ⰍⰆ Brama
– Profesorze – Przez interkom zabrzmiał zmieszany, rozgoryczony głos. – Zbliżają się do wejścia.
– Mój drogi Vylkanie – odparł Augustyniak. – To bardzo dobrze, że się zbliżają. Przecież taki był cel ich misji, czyż nie?
– Trzeba ich zgładzić – odparł obiekt ósmy. – Nie mogą poznać prawdy.
– Oni już ją poznali, tak jak i ty – Joachim rozpłynął się w błogim uśmiechu, czego oczywiście jego rozmówca nie mógł dostrzec, lecz sposób, w jaki wypowiedział te słowa, był na tyle jednoznaczny, że obraz jego twarzy malował się w wyobraźni słuchacza.
– Zabili Aleksieja. Rozgromili cały oddział Likwidatorów. Czy tego właśnie chcesz? Aby zniszczyli Instytut?! – Vylkan poderwał się z gniewem.
– Poznałeś już całą prawdę, obiekcie osiem? – zagadnął z nonszalancją.
– Dyrektor Piwniczański... – dukał przez interkom.
– Zastanów się dobrze, bo jesteś na odpowiednim tropie.
– Kazałeś go zgładzić, nie dlatego, że był zagrożeniem dla IGW, ani dla ciebie. Kazałeś go zgładzić dlatego, że był moim ojcem... – Słowa te były na tyle chłodne, że były wstanie powstrzymać lecące z oczu łzy.
– Dokładnie – przytaknął Joachim. – Tylko dlatego. – dodał, rozsiadając się wygodniej w fotelu.
– Dlaczego?! – Vylkan wysyczał to przez zaciśnięte zęby.
– Powiedz mi, jak się teraz czujesz? Co cię napędza? – zapytał profesor.
– Gniew, nienawiść, złość na to co jeszcze żywe, na całe istnienie. Zakończę to, zniszczę ich, a potem ciebie, tak jak ty zniszczyłeś wszystko, co miałem. Nikt nie wyjdzie stąd żywy.
– Właśnie o to chodzi. Nikt nie może poznać prawdy. Prawda jest zbyt brutalna, aby dało się z nią żyć. Dlatego powstało kłamstwo. Niech jego całun zapadnie nad tym światem na wieki.
Trzask w głośniku zakończył rozmowę. Joachim wyłączył mikrofon i splatając nogi, podparł głowę na łokciu. Kompleksem wstrząsnął wybuch.
– Zapraszam – powiedział na głos, jak tylko rozległ się alarm.
***
Wejście do Instytutu stało dla nas otworem, z którego ulatniał się siwy dym po niedawnej eksplozji. Okazało się, że oddział pancernych miał granaty udarowe, skonstruowane do przebijania się przez żelbetonowe umocnienia. Zza ściany migało czerwone światło i wyła syrena alarmu. Było to dla nas jedynie potwierdzenie, że trafiliśmy na właściwe miejsce.
Uzbrojeni w zdobyczne automaty, zaczęliśmy zagłębiać się w skąpo oświetlone korytarze. Według wyliczeń Andrieja, w kompleksie powinna pozostać jedynie garstka strażników. Jednak z takim arsenałem, nie powinni już stanowić żadnej przeszkody.
Jak na nasze zawołanie, zza rogu wybiegła para wartowników. Seria z potężnych karabinków, dosłownie przerobiła ich na wióry. Ruszyliśmy dalej w głąb. Teraz już wiedzieli, w którym miejscu jesteśmy.
Na następnym skrzyżowaniu wpadliśmy na rozstawione stanowisko cekaemu, miotające programowalne pociski. Nastia jednym celnym strzałem pozbawiła strzelca głowy, po czym zasłoniwszy się skrzydłem, odbiła wypalony w jej kierunku granat, który eksplodował przy strażniku z granatnikiem.
Korytarz umilkł.
– No, całkiem nieźle – przyznał Andriej.
Nastia nic nie powiedziała, tylko kiwnęła głową.
Sufit jaśniał od czerwonych lamp, a w uszach obijało się echo skrzeczącego alarmu. Przemierzaliśmy korytarze, nienękani przez nikogo. Skrzyżowania pokonywaliśmy rozważnie, oczekując starcia, lecz nikt już nie strzelał.
– Zbliżamy się do głównej arterii – oznajmił Andriej.
Dotarliśmy do białego, jasnego korytarza, wzdłuż którego ustawione były masywne donice z wystającymi zielonymi liśćmi. Widziałem to miejsce w jednej z wizji. To tutaj miałem szukać odpowiedzi. Za masywnymi tytanowymi drzwiami, które wieńczyły jedną ze stron korytarza.
Nagle potężny właz się otwarł, a z jego wnętrza posypał się grad pocisków. Nastia zasłoniła nas skrzydłami i korzystając z nich jak z tarczy, ruszyła na przedzie, w stronę strzelających bezradnie strażników.
Miejsce, do jakiego się zbliżaliśmy, było dziwne. Czułem, jak coś się we mnie zmienia. Ciało zaczynało wrażliwiej reagować na bodźce. Wydawało się płynąć przez przestrzeń. Na nic niewrażliwe. Niezniszczalne i tak samo materialne, jak i nieistniejące. Z głębi dobywała się siła, o jakiej nigdy w życiu nie mógłbym siebie osądzać. Czułem jak z każdym krokiem w stronę bramy, staję się coraz potężniejszy, a wspomnienia, jak potoki przeradzające się w wodospady, napływają ze wszystkich stron.
Potęga, jaką w sobie czułem, była niewyobrażalna. Odczuwałem miliony istnień. Słyszałem ich szepty, bicia ich serc. Widziałem energię i krew przepływającą przez organizmy. Zielone łuny tworzące się wokół roślin. Mogłem namacalnie dotknąć emocji, jakie uchodziły ze wszystkiego, co żywe. Byłem nieprzenikniony i przenikalny jednocześnie.
Czas wyhamował. Wyszedłem przed Nastię. Pociski w ogóle się mnie nie imały, choć byłem pewien, że lecą w moją stronę. Ruszyłem naprzód.
Na tytanowej bramie umieszczone były symbole i ornamenty z ostatniego okresu lykan. Sprzed wojny tysiąclecia. Wykute przez najznamienitszych mistrzów kowalstwa, spod batuty ostatniego mistrza tytanu; Von Richtera. Ukazywały sceny rodzajowe i powszechnie przyjętą symbolikę stron świata i słońca. Na środku umieszczony był jednak symbol, któremu przypisywano moc nieziemską. Były to skrzyżowane „Ręce boga", które łączyły w sobie światło i mrok. Życie i śmierć. Piekło i raj. Wszystko i nic.
Kilkanaście luf dalej miotało w moją stronę zupełnie bezradne ołowiane i grafenowe kule. Wystarczyło jedynie pomyśleć i machnąć ręką, by pozbawić życia kilkunastu ludzi. Robiąc zwody i wymachy, zlikwidowałem każdego po kolei. Byli bezradni. Moje ręce mogły przejść przez nich na wylot niczym pocisk, a pazury cięły ich niczym najostrzejsze miecze. Zrozumiałem wówczas, że to ja jestem najpotężniejszą bronią.
Granitowa posadzka została ozdobiona krwawą mozaiką z porozrzucanych ciał, które zalały się krwią, tworząc pod sobą kałuże. Po szalejącej dopiero co strzelaninie pozostały jedynie łuski i unoszący się w powietrzu zapach prochu strzelniczego, przemieszanego z miłą wonią świeżej krwi.
Czułem na sobie spojrzenia moich towarzyszy. Eksplodowały falą emocji, które nawarstwiały się z taką potęgą, że nie sposób było ich odróżnić. Nie potrafiłem stwierdzić, jak obydwoje zareagowali z osobna. Wiedziałem tylko, że bardzo podobnie.
Obejrzałem swoją dłoń. Cała była pokryta czerwoną cieczą. Czarne pazury pozostały jednak nieskalane najmniejszą choćby plamą. Powoli zaczynałem wszystko rozumieć. W hali, w jakiej się znalazłem, musiało być coś, co wpłynęło na mnie do tego stopnia, że zacząłem sobie wszystko przypominać.
Widziałem ostatnią wojnę swoimi oczami. Słyszałem szelest sztandarów bitewnych z tysięcy bitew. Okrzyki wojenne milionów gardeł ze wszystkich epok. Czułem wszystko, co się wydarzyło: każde uderzenie stali, huk wystrzału, świst miotanych pocisków, blask paszcz i pazurów. Ujrzałem siebie pośród tego wszystkiego. Cały świat był zwrócony w moją stronę. Oczy wszystkich walczących, nieustannie kierowały się na mnie.
Przede mną płynęła rzeka, lecz w niej, zamiast wody, dryfowały dusze poległych w bojach. Otaczali mnie ze wszystkich stron, nie mogąc wyjść na ląd. Jedynie ja byłem dla nich mostem. Chwytali się moich rąk i pozwalali się prowadzić do zbawienia. Gdy tylko dotknęli suchą stopą progu raju, ich rany momentalnie znikały.
Poczułem jednak, że napierają na mnie i na bramę zbyt gwałtownie. Poruszył nimi jakiś szaleńczy obłęd. Nie byłem w stanie tego dłużej kontrolować. Masa potępionych zaczęła siłą wdzierać się do raju, niosąc ze sobą pożogę i zniszczenie.
Odwróciłem się w kierunku bramy, jednak gdy tylko przekroczyłem próg, stanąłem osłupiały.
Cała ziemia była zalana krwią. Wszędzie walały się ludzkie szczątki, a aż po horyzont ciągnęły się ponabijane na pale ciała. Niczym las, który otaczał mnie zewsząd. Spostrzegłem ruinę, na której szczycie stał prekursor. Jego oczy emanowały krwistą czerwienią. Dłonie płonęły, podczas gdy w pysku trzymał za szyję jakiegoś nieszczęśnika, który jeszcze żyjąc, bełkotał coś niezrozumiałego. Po chwili postać przegryzła kark i głowa ofiary potoczyła się osobno. Na odkrytym torsie, jak na malunku prezentują się liczne ślady krwi. Dostałem ataku paniki, gdy jego wzrok skierował się na mnie. Wiem, że nie jest to Wolfram. Zatem kto? Odwróciłem się z zamiarem odejścia, gdy na wrotach ujrzałem krwisty napis: „Przed przeszłością nie uciekniesz". W pośpiechu skierowałem wzrok w stronę postaci, lecz zobaczyłem jedynie lustro, a w swoim przestraszonym odbiciu, pojawiające się plamy krwi, których w żaden sposób nie mogłem zetrzeć. Czy to byłem ja? Nie, to jestem ja...
Po chwili wokoło, jak z podziemi wyrosły setki pokiereszowanych postaci, zarówno lykan, jak i ludzi we wszelkiej maści odzieniu, uzbrojone we wszystko, co kiedykolwiek do zabijania i walki stworzono. Ich błagalne krzyki zlewają się w jedno wielkie, przeciągłe lamentowanie, będące jak litania do wybawienia od cierpienia.
Po chwili schwytało mnie kilka okrwawionych dłoni. Momentalnie sformowała się cała ściana, która ciągnęła mnie do siebie. Gdy tylko próbowałem się wydostać, w moją stronę najeżyły się prawie metrowe bagnety. Nie mogłem nic zrobić. Machałem rękoma, po chwili również nogami. Próbowałem krzyczeć, lecz moje okrzyki wlały się w harmonię błagań, jaka tutaj od zawsze panowała.
Ciągnięto mnie na jakieś wzgórze. Okrwawione dłonie, często bez niektórych palców, macały mnie, jakby próbując kogoś rozpoznać. Po chwili poczułem lepką ciecz, która w przeciągu sekundy zaczęła sięgać mi do kolan.
– Nie! – wrzasnąłem.
– Nie! – odpowiedział chór dziecięcych gardeł, brzmiących tak jakby ktoś właśnie przecinał im struny głosowe. Zacząłem być ciągnięty w dół. Nie potrafiłem się wyswobodzić. Wrzeszczałem ze strachu, podczas gdy wokoło przebijały się tylko dziecięce głosy, jakby mój nigdy nie istniał. Po chwili poczułem kłucie na całym ciele. Przed oczami mignął mi drut kolczasty. Ponownie chciałem wrzasnąć, lecz właśnie wtedy drut owiną się wokół mojego pyska, zaciskając się tak gwałtownie, że poczułem, jak przegryzam sobie język. Całe moje ciało po chwili było oplecione zwojem drutu. Każdy minimalny ruch doprowadzał do niewysłowionego bólu. Gdy tylko spróbowałem się wyswobodzić, poczułem, jak kolce wydłużają się i wbijają jeszcze głębiej w ciało.
Zamarłem. Nie potrafiłem nic zrobić. Nie mogłem się wyswobodzić. To po prostu się działo. Tu i teraz. Kolejne dłonie pochwyciły mnie, nie zważając na to, że o kolce rozszarpują sobie i tak już poszarpaną, i zakrwawioną skórę.
Nie minęła sekunda, gdy czubek głowy zniknął w czerwonej cieczy. Przebłysk światła zniknął. Poczułem, że tonę. Nie mogłem oddychać, Zacząłem się dusić. Wokoło mnie pływały poszarpane ciała. Zaczynałem błagać w myślach, by to się skończyło. Próbowałem się szarpać, lecz wtedy kolce dotarły już do kości. Dopiero po momencie, w którym próbowałem się ogarnąć, zdałem sobie sprawę, że w panice, błagam o śmierć. Jednak tak samo, jak tamci nieszczęśnicy, nie miałem prawa jej dostąpić. Jedynie iluzję, że jest się martwym, podczas gdy ból jak najbardziej nie umiera.
Potężne ukłucie w plecy szarpnęło mnie do góry. Po chwili dołączyły do niego dwa kolejne. Bolesna siła wybiła mnie ponad morze krwi i zatrzymała na wysokości kilku metrów nad ziemią. Trzy drewniane pale przebiły mnie, idealnie omijając serce, zarazem łącząc się w jeden wspólny punkt, który wskazywał rozstępujące się krwiste niebo, z którego zaczął padać czerwony deszcz. Poczułem, że minimalnie osuwam się w dół, który bardziej odchodził na boki.
Z punktu które wskazywały zaplecione o siebie pale, zaczęła otwierać się dziura, w której można było spostrzec krążące ciała tysięcy osób, które zaczęły się do mnie zbliżać, wyciągając w moją stronę, czarne od zaschłej krwi ręce. Ich oczy zionęły pustką.
Próbowałem wrzasnąć z bólu, jednak nie potrafiłem. Kolce przebiły pysk na wylot z obu stron. Klatka piersiowa zaczęła się rozszerzać, odsłaniając całe wnętrze. Po chwili krew zalała mi oczy. Poczułem zarazem, jak płuca są odrywane od krtani i zaczynam się dusić. W tym samym momencie czyjeś dłonie chwyciły za jeszcze bijące serce. Otwarłem oczy. Wszystko widziałem na czerwono. Ujrzałem starca, który dumnie prezentuje moje wyrwane, wciąż działające organ, który okazał się być moim sercem, aby po chwili, teatralnym ruchem, razem z dziesiątkami innych rąk, zmiażdżyć ją na krwawą papkę. Mimo to ja jakimś niestworzonym cudem wciąż żyję i oglądam swoją śmierć. Chyba że już jestem martwy?
Tysiące twarzy pojawiło się przed moimi oczami, osoby w różnym wieku, o różnym wyglądzie i ubiorze, doprawdy z wielu epok. Przestrzeń przepełniał histeryczny śmiech dziecka i szydercze wrzaski porównywalne do osoby gotowanej żywcem.
Poczułem coś, co było ponad bólem cielesnym. Jakby ktoś nie rozrywał mojego ciała, lecz duszę. Przed oczami zapanowała znów ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top