3 ― THE GUIDING HAND

Pierwszego dnia szkoły mój młodszy brat był przerażony.

Całą drogę z domu do podstawówki trzymał mnie za rękę, a kiedy wysiedliśmy z samochodu, uznał, że chce, żebym to ja odprowadziła go do drzwi. To właśnie zrobiłam. Pamiętam, jak mocno zaciskał swoje małe paluszki na moich, aż ręce dosłownie mu drżały. Zatrzymaliśmy się przed wejściem, przytuliłam go, i... po prostu odszedł. Odebrałam go potem po zajęciach. I poczułam ogromną ulgę, kiedy zobaczyłam uśmiech na jego ustach.

Nie zwracałam uwagi na wiele rzeczy, póki nie przyszedł na świat. Potem docierały do mnie fakty, które zwykle ignorowałam. Na przykład taka prosta prawda: niektóre rzeczy wydają nam się straszne tylko dlatego, że przeraźliwie boimy się nieznanego. Bywa, że robimy z igły widły, a okazuje się, że niepotrzebnie pozwalaliśmy, aby to spędzało nam sen z powiek.

...i bywa też zupełnie na odwrót. I w takich chwilach potrzebujemy, aby ktoś złapał nas za rękę i po prostu naprowadził na właściwy tor. Samemu ciężko jest się odnaleźć w wielkiej niewiadomej.

Luke Allen jest dla mnie świeżo poznaną osobą, ale aktualnie tonę w tej wspomnianej wielkiej niewiadomej, a on stał się moim jedynym źródłem światła w mrocznym, chłodnym tunelu. Patrzę na nasze złączone dłonie i myślę o tym jednym dniu, który straciłam bezpowrotnie. Myślę o Mike'u, tak małym i pogrążonym w niezrozumieniu do całej sytuacji.

Jeżeli naprawdę jestem w zaświatach, to jak teraz wygląda to normalne życie? Co robią moi rodzice? Jak wyjaśnili wszystko młodemu i jak poradził sobie z tymi informacjami? Czy ktokolwiek poinformował Millie? W jaki sposób się dowiedziała, jeżeli nikt tego nie zrobił? Co z Cornelią? Co z moimi znajomymi z pracy? Na pewno jakichś miałam, prawda? To takie proste informacje. Niewiedza doprowadzi mnie do czystego szaleństwa szybciej, niż dezorientacja.

― Musisz zwolnić ― odzywam się nagle, odrobinę mocniej ciągnąc Luke'a za dłoń, żeby zmusić go do tego, czego od niego oczekuję. Mężczyzna zerka na mnie przez ramię ze szczerym współczuciem, prędko stosując się do moich słów. ― Dziękuję. Naprawdę nie lubię się spieszyć, stresuje mnie to ― dodaję, chociaż nie rozumiem, dlaczego czuję potrzebę tłumaczenia się. Luke ewidentnie nie wygląda tak, jakby tego ode mnie oczekiwał.

― W porządku, mamy czas ― odpowiada mężczyzna, ale kiedy się uśmiecha, ten gest nie wydaje mi się do końca szczery. Wygląda na spokojnego, ale jego oczy mówią co innego. A może po prostu dopisuję sobie jakieś głupoty do jego zachowania, bo przecież nie znam go tak dobrze, jak chciałabym w obecnej chwili. ― Mamy mnóstwo czasu. Nie przejmuj się.

Bez przerwy powtarza trzy, podstawowe zdania, jakbym to nie ja, ale on miał problem z uwierzeniem w nie. Wszystko jest okej. Mamy czas. Nie przejmuj się. Zaczynam podejrzewać, że to Luke boi się bardziej, niż ja, a sama myśl tego typu brzmi niemal absurdalnie. W przeciwieństwie do niego jestem... zaskakująco spokojna. Możliwe, że moja dezorientacja ma na to wielki wpływ, a szok dogoni mnie za kilka godzin i wtedy dopiero zacznę panikować jak szalona.

Mam wrażenie, że moje uczucia są teraz przykryte ciepłym, miękkim kocykiem. I kiedy ktoś go z nich zerwie, zacznie się emocjonalna apokalipsa.

Ruszamy w dalszą drogę. Tym razem wolniej, niż poprzednio, bo Luke naprawdę stosuje się do moich próśb. W tej części budynku korytarze są przerażająco puste. Co jakiś czas mijamy się jedynie z elegancko ubranymi ludźmi, z którymi Luke okazjonalnie wita się jak ze starymi znajomymi, a innym razem kompletnie ich ignoruje, po prostu brnąc dzielnie przed siebie. Martwi mnie jego milczenie, ale nie komentuję tego. Nawet wtedy, kiedy wsiadamy do windy.

Mrugam nerwowo powiekami, przyglądając się panelowi z guzikami, ale ledwo mogę wyodrębnić poszczególne cyfry. Siódemki tańczą mi przed oczami. Jedynki. Trójki. To jedno to chyba dziewiątka. Boże, dlaczego to jest takie trudne?

Głowa zaczyna mnie boleć, więc odwracam wzrok od liczb, skupiając się na lampkach przy suficie. Luke i tak lepiej wie, dokąd zmierzamy. Wciska odpowiedni guzik i drzwi windy zamykają nas w małym, cichym pomieszczeniu.

Tata pracował w banku. Zawsze, kiedy chciałam dostać się na jego piętro, musiałam skorzystać z windy, jak wpadałam w odwiedziny. Zwykle trafiałam na jakieś hity lat osiemdziesiątych, które sączyły się z małego, trzeszczącego głośniczka. Lubiłam te krótkie momenty. Zazwyczaj zostawałam wtedy sama na kilkanaście sekund, otoczona jedynie znajomymi nutami i cichym szumem. To było przyjemne. Tym bardziej, że zaraz potem spotykałam się z ojcem.

Nie wiem, w którym momencie w oczach pojawiły mi się łzy, a gardło zaczęło mnie boleć. Wspomnienie taty uderza jakoś wyjątkowo mocno. Może dlatego, że zawsze powtarzał, że nie potrafi wyobrazić sobie siebie na pogrzebie któregoś ze swoich dzieci. Jak bardzo musiałam mu złamać serce swoim odejściem? Jak wiele musi go to wszystko kosztować?

Luke ciągnie mnie delikatnie za rękę, a ponieważ byłam tak skupiona na własnych myślach, że nie zauważyłam, kiedy winda osiągnęła swój cel, prawie potykam się o własne nogi. Pociągam rzewnie nosem, czując się cholernie głupio, bo korytarz, na którym lądujemy, wydaje mi się niezwykle podobny do tego, na którym urzędowała Clementine. Nie umiem się tu odnaleźć.

...czymkolwiek jest to miejsce.

Nie zliczę, ile par oczu zerka na mnie albo ze współczuciem, albo z irytacją, albo obydwoma naraz. Dlatego szybko wycieram policzki z łez, biorąc głęboki wdech. Tym razem Luke zauważa już, że coś jest nie tak; przystaje gwałtownie, mierząc mnie czułym spojrzeniem, gdy tylko dociera do niego, że płaczę.

Tata pracował w banku. Mama była dyrektorką domu dziecka. Babcia była krawcową. Dziadek mechanikiem. Tata pracował w banku. Mama była dyrektorką domu dziecka. Babcia była krawcową. Dziadek mechanikiem. Tata pracował w banku. Mama była dyrektorką domu dziecka. Babcia była krawcową. Dziadek...

― Hej, Florka, ale bez takich mi tu ― odzywa się Luke. Rzuca wszystkim zebranym na korytarzu nieprzyjemne spojrzenie; każdy w mig pojmuje przekaz, odwracając ode mnie ciekawski wzrok. ― Co się znowu dzieje, co? Spokojnie, możesz mi powiedzieć.

― Raz już zapomniałam o wszystkim ― tłumaczę trzęsącym się głosem. W oczach Luke'a pojawia się błysk zrozumienia. Nie mam pojęcia, dlaczego jestem tak pewna tego, co się teraz dzieje w jego umyśle, ale z jakiegoś powodu wydaje mi się, że on czuje się podobnie. ― Skąd mam mieć pewność, że to się znowu nie stanie...?

― Ja tak mówię ― zapewnia mnie stanowczo Luke. Nie ma w jego głosie nawet cienia zawahania, a kiedy te słowa opuszczają jego usta, robi mi się trochę lżej na sercu. ― Jest okej, Florka. Zaraz znajdziemy ci koleżankę. Nie będziesz się czuła taka wyobcowana.

― A co potem? ― interesuję się. Chcę zmienić myśli, i chociaż gdzieś w tle cały czas powtarzam sobie te informacje, które zdążyły już do mnie wrócić, to jednak próbuję ze wszystkich sił skupić się na teraźniejszości, żeby nie zwariować. ― Jak to wszystko działa?

― Masz strasznie dużo pytań.

― Bo się boję.

Tym razem Luke nie zatrzymuje się, żeby mnie pocieszyć, ale zwalnia na ułamek sekundy, jakby to, co powiedziałam, naprawdę go zmartwiło. Wzdycha ciężko, gdy mijamy kolejne drzwi, nad którymi widnieje liczba siedemset dwa. Wyrywa mi się krótki, nerwowy śmiech przepełniony ulgą. Pamiętam cyferki. Rozróżniam je. Nigdy nie pomyślałabym, że taki głupi fakt będzie mnie tak bardzo cieszył.

― Póki ja tu jestem, nie musisz się niczym przejmować, mówiłem ci ― kontynuuje Luke, i chyba chce coś jeszcze dodać, ale urywa na widok smukłej blondynki na końcu korytarza. Kobieta stoi obok ciemnoskórej dziewczyny, która wygląda mniej więcej tak samo, jak ja; jest identycznie zagubiona. Przez kilka sekund czuję się tak, jakbym patrzyła w emocjonalne lustro. ― Eve! ― wydziera się roześmiany Luke.

Blondynka spogląda w naszą stronę tak szybko, że krótkie, jasne włosy podskakują śmiesznie na jej ramionach. W pierwszej chwili wygląda na zdezorientowaną, ale gdy tylko dociera do niej, kto zaszczycił ją swoją obecnością, na jej twarzy zaczyna malować się czysta niechęć.

― Spadaj, nie mam nastroju na twoje pochrzanione pomysły ― odpowiada nieprzyjemnie kobieta. Eve, powtarzam sobie w myślach, dopisując jej imię do tych istotnych szczegółów, które zdążyłam już poznać w tym dziwnym świecie.

Luke. Kino Niemożliwości. Poczekalnia. Clementine. Eve.

Dłoń Luke'a wyślizguje się z mojej, kiedy pędzi na spotkanie przyjaciółce, ku jej wielkiemu niezadowoleniu. Eve wywraca oczami, szczerze zirytowana chyba samym istnieniem mojego nowego kolegi. Nie mam pojęcia, co ich łączy, ale trochę przypomina mi to mnie i Cornelię. To taka... przyjacielska nienawiść. Niby skoczyłybyśmy sobie do gardeł, a jednak i tak, koniec końców, jedna pomogłaby drugiej ukryć trupa, gdyby zaszła taka potrzeba.

― Stary, ja mówię poważnie, mam własne problemy na głowie ― dodaje Eve, obojętnym ruchem dłoni wskazując na dziewczynę obok siebie. Podchodzę bliżej, przystając obok Luke'a, i znowu łapię go za rękę. Robię to powoli, nieśmiało, dając mu pole do manewru, gdyby ten fakt mu z jakiegoś powodu nie pasował i zechciałby się ode mnie odsunąć.

Nie robi tego. Jego ciepłe palce zaciskają się odrobinę mocniej na mojej skórze, niemal w pocieszającym i zarazem przepraszającym geście, jakby chciał zadośćuczynić za to, że chociaż na chwilę zostawił mnie samą.

― Ja właśnie w tej sprawie ― odpowiada Luke. Na jego ustach pojawia się tajemniczy uśmieszek. Taki, który już widziałam. I mam wrażenie, że zobaczę go jeszcze nie raz. ― Co byś powiedziała na kilka dodatkowych sekund, co?

Eve milczy. Przez bardzo długą chwilę. A ja nie mam pojęcia, o co tu chodzi. Wolę się nie odzywać, bo jeszcze powiem coś głupiego. I tak czuję się jak idiotka, więc nie jest mi to ani odrobinę potrzebne.

― O ilu sekundach mówimy? ― Eve wreszcie zaszczyca nas słodkim brzmieniem swojego głosu po raz kolejny. Splata ręce na piersi, zerkając przelotnie na swoją towarzyszkę. Albo mi się wydaje, albo naprawdę jest zainteresowana propozycją Luke'a, czegokolwiek ona dotyczy. ― Jednej, dwóch?

― Mam na myśli bardziej ambitne liczby.

― A w łeb chcesz? Nie wystarczy ci, że musisz harować, żeby zarobić na wybaczenie po wpadce sprzed lat? Cud, że w ogóle nam pozwolili na jakąkolwiek rehabilitację po tym, co wywinąłeś.

― Nie rozumiesz ― przerywa koleżance Luke. W jego głosie pobrzmiewa coś niebezpiecznego. Coś, przez co nawet ja sama się wzdrygam, a on to wyczuwa, bo prędko spogląda na mnie z ciepłym uśmiechem, który nijak nie pasuje do tego tonu, który przed momentem słyszałam. ― To będzie nasza rehabilitacja.

W głowie mam jeszcze większy mętlik, niż przed paroma minutami, a wydawało mi się, że to niemożliwe. Pociesza mnie jedynie to, że im dłużej patrzę na Eve, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w chwili obecnej nawet ona nie ma łatwego życia. Skacze wzrokiem po nas wszystkich, od Luke'a począwszy, na swojej towarzyszce skończywszy, a w oczach ma intensywne skupienie. Przywodzi mi na myśl moją mamę, kiedy robiła na szydełku i pomyliła się w liczeniu oczek. Miała w takich momentach identyczne, analityczne spojrzenie.

Lubiłam ją obserwować, kiedy pracowała nad swoimi małymi dziełami. Znała wiele wzorów na pamięć, tworząc prawdziwe cuda z czegoś tak prostego, jak kawałek sznurka. Wiele razy próbowałam jej dorównać, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam nawet pojąć najprostszych sposobów szydełkowania. Moje dłonie nie były do tego stworzone. Ja pisałam. Ona dziergała.

Do czego stworzone są dłonie Luke'a? Bo w tej chwili mam wrażenie, że mają tylko jeden cel w swoim istnieniu: dodawać mi otuchy w tym dziwnym, chłodnym świecie pełnym niewiadomych i nieznanych.

Mężczyzna potrząsa delikatnie moją ręką, niemal w zaczepnym geście, jakby chciał mnie rozśmieszyć. I kiedy na niego spoglądam, dociera do mnie, że rzeczywiście tak jest. Szczerzy się do mnie jak głupi do sera. I chociaż naprawdę nie mam na to nastroju, to nie potrafię powstrzymać rozbawionego grymasu. Zaciskam usta w cienką linię, starając się walczyć z odruchem, ale kiedy Luke unosi wymownie brwi, parskam głupim śmiechem.

Pierwszy raz widzę, żeby był tak dumny z siebie, gdy na powrót skupia się na Eve; zupełnie tak, jakby właśnie udało mu się udowodnić jej swoją rację. Miło się na niego patrzy. Czuję wewnętrzny spokój, kiedy się na nim skupiam, więc właśnie to decyduję się robić jak najczęściej.

― Dobra, niech stracę ― jęczy wreszcie Eve. Krzywi się nieznacznie, jeszcze przez chwilę kręcąc głową z niedowierzaniem, bo chyba sama nie może zrozumieć, dlaczego w ogóle przystaje na jakiekolwiek propozycje Luke'a. ― Jaki masz plan?

Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Wisi nad nami zaskakująco długo. Luke przestaje się uśmiechać; wpatruje się w Eve z wyczekiwaniem, wymownie unosząc brwi. Domyślam się, co chodzi mu po głowie. Odchrząkuje znacząco, odwracając speszony wzrok, a Eve potrząsa głową z niedowierzaniem.

― Ty sobie ze mnie kpisz ― parska niegrzecznie, rozkładając ręce w geście bezsilności. ― Czy ja mam wszystko robić za ciebie?! Tego oczekujesz?!

Zapada między nami wszystkimi niezręczna cisza. Luke zdecydowanie nie czuje się komfortowo; albo mi się wydaje, albo pochyla się nieznacznie w moją stronę. Z cichym świstem wciągam powietrze przez nos, zbierając się na odwagę, żeby się odezwać, bo Eve ma mord w oczach i nie wydaje mi się, żeby to się w najbliższym czasie zmieniło.

― Luke, kto to jest...? ― pytam cicho i jestem pewna, że słyszę, jak Allen wzdycha głęboko z ulgą. Na jego ustach maluje się ciepły, pełen wdzięczności uśmiech, kiedy puszcza moją dłoń; tylko po to, żeby objąć mnie ramieniem. Cała ta sytuacja chyba nieco zbija z tropu biedną Eve, więc wszystko przynosi taki efekt, jakiego oczekiwałam.

― Racja, Florka, kochanie, przepraszam ― śmieje się nerwowo Luke. ― Evangeline Valezia, moja najlepsza przyjaciółka od... eonów. Eve, to jest moja Podopieczna, Florence Berry ― dodaje, wskazując na mnie głową. Posyłam Eve sympatyczny, niepewny grymas, na który nie odpowiada mi od razu. Skacze wzrokiem po naszej dwójce, kilka razy na dłużej skupiając się na Luke'u.

― ...Luke ― duka, jakby coś jej nie pasowało w zachowaniu jej przyjaciela. ― Luke ― powtarza, parskając z rozbawieniem. Jęczy cicho, pocierając przymknięte powieki palcami, aż wreszcie splata ręce na piersi i znowu skupia się na mężczyźnie, uznając:

― Jednak padło ci już na łeb po tych wszystkich latach.

― Zero w tobie kultury, Eve ― uznaje z rozżaleniem mój znajomy. Wyciąga wolną, prawą dłoń w stronę dziewczyny towarzyszącej Evangeline, uśmiechając się przy tym zawadiacko. ― Luke Allen, miło mi poznać.

― Ależ ci padło na łeb po tych wszystkich latach ― powtarza Eve, kręcąc głową i śmiejąc się z pożałowaniem. To nie zmienia faktu, że jej towarzyszka ściska niepewnie dłoń Luke'a, który z zadowoleniem potrząsa jej ręką, wyraźnie dumny z siebie. Przez ten cały czas nie zrywa ze mną kontaktu, jakby się obawiał, że zaraz mu ucieknę.

Nie zamierzam tego robić. I mam dwa główne powody. Po pierwsze, nie wiedziałabym, dokąd miałabym w ogóle uciekać. Po drugie, nie chcę. Dobrze się przy nim czuję. Może tak właśnie działa to miejsce i to tylko głupia iluzja, ale nie zamierzam tego nawet kwestionować, bo nadal nie do końca pojmuję, co się dzieje.

― Dobra, Luke ― wzdycha wreszcie Eve, chyba się poddając. ― To jest Harper Lynley. Miałam przygotować ją do Powrotu ― informuje nas Evangeline, a Harper wbija w nią pełne zaufania spojrzenie, jakby naprawdę wierzyła, że Valezia potrafi rozwiązać wszystkie jej problemy i zna odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania.

Dociera do mnie, że najprawdopodobniej wyglądam tak samo, kiedy patrzę na Luke'a.

― No ― parska śmiechem Allen. ― To już nie przygotujesz. Florka, dacie nam moment? Posiedźcie tu razem, poznajcie się bliżej. Zaraz wrócimy.

Palce Luke'a wyślizgują się z mojego uścisku, ku mojemu ogromnemu niezadowoleniu, co on prędko wyłapuje. Uśmiecha się do mnie zawadiacko, puszczając mi oczko, po czym razem z Eve odchodzą kilka kroków dalej, żeby znaleźć się poza zasięgiem moim i Harper. Nadal ich widzimy, ale nie ma szans, żebyśmy zrozumiały, o czym rozmawiają ze sobą szeptem. Co jakiś czas zerkają w naszym kierunku, jakby upewniali się, że grzecznie czekamy na ich powrót.

I tak właśnie jest. Razem przysiadłyśmy na białych, plastikowych krzesełkach ustawionych wzdłuż korytarza. Jest... niezręcznie. A ja wyczerpałam pokłady swojej odwagi na wcześniejsze wyratowanie Luke'a z opresji, więc nie zamierzam odezwać się pierwsza.

Jak się okazuje, moja nowa znajoma nie jest jednak tak nieśmiała. Przekręca się nagle w moją stronę, aż jej prawe kolano styka się z moim lewym; nie odsuwam nogi, bo nie chcę być niegrzeczna, ale dziwnie mi z tym, że tak prędko przechodzimy do kontaktu fizycznego, nawet, jeżeli jest on tak mały.

― Czy ty też masz we łbie kompletną pustkę? ― pyta Harper.

Nie wiem, dlaczego w ogóle zwracam na to uwagę, ale mówi z dziwnym akcentem. Głoski "a" i "o" brzmią w jej wykonaniu zaskakująco nisko. Przyjemnie jest jej słuchać, bo wypowiada się powoli, jakby dosłownie nic nie mogło wytrącić jej z równowagi. To mogą być tylko pozory, ale i tak trochę uspokaja mnie swoim sposobem bycia.

Harper nie czeka na moją odpowiedź. Nie mam nawet szansy otworzyć ust, bo kontynuuje:

― Bo ja tak. Znaczy, teraz jest już lepiej, bo pamiętam swoje imię, ale w pierwszej chwili? Nic. Biała kartka. Jakby mi zresetowali system.

― To ponoć trochę zajmuje ― informuję nieśmiało. Harper kiwa głową ze zrozumieniem.

― Eve też tak mówi. Swoją drogą... wierzysz w to wszystko? ― dodaje, obojętnym ruchem dłoni wskazując na otaczające nas miejsce. Odruchowo rozglądam się po okolicy, zawieszając spojrzenie na Allenie na kilka sekund dłużej, niż na czymkolwiek innym.

Przez moment zastanawiam się, co powinnam jej powiedzieć, ale nic innego, co mogłoby logicznie wytłumaczyć nasz stan, nie pojawia się w mojej głowie. Dlatego wzruszam lekko ramieniem, wbijając zakłopotane spojrzenie w dłonie.

― A jest inna opcja? ― mamroczę. Słyszę, jak Harper wzdycha cicho; brzmi tak, jakby tym prostym gestem przyznawała mi rację. ― Jakkolwiek straszne by to nie było, mam takie... chore przeczucie, że to prawda.

Słowa "że nie żyjemy" nie przechodzą mi przez gardło. Pomimo to, wiem, że tak jest. I domyślam się, że Harper ma na ten temat podobne zdanie, bo nie komentuje moich wniosków. Obydwie milczymy, godząc się w ciszy z okrutną prawdą o naszej egzystencji. I, o dziwo, osobiście... nie czuję złości. Fakt, męczy mnie dziwny niepokój, ale nawet nie nazwałabym już tego strachem.

― ...kim byłaś? ― interesuje się Harper. ― To im chyba chwilę zajmie, więc równie dobrze możemy trochę lepiej się poznać.

Zerkam na pannę Lynley, odkrywając, że musiała wpatrywać się we mnie już od dłuższej chwili. Na jej ustach maluje się dyskretny, przyjazny uśmiech. W mojej głowie pojawia się szalona myśl, że gdybyśmy poznały się za życia, najpewniej mogłybyśmy się zaprzyjaźnić.

― Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Nie pamiętam ― przyznaję, parskając nerwowym, smutnym śmiechem. ― Chciałabym pamiętać.

― Do mnie wróciło jakąś godzinę temu ― uspokaja mnie cicho Harper. ― Nie przejmuj się. Może... jak opowiem ci o sobie, to coś ci się przypomni? ― Kiwam głową energicznie, przystając na jej propozycję. Zawsze lubiłam słuchać ludzi. A w przypadku Harper sprawia mi to podwójną przyjemność, bo ma niezwykle ciepły ton głosu. ― Pracowałam w barze. Razem z moją dziewczyną. Jeszcze nie kojarzę, jak miała na imię, ale wiem na pewno, że bardzo ją kochałam. Miała... zawsze farbowała końcówki włosów na niebiesko. To było urocze. I pasowało do jej oczu, bo niby były szare, ale kiedy światło padało w ten odpowiedni, wyjątkowy sposób, to wydawały się błękitne. Pamiętam jej ulubionego drinka. Piña colada. Bez przerwy męczyła mnie tą durną piosenką, jakby od tego zależało jej życie. Pamiętam tę głupią piosenkę, a nie pamiętam prostego imienia.

Harper śmieje się dobrodusznie sama do siebie, i ja też nie potrafię zwalczyć pełnego rozczulenia uśmiechu. Wątłe wspomnienie dziecięcych śmiechów majaczy mi gdzieś w głowie, ale to nie jest nic konkretnego. Mimo to, jestem wdzięczna, że ma odwagę dzielić się ze mną takimi wspomnieniami, chociaż dopiero, co się poznałyśmy.

...poznałyśmy się w zaświatach. Nigdy nie sądziłam, że do czegoś takiego dojdzie. To brzmi jak abstrakcja, ale nie jestem ani trochę zszokowana tym faktem. I chociaż w głowie nadal mam mętlik, to jednak zaczynam się czuć tak, jakby cały ten bałagan powoli sam się porządkował.

Zerkam na Luke'a, żeby sprawdzić, czy nadal jest w pobliżu. Odkrywam, że okropnie mnie stresuje, kiedy nie mam go na wyciągnięcie ręki. To chore, bo kilka godzin temu nie miałam pojęcia, kim jest.

...kilka godzin? Czy tyle właśnie minęło? Nie mam pojęcia. Czas wydaje mi się być jakimś wątłym konceptem, który przestał mieć jakikolwiek sens. Wszystko się plącze, a przynajmniej takie właśnie mam wrażenie. Tu nie ma zegarów. Żadnego jeszcze nie widziałam, albo po prostu byłam zbyt zapatrzona w Luke'a, żeby cokolwiek dostrzec.

Za żadne skarby nie umiem pojąć, dlaczego mnie tak ciągnie do tego faceta. Jeszcze. Liczę na to, że będę miała przynajmniej szansę na to, aby to lepiej zrozumieć.

― Harper? ― odzywam się, a dziewczyna natychmiast na mnie spogląda; paznokieć kciuka trzyma mocno między zębami, i wygląda naprawdę uroczo, kiedy unosi brwi w wyczekującym geście. ― Mogę cię o coś spytać? ― Harper potrząsa głową w twierdzącym geście. Z trudem przełykam ślinę, wahając się jeszcze przez moment, bo zbieram myśli, aby jak najlepiej ubrać w słowa to, co chodzi mi po głowie. A ona cierpliwie czeka. ― Jak patrzę na Luke'a, to... mam takie dziwne wrażenie, jakbym już go kiedyś spotkała. Jakbyśmy się kiedyś znali. Jakby to było jedno z tych wspomnień, których nie mogę odzyskać. Nie wiem, to dziwne, ale... czy ty też masz tak w kwestii Eve?

Harper marszczy w skupieniu czoło. Zerka przez ramię na Luke'a i Eve; on gestykuluje energicznie rękami, a Evangeline słucha go z pozornie znudzoną miną. Ciężko jest odgadnąć, czy naprawdę jest obojętna, czy po prostu tak dobrze umie tę obojętność udawać.

― To możliwe? ― zastanawia się na głos Harper, kompletnie ignorując moje ostatnie pytanie. Nie komentuję tego, bo uznaję, że tak, czy inaczej, możemy dojść do sedna sprawy po prostu grzebiąc w temacie. ― Żebyście się kiedyś spotkali?

― ...szczerze? Po tym, co widziałam, nic mnie już nie zdziwi. W jego oczach jest coś cholernie znajomego. Godnego zaufania. Boże, nie wiem. Nie umiem tego opisać.

Taka jest prawda. On jest... inny. Zazwyczaj w towarzystwie mężczyzn czułam się nieswojo. Nigdy nie wiedziałam, jak się zachować; tymczasem Luke zdaje się być moją oazą spokoju, i chociaż mam świadomość, że może po prostu to miejsce ma na mnie taki dziwny wpływ, to jednak nie potrafię przestać się na nim skupiać.

― Mam wrażenie, że to dopiero początek całej tej farsy ― uznaje Harper. Robi to cicho, na wydechu, lekko uderzając potylicą o ścianę, przy której siedzimy. ― Ale tak. Rozumiem, co czujesz. Eve wydaje mi się taka... swojska. Momentami mam wrażenie, że laska potrafi mi czytać w myślach. Też jej ufam. W mózgu mam taki głosik, co mi podpowiada, że mamy tylko ich i siebie nawzajem.

― Ja też.

Słowa wypływają z moich ust, zanim mam szansę w ogóle się nad nimi zastanowić; a w tej samej chwili drzwi pomieszczenia, przy którym siedzimy, nagle stają otworem i pojawia się w nich starszy, czarnoskóry mężczyzna. Ma tak sympatyczny wyraz twarzy, że obydwie z Harper odruchowo się do niego uśmiechamy, kiedy sam to robi.

― Harper ― zaczyna, jakby od dawna wiedział, kim jest moja koleżanka. Mrużę badawczo powieki, bo chociaż nieznajomego otacza ciepła aura bezpieczeństwa i przyjacielskości, to jednak... kątem oka zauważam, jak Luke rusza w naszym kierunku, wyraźnie zdenerwowany. ― Cieszę się, że wreszcie mogę cię poznać. Śmiało, wejdź do środka. Nie masz się czym przejmować. Gdzie twoja Przewodniczka?

Ledwo udaje mu się zadać to pytanie, a zdyszana Eve pojawia się pomiędzy nim a Harper, która chyba nawet nie zamierzała podnieść się z krzesła. Nim Evangeline odwraca się do nas plecami, stając twarzą w twarz z mężczyzną o białych włosach i brodzie, dostrzegam w jej oczach czystą panikę.

― Abe ― zaczyna Eve. Głos ma nienaturalnie wysoki. Sama najpewniej to wyłapuje, bo odchrząkuje szybko, splatając ręce na piersi i prostując się nieco. ― Trochę za wcześnie chcesz przyjąć moją Podopieczną, bo jeszcze nie wypełniłyśmy dokumentów od Clementine.

Kimkolwiek jest niejaki Abe, nie daje wiary w to, co słyszy od Eve. Mierzy kobietę badawczym, przenikliwym spojrzeniem, ale ona dzielnie trzyma się w ryzach. Luke pojawia się w tym czasie obok mnie, łapiąc mnie znowu za dłoń i gestem głowy zachęcając mnie do tego, żebym się podniosła. Nie mija kilka sekund, a przenosi wymowne spojrzenie także na Harper, która w mig pojmuje, co mężczyzna chce jej przekazać.

Abe obserwuje to małe zamieszanie wychylając głowę ponad ramię Eve. Kobieta stara się skupić na sobie jego uwagę, ale marnie jej to idzie.

― W takim razie wypełnicie je u mnie w gabinecie ― proponuje anielsko spokojnym głosem Abe. ― Czy coś się dzieje, Eve? Coś nie tak?

― Nie ― zaprzecza niemal natychmiast Evangeline. I to ją zdradza. Abe unosi brodę, patrząc na nią tak, jakby już wiedział dosłownie wszystko, czego potrzebował. ― Nie przejmuj się, załatwimy to szybko i do ciebie wrócimy, tylko musimy się przejść do Minty po kilka formularzy.

― Harper. ― Abe przestaje zwracać uwagę na Evangeline, bez względu na to, jak bardzo kobieta stara się go zająć. ― Wejdź do środka. Nalegam. Nie dzieje się nic złego i nic ci nie grozi, obiecuję. Wszystko będzie dobrze.

Z jakiegoś powodu te słowa brzmią inaczej w jego ustach. Nie przynoszą takiego samego poziomu spokoju, jak w przypadku Luke'a. Czuję, jak mężczyzna mocniej zaciska palce na mojej dłoni. On i Eve wymieniają znaczące, przepełnione stanowczością spojrzenia. Wiem, że podjęli jakąś decyzję, ale nie mam pojęcia, czego ona dotyczyła.

Podczas gdy Abe stara się uparcie przekonać Harper, aby do niego dołączyła, Allen pochyla się w moją stronę.

― Ufasz mi? ― szepce mi na ucho, a w jego głosie pobrzmiewa tyle desperacji, że aż mięknie mi serce. Patrzę mu w oczy, starając się zrozumieć, dlaczego odpowiedź na jego pytanie pojawia się w moim umyśle tak szybko. Nie tak to powinno wyglądać. Nie w tym przypadku. Nie, kiedy stoi przede mną mężczyzna, którego poznałam w tajemniczym Kinie Niemożliwości, pozbawiona wspomnień.

― Ufam ― odpieram równie cicho, co on. Wzdycha z ulgą, uśmiechając się ciepło, znajomo, z nieludzką wręcz dozą wdzięczności.

― Pamiętaj ― dodaje. ― Nie dzieje się nic złego. Nic ci nie grozi. Wszystko będzie dobrze. ― Luke waha się jeszcze przez moment, ciągnąc mnie powoli za sobą, kiedy ostrożnie wycofuje się w kierunku drzwi opatrzonych liczbą siedemset dwadzieścia cztery. Łapie za klamkę. Abe krzyczy jego imię. Reszta dzieje się szybko; Allen otwiera drzwi, oświadczając:

― Przy mnie jesteś bezpieczna.

Kiwam głową. Głosik w mojej głowie zapewnia mnie, że Luke nie kłamie. Wręcz przeciwnie; to jest swego rodzaju obietnica, którą składa, bo wie, że jest w stanie jej dotrzymać.

Przeskakuję przez próg, bez zawahania podążając za trzymającym mnie za rękę mężczyzną, a Eve i Harper dołączają do nas zaraz potem. Pani Valezia zatrzaskuje za nami drzwi, wzdychając głośno z ulgą. Wyrywa jej się krótki, nerwowy śmiech, gdy opiera się plecami o drewno, wgapiając się przy tym w zdezorientowaną Harper.

― Cudownie ― uznaje wreszcie Eve, odpychając się gwałtownie od przejścia. ― To teraz nie ma już odwrotu.

― ...co? ― duka Harper. ― O co chodzi?

― Kochanie, za chwilę wszystko ci wyjaśnię ― zapewnia Eve. Podbiega do dziewczyny i kładzie dłonie na jej ramionach. Na jej ustach maluje się dziwny, zrelaksowany grymas, którego powodu pojawienia się nie potrafię jeszcze zrozumieć. ― Ale najpierw musimy przejść się na mały spacerek.

Dopiero wtedy dociera do mnie, że nie jesteśmy już w budynku.

Stoimy na plaży.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top