinien podać mi jedzenie, a nie na odwrót".

Uśmiecham się. Przez chwilę wszystko jest okej, a niepokojące mnie myśli o dziwnym świecie Eve i Luke'a wydają się być naprawdę mało istotne.

W głowie pojawia mi się jednak ważna sprawa. Zanim mam szansę zastanowić się nad tym, czy w ogóle powinnam się tym interesować, pytam:

― Te dokumenty od Clementine... co się z nimi stało?

Tym razem Luke uśmiecha się w inny sposób. Puszcza mi oczko, a na jego ustach maluje się zadziorny grymas i nie potrafię nie odpowiedzieć mu w podobną miną. Allen rozkłada ręce w udawanym zagubieniu.

― Patrz, co za nieszczęśliwy wypadek ― wzdycha ostentacyjnie, teatralnym gestem łapiąc się za głowę. ― Przepadły.

― Ale co my niby bez nich zrobimy? ― piszczy zmartwiona Harper. Prawie dławi się przełykaną właśnie frytką, na co Eve wywraca oczami. ― W co wy nas wciągacie? O co wam chodziło z tymi kilkoma sekundami i w jak głębokim bagnie my teraz przez was tkwimy?

Eve wydaje się być szczerze urażona tymi tekstami.

― Zapytałaś, czemu jesteśmy na plaży ― zmienia temat pani Valezia. Wyjątkowo mocno zależy jej na tym, żeby odwrócić uwagę dziewczyny od tych ostatnich tematów. Mrużę badawczo powieki, ale potem zerkam na Luke'a i czuję się nieco pewniej. ― Anakin Skywalker miał rację, jak mówił, że nie lubi piasku. Ale ja ci powiem, dlaczego jesteśmy na plaży. ― Eve oskarżycielsko wskazuje na mnie trzymaną właśnie frytką. Odchylam się odruchowo, nie do końca świadomie zbliżając się w tym samym czasie do Luke'a. ― Komuś się we łbie zamarzyło morze. I masz. Pierwszą-lepszą plażę w Hiszpanii.

Otwieram szeroko oczy, podczas gdy Luke stara się zdusić w sobie rozbawiony śmiech. Klepie mnie pocieszająco po przedramieniu, wyraźnie rozśmieszony zachowaniem swojej koleżanki.

...pomyślałam o Millie. Po prostu zatęskniłam za tym, jak szczęśliwa byłam, kiedy ją odwiedzałam. Teraz to ja zaczynam odczuwać zaskakująco intensywną ciekawość. Jak działają te drzwi, przez które przeszliśmy...?

― Przepraszam ― dukam w końcu, bo domyślam się, że Eve nie przestanie dręczyć mnie tym przenikliwym spojrzeniem, póki się nie odezwę. Moje przypuszczenia okazują się trafne, bo kobieta kiwa energicznie głową, jakby chciała w ten sposób podkreślić, z jaką pokorą powinnam wypowiadać ostatnie słowo.

Zerkam na Luke'a. Ewidentnie nie podoba mu się zachowanie jego koleżanki, bo mierzy ją rozzłoszczonym wzrokiem. Robi się dziwnie. Atmosfera jest napięta i odnoszę wrażenie, że właśnie ja jestem tego głównym powodem, a to sprawia jedynie, że czuję się jeszcze gorzej.

Nasze spojrzenia spotykają się nad frytkami ― moje i Harper. Przez te kilka sekund, podczas których ignorujemy Luke'a proszącego Evangeline o względnie grzeczne traktowanie nas wszystkich, świat wydaje się normalny. Siedzimy w barze przy plaży, tak, jak wielu innych ludzi. W tle słychać śmiechy i szum fal; gdzieś szczeka pies. Muszę sobie powtarzać, że to wcale nie Marlon.

To nie mój Biszkopt. A Mike'a nie będzie obok niego.

Stukot obcasów, który rozlega się zaraz obok nas, nie należy do zwyczajnych dźwięków. Jest w nim coś wyjątkowego ― zauważyłam, że kiedy tylko go wychwyciłam, od razu wiedziałam, kto zmierza w naszą stronę, chociaż wcześniej widziałam Clementine Lin tylko raz i nie miałam okazji obserwować jej poza miejscem pracy.

W pierwszej chwili zastanawiam się, czy nie powinniśmy zacząć uciekać, bo wydaje mi się wściekła. Im dłużej jednak na nią patrzę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jej mina nie świadczy o złości. Jest zmartwiona. I to bardzo.

Łapię Luke'a za przedramię, bo on i Eve nie zwrócili uwagi na nowoprzybyłą postać. Mężczyzna spina się na widok recepcjonistki. Podnosi się z miejsca, żeby wyjść jej na spotkanie. To głupie, ale w odruchu zakładam, że chce w ten sposób utrzymać ją w bezpiecznej odległości od nas.

Evangeline Valezia jest jego zupełnym przeciwieństwem. Wygodniej rozsiada się w swoim krześle, wzdychając przy tym ostentacyjnie. Klepie Harper pocieszająco po ramieniu, mamrocząc coś o tym, że "tu nie trzeba się niczym przejmować".

― Kochani, ja was uwielbiam jako jedna z nielicznych, więc co wam przyszło do tych durnych łbów, żeby znowu narażać się szefostwu?! ― Clementine rzuca pięknym wstępem. Głos ma piskliwy, brzmiący aż nienaturalnie. Krzywię się nieznacznie, przenosząc wzrok na Luke'a; on to chyba wyczuwa, bo zerka na mnie przelotnie przez ramię, uśmiechając się słabo.

Zaraz potem odwraca się w stronę Minty, unosząc nieznacznie ręce, jakby w geście niewinności, i mówi:

― Mogę to wyjaśnić.

― Nie! ― Recepcjonistka tupie nogą. Dłonie ma zaciśnięte w pięści i stoi wyprostowana jak struna, więc wygląda teraz dosłownie jak bohaterka jakiejś kreskówki. Odrobinę przerysowana i z pozoru nierealna, a jednak nadal prawdziwa i zaskakująco troskliwa. A przynajmniej tak właśnie brzmi, kiedy znowu się odzywa. ― Powinnam była wezwać Abby, jak tylko cię w tej Poczekalni zobaczyłam. Dla twojego własnego dobra ― dodaje.

Luke wzdycha ciężko, rozkładając ręce, ale zanim ma szansę zacząć się tłumaczyć, to Eve przejmuje pałeczkę. Parska kpiąco, chociaż nie wydaje mi się, żeby żywiła do Clementine jakąkolwiek urazę, albo pałała do niej jakiegoś rodzaju nienawiścią; to bardziej przyjacielska przepychanka.

― Patrz, jaki zaszczyt nas pokopał ― śmieje się Evangeline. Clementine unosi brwi, chyba szczerze zaskoczona, że to właśnie pani Valezia cokolwiek mówi. ― Nie zeszła ze stanowiska od dwóch tysięcy lat, a teraz przyszła nas zgarnąć. Musisz nas bardzo kochać, Minty.

...dwóch... tysięcy lat...?

Jestem pewna, że robię się blada. Przytłacza mnie ta liczba. Nie pojmuję, jak to niby jest możliwe. Patrzę na Clementine i nie chce mi się wierzyć, że mogłaby mieć więcej, niż czterdzieści lat.

― Ty! ― piszczy Minty, oskarżycielsko wytykając palcem zadowoloną z siebie samej Eve. Z trudem przełykam ślinę. Wolałabym tej kobiecie nie podpadać, bo chociaż wydaje się miła i delikatna, to idę o zakład, że potrafi też zajść za skórę. ― Ty siedź cicho!

― Minty, hej, spokojnie, ja po prostu...

― "Ty po prostu" co? ― Clementine nie jest w nastroju na słuchanie żadnego z nas. Takie odnoszę wrażenie, kiedy wcina się w wypowiedź Luke'a. ― Lu, dla kogo ty to robisz?!

Nie odpowiada. Przynajmniej nie od razu. Patrzę, jak Luke garbi się nieco, jakby wstyd mu było, że w ogóle się tu znaleźliśmy. Przechyla nieznacznie głowę i przez chwilę myślę, że chce na nas spojrzeć, ale rezygnuje w ostatniej chwili, wbijając spojrzenie w Clementine.

― Minty, przysięgam, że ci się odwdzięczę, tylko kup nam trochę czasu.

To nie jest odpowiedź na pytanie zadane wcześniej przez Clementine i nieludzko ją to irytuje. Zerkam nieśmiało w stronę Harper, przyłapując ją na gapieniu się. Bynajmniej nie uznaję tego spojrzenia za pozytywne ― wygląda na to, że jestem w tym momencie obwiniana o coś, na co nijak nie mam wpływu.

Czy to ja jestem tutaj kłopotem? Jaki problem ma Harper? Nic jej nie zrobiłam. Eve też, ale ona również wpatruje się we mnie z czymś w rodzaju... niezadowolenia.

― Trochę?! ― piszczy z niedowierzaniem Clementine, sprawiając tym samym, że znowu skupiam się na niej. Może tak jest lepiej. Wolałabym zapomnieć o oceniających spojrzeniach dwóch kobiet obok mnie.

― Wiedzą, że tu jesteś? ― wtrąca znowu Eve.

Clementine potrząsa energicznie głową.

― Nie. Skąd niby mieliby... zresztą, mniejsza o to!

― Kto ogarnia Poczekalnię?

Evangeline nie zadaje tych wszystkich pytań bez powodu. Ma w tym cel, jestem tego pewna. Brzmi bardzo nonszalancko, jakby prowadziła dyskusję o pogodzie, a to jeszcze bardziej wytrąca Minty z równowagi.

― Poczekają kilka sekund dłużej, czas jest względny, a ja...

― Właśnie, czas jest względny, kilka sekund nie zbawi szefostwa ― śmieje się cicho i swobodnie Luke. Wciska dłonie do kieszeni spodni i idę o zakład, że się uśmiecha, chociaż w obecnej chwili nie mogę tego grymasu w pełnej krasie podziwiać. ― Ani nikogo innego.

Clementine Lin kilkukrotnie otwiera i na powrót zamyka usta. Żadne słowo z nich nie pada, a kobieta zdecydowanie jest tym faktem mocno wkurzona. Wreszcie wzdycha ciężko, wymownie wbijając spojrzenie w niebo, jakby liczyła na to, że spłynie na nią wena twórcza na jakiś pouczający monolog.

Znaczy, pewności nie mam co do tego, co się dzieje w jej głowie, ale ten ruch zdecydowanie przypomina mi moją babcię. Ona zwykle szukała natchnienia w suficie lub chmurach, jak brakowało jej słów.

― Nienawidzę was ― jęczy wreszcie załamana Clementine, sekundę później z wielkim wyrzutem wytykając Luke'a palcem. ― Ciebie w szczególności.

Mężczyzna wzdycha ciężko, kiwając przy tym powoli głową.

― Tak, tak, wiem. Przywykłem.

Dlaczego? Ile razy znalazł się w podobnej sytuacji? Co sprawiło, że Eve patrzy na niego akurat w taki sposób? Z jakiego powodu Clementine też łypie na niego spode łba z ogromną dozą niepewności w oczach? Co takiego zrobił Luke, żeby sobie na to wszystko zasłużyć i dlaczego odnoszę chore wrażenie, że wcale bym się tym nie przejęła...?

Nie umiem wyjaśnić tego, co czuję, kiedy ten facet jest w pobliżu, ale to ma głębszy sens ― tego jednego jestem absolutnie pewna. Nic w tym miejscu nie jest takie, jakie być powinno, ale Luke Allen jest dla mnie rzeczą stałą. Zupełnie tak, jakbym znała go od zawsze. Nie wiem, skąd. Nie wiem, jak. Nie wiem, dlaczego.

Nie przeraża mnie akurat ta jedna niewiedza. Akceptuję ją. Może godzę się z nią zbyt prędko; może to naiwne i głupie, ale nie potrafię postąpić inaczej, bo to wszystko dzieje się cholernie szybko, a ja nie chcę niczego przegapić.

Zbyt wiele sytuacji w życiu uciekło mi przez palce.

Clementine milczy przez dłuższą chwilę. Wreszcie patrzę, jak oblizuje nerwowo usta, mrugając szybko powiekami, jakby starała się odpędzić łzy. Opiera dłonie o biodra, kręcąc głową ze smutną, niemal rozczarowaną miną.

― Nie możecie uciekać w nieskończoność ― rzuca wreszcie na wydechu.

― O tym też wiem ― zapewnia niemal natychmiast Luke. Jest spokojny. W przeciwieństwie do Eve, nie zamierza dolewać oliwy do ognia. ― Zresztą, nic nie trwa wiecznie. Chcemy tylko... pokazać im kilka rzeczy. Co w tym złego?

― To, że kłamiesz. Spójrz mi w oczy i powiedz, Lu: dla kogo ty to robisz?

Recepcjonistka z Poczekalni mruży badawczo powieki, ale Luke nie odpowiada. Niezbyt to grzeczne, ale mężczyzna waha się jeszcze przez moment, nim wraca na krzesło obok mnie. Zabiera ze stolika jedną z serwetek i zaczyna rwać ją na maleńkie kawałeczki.

Clementine przenosi zaciekawione spojrzenie najpierw na Harper, a potem na mnie. Dziwnie się czuję, kiedy napotykam jej wzrok, ale dzielnie stawiam temu czoła.

Przynajmniej do momentu, w którym Eve wspaniałomyślnie ratuje mnie z opresji.

― A czy to jest ważne? ― mamrocze wymijająco kobieta. ― Cholera, raz chcemy zrobić coś dobrego, i co? Za to też dostaniemy po głowach? Co to za sprawiedliwość, Minty?

Dobrze. Tak. Mój mózg z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu ufa Luke'owi i Eve, ale słyszę te ostatnie zdania i mimowolnie się wzdrygam. W głowie zapala mi się maleńka, czerwona, ostrzegawcza dioda. Dziwnie to wszystko brzmi, a jeżeli dodaje się do równania wszelkie teksty Luke'a o tym, że nie każdy za nim przepada, a on zdążył do tego przywyknąć... sprawa staje się odrobinę bardziej skomplikowana.

― Jak Abe postawi w stan gotowości pół zakładu, to dopiero będziecie mieli sprawiedliwość. I sami to na siebie ściągniecie! ― Podniesiony głos Clementine o dziwo nie zwraca na nią uwagi wszystkich innych osób w pobliżu. Zupełnie tak, jakbyśmy nagle stali się grupą duchów. ― Czy wam naprawdę wydaje się, że kilka sekund jest tego warte?!

Luke przerywa torturowanie serwetki. Może dlatego, że brakuje mu maleńkich elementów do rwania, a może dlatego, że ostatnia kwestia Minty sprawia, że zastyga na moment. Powoli przełyka ślinę, a potem podnosi wzrok na recepcjonistkę, spokojnie odpowiadając:

― Zależy.

― Od czego?

― Od osoby.

To się znowu dzieje. Nikt nie wymienia mnie z imienia, ale Clementine Lin i tak przenosi wzrok właśnie na moją osobę. Nie ma w jej oczach złośliwości czy wyrzutu ― patrzy na mnie z niespodziewanym zrozumieniem. I mięknie, kiedy posyłam jej nieśmiały, niepewny uśmiech.

― O ― wydusza, parskając nerwowym śmiechem zaraz potem. Wytyka palcem najpierw Harper, a potem Eve; ta druga nie wydaje się tym faktem wielce przejęta, ale pierwsza zdecydowanie nie jest ucieszona znalezieniem się w centrum uwagi. ― O, za co. Dobra. Okej. Zgoda. Niech stracę. Zobaczymy, jak to się wszystko potoczy, tylko... błagam, nie przesadzajcie.

Eve macha wymijająco ręką, mamrocząc coś o tym, że nie planowała niczego wielkiego i gdyby ktoś pytał, to cała akcja była pomysłem Luke'a. On sam nie zaprzecza. W skupionym milczeniu zbiera ze stolika skrawki serwetki i ściska je w dłoni, żeby nie naśmiecić, aż wreszcie wciska je do kieszeni spodni.

Beznadziejny pomysł, jak na mój gust.

― Lu, ja mówię poważnie ― dodaje jeszcze Clementine. Temu zdaniu towarzyszy głośne, wymowne westchnienie z jej strony. ― Wiesz doskonale, że niektóre rzeczy nie są przeznaczone dla oczu... tak niewinnych.

Cieszę się, że nie jestem jedyną osobą, którą Minty raczy smutnym, pełnym współczucia uśmiechem. Harper czuje się chyba równie nieswojo, co ja. Osobiście nie nazwałabym siebie samej "niewinną". Robiło się w życiu różne rzeczy; bywało, że pakowałam się w coś z pełną świadomością możliwych konsekwencji.

Zdarzało się, że tych decyzji nie żałowałam.

― Dziękuję, Minty ― mówi z nieukrywaną ulgą Luke. ― Nie zapomnę tego.

― A spróbuj tylko ― śmieje się pobłażliwie Clementine.

Zapada dość niezręczna cisza, podczas której Eve mierzy Clementine wymownym spojrzeniem, jakby wręcz namawiała ją do zostawienia nas wszystkich w spokoju. Na miejscu Minty czułabym się chyba urażona taką postawą ze strony koleżanki, ale nie tak łatwo jest wpędzić recepcjonistkę w zakłopotanie.

Luke spogląda na mnie z subtelnym uśmiechem, który ma chyba na celu dodanie mi otuchy. Nie będę udawała, że to nie działa; robi mi się trochę lżej na sercu, kiedy i Clementine bierze głęboki wdech. Splata ręce na klatce piersiowej i jestem prawie pewna, że znowu na mnie zerka, ale nie zamierzam odrywać wzroku od Luke'a.

― No, dobra ― uznaje wreszcie Minty. Nie brzmi na zadowoloną, ale zdecydowanie się uspokoiła, bo jej głos wrócił do tego tonu, który dane mi było słyszeć wcześniej, w Poczekalni. ― Wracam do pracy. A wy... bądźcie ostrożni w tych swoich przygodach, dobrze? Obiecaj mi tylko to.

Luke nie zaszczyca jej już więcej spojrzeniem, chociaż widzę, że Clementine zdecydowanie zwraca się właśnie do niego. Nie wiem, czy ma tu miejsce jakaś dziwna gra, której nie rozumiem, czy oni po prostu tak właśnie ze sobą obcują na co dzień, ale czuję się nieswojo. Męczy mnie dziwne uczucie, że nigdy nie powinnam być świadkiem całej tej interakcji.

Ciekawe, czy to tylko mój problem, czy Harper odniosła podobne wrażenie.

― Jasne ― rzuca obojętnie Luke.

Wyłapuję, że Minty wywraca oczami. Macha na pożegnanie do Eve zaraz potem. Do mnie i Harper więcej się nie odzywa, bo robi w tył zwrot i wolnym krokiem rusza w stronę plaży. Nie rozpływa się jak fatamorgana. Nie znika w drzwiach, które wyrastają spod ziemi. Spaceruje przy brzegu, aż w pewnym momencie tracę ją z oczu przez tłum nastolatków, który mija.

Może też potrzebowała krótkiej przerwy. Chwili wytchnienia. Dwa tysiące lat pracy nad dokumentacją mogło dać jej ostro w kość.

― ...nie powiedziałeś tego ― zauważam nagle, bo mój mózg nie potrafi przestać się skupiać na tym prostym fakcie. Luke przechyla lekko głowę w pytającej manierze.

― Czego? ― drąży. Nie wiem, czy tylko zgrywa takiego niewinnego, czy naprawdę nie ma pojęcia, o co mi chodzi.

― "Obiecuję".

Odwraca wzrok. Z jakiegoś powodu czuję się oszukana. Zignorowana. Jest mi przykro. I trochę głupio, że zwróciłam na to uwagę, bo może nie powinnam czepiać się takich szczegółów. Nie wiem. Nie mam pojęcia. Niczego nie rozumiem. Dobrze, że zaczynam przypominać sobie, jak się składa literki w zdania.

Evangeline Valezia parska drwiąco. Luke ma przez to taką minę, jakby lada chwila planował kopnąć koleżankę w piszczel. Łypie na nią groźnie spode łba, ale Eve, jak to Eve, ma to głęboko w poważaniu.

To jedno zdążyłam już pojąć ― najwyraźniej ta kobieta boi się naprawdę niewielu rzeczy, a cudza opinia o jej osobie jest dla niej niezbyt istotnym szumem.

― Kochanie ― wzdycha ostentacyjnie Evangeline, wreszcie spoglądając na mnie w przychylny, niemal sympatyczny sposób. ― On nigdy tego nie mówi.

...to dlaczego słyszałam to od niego już tyle razy, od kiedy się tu pojawiłam?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top