ⰍⰃ Ratunek

Po wybuchu zapanowała ciemność. Tunel się zapadł, przysypując nas gruzem. W uszach świszczał jedynie dźwięk eksplozji, który zagłuszył wszystko inne. Kilka minut później zaczynałem odzyskiwać świadomość. Dotarło do mnie, że nade mną jest trochę wolnej przestrzeni.

Zacząłem się czołgać, próbując znaleźć wyjście i rozglądając się za pozostałymi. Dopiero teraz spostrzegłem, że ktoś nade mną oddycha. Obróciłem się na plecy. Zobaczyłem twarz pokrytą białą sierścią, z której ciekły strumienie ciemnej krwi. Skrzydła wychodzące z pleców postaci przytrzymywały osuwisko gruzu, dzięki czemu nie pogrzebało nas do końca. Nastia zaparła się rękami o podłogę, z trudem utrzymując ciężar, jaki na niej spoczywał. Pod jej lewym skrzydłem leżał skulony Andriej. Z rozcięcia na głowie sączyła się krew.

– Wyciągnij go – powiedziała chwiejnym, trzęsącym się głosem.

Podczołgałem się do Rosjanina. Sprawdziłem puls i oddech. Całe szczęście żył, jednak stracił przytomność. Odpychając gruz nogami, zacząłem przygotowywać sobie przejście. Gdy pojawiła się nieznaczna wolna przestrzeń, obróciłem się plecami do wyjścia i kładąc Andrieja na nogę, zacząłem się razem z nim czołgać w stronę otworu. Po chwili byłem już w tunelu, który trzymał się tylko na słowo honoru.

Ułożyłem Rosjanina pod ścianą i ruszyłem odkopywać Nastię. Niespodziewanie gruzowisko się poruszyło. Kamienie przemieszane z cegłami zasklepiły zrobione przeze mnie przejście.

– Nastia! – Rzuciłem się do kopania. Odwalałem wszystko, tak jak szło. Co większe fragmenty, tłukłem gołymi rękoma. Nie miałem pojęcia skąd bierze się ta nieludzka siła i całkowita nieczułość na ból. Wiedziałem tylko, że liczą się sekundy.

Po chwili spostrzegłem leżącą na posadzce pokrytą białą sierścią rękę, zwieńczoną czarnymi pazurami, która wystawała z głównego zawaliska. Zacząłem kopać dalej, lecz zapadlisko zaczynało się osuwać.

Spojrzałem na Andrieja, lecz ten dalej leżał bez najmniejszego ruchu. Nikt też do nas nie zmierzał.

– Nie rób mi tego – powiedziałem nie wiadomo czy do zawaliska, czy do Nastii. W końcu udało mi się odsłonić głowę, z której smętnie sterczała para uszu. Doskoczyłem do jej twarzy. Oczy miała zamknięte. Leżała na brzuchu, a na niej oparło się całe zawalisko. Nawet jeśli nie roztrzaskało jej kości, to pewnie taki ciężar ją udusił.

– Nie, nie, nie! NIE! – Zacząłem jeszcze łapczywiej wybierać gruz. Po dłuższej chwili widziałem już jej plecy, z których wychodziły pierzaste skrzydła, całkowicie przygniecione przez zawał. Gruzowisko znów się poruszyło ciskając w nas kamieniami. Osłoniłem plecami głowę Nastii i sprawdziłem puls. Był ledwie wyczuwalny. Dosłownie minimalny, jednak ta minimalna nadzieja, dała mi siłę, aby jeszcze dalej walczyć.

Stając plecami do zawaliska, zacząłem odrzucać wszystkie przygniatające skrzydła kamienie. Swoim ciałem zasłaniałem głowę i tułów Nastii, przed osuwającymi się głazami, coraz bardziej mozolnie wygrzebując ją spod zawaliska. Pomimo wyczerpania, nie przestałem przenosić tej góry. Krok po kroku, kamień po kamieniu, byłem bliższy uwolnienia jej z uścisku śmierci, aż w końcu odsłoniłem skrzydła. Teraz zacząłem ją wyciągać. Nogi całe szczęście nie zawadziły o nic kanciastego i dały się wyciągnąć ze zwałowiska. Gdy tylko jej ciało było już wolne, podniosłem ją na rękach, aby przejść nad usypanymi przeze mnie hałdami skał, kamieni i gruzu. Dopiero gdy trafiłem na otwarty tunel, ułożyłem ją na plecach, zaraz obok Andrieja.

Rzuciłem okiem w stronę Rosjanina. Stąd mogłem dostrzec ruch jego klatki piersiowej. Czyli dalej oddychał. Mogłem więc skupić się na ratowaniu Nastii. Sprawdziłem tętno. Było zanikające, ledwie zauważalne. Sprawdziłem oddech, lecz mimo tego, że miałem ucho zaraz nad jej ustami i spoglądałem na klatkę piersiową, to nie poczułem niczego, co świadczyłoby o tym, że jeszcze żyje.

– Cholera! – Ledwie powstrzymywałem się od paniki. Nie oddychała. Nie było czasu na zastanawianie się. Puls również zanikł. Natychmiast zabrałem się do resuscytacji. Rozwarłem jej pysk, aby sprawdzić, czy niczym się nie zachłysnęła i od razu podałem dwa oddechy. Potem przeszedłem do uciskania klatki piersiowej.

Procedurę powtarzałem kilkukrotnie. Te same ruchy zaczynałem już wykonywać jak automat. Jedynie na kilka sekund zatrzymywałem się, aby sprawdzić, czy oddech wrócił. Widząc i czując, że nic się nie zmienia, kontynuowałem z jeszcze większym uporem. Zbyt wielu już dzisiaj zginęło, a ona nie mogła odejść. Cokolwiek w sobie kryła, cokolwiek przede mną ukrywała, to jednak gdy była potrzeba, uratowała mi życie i to nie raz.

W myślach zaczynałem się bić z tym, czy uda mi się ją uratować. Mijały minuty, lecz reanimacja nie przyniosła oczekiwanych skutków. Co chwila musiałem się upierać i walczyć sam ze sobą, że jeszcze się uda. Gdy po raz kolejny chciałem jej podać oddech, zobaczyłem, że otwarła oczy. Chwilę później zakrztusiła się i zaczęła kaszleć. Pomogłem jej przechylić się na bok i wyzbyć się skrzepów krwi, flegmy i pyłu.

Nabrała kilku głębokich wdechów i powoli zaczęła się podnosić do siadu. Spojrzała na mnie oszołomiona, po czym zaczęła dukać:

– Tomek, ty...

– Tę walkę ja za ciebie wygrałem – odpowiedziałem, tak jak ona powiedziała wtedy na dachu. – Jednak bez ciebie, nie mógłbym nawet zawalczyć. To wszystko, co mogłem...

Nastia rzuciła się na mnie, nie dając mi dokończyć. Przez chwilę myślałem, że się przewrócę po jej nagłym zrywie. Zdawało mi się, że uścisnęła mnie najmocniej jak potrafiła. Przez moment bałem się, że sam stracę oddech.

– Dziękuję... – wyszeptała mi do ucha.

– To ja tobie dziękuję – odparłem, po czym odpowiedziałem delikatnym uściskiem. Bałem się, że po takich wydarzeniach będzie zbyt słaba i potłuczona, lecz niezwykle szybko zaczynała odzyskiwać siły i energię.

Przyklękła na dwa kolana, lekko wypuszczając mnie z objęć i opierając dłonie na moich barkach. Rozprostowała wygojone skrzydła i otuliła nas nimi w jednym kręgu, odcinając na chwilę od świata zewnętrznego.

– To, co zaraz zrobię, będzie głupie, nierozsądne i piękne jednocześnie – powiedziała, wciąż wpatrując się we mnie, swoimi olśniewającymi oczami.

Nie wiedziałem czego się spodziewać i właśnie wtedy zbliżyła się do mnie z pełnią wdzięku malującą się na twarzy. Oparła się na mych barakach i powoli, zamykając oczy, pocałowała.

Ciemność za powiekami eksplodowała paletą barw, które jak dzikie zwierzęta rozbiegły się wszędzie wokoło, skacząc i biegając. Teraz rozróżniałem czworonożne świetliste kontury i strzelające w niebo zielone fontanny przepastnych drzew. Świat mienił się tysiącem kolorów, ozdobionych kwiatami łąk i pól, a pośród tego wszystkiego stała ona; Nastia. Skąpana w blasku słońca i otulona bielą szat, dumnie eksponując swoje skrzydła i atletyczną sylwetkę. Wyglądała jak z obrazka. Nigdy w życiu mógłbym przysiąc, nie widziałem cudowniejszej istoty. Kryształy bransoletek na nadgarstkach i kostkach oraz naszyjników tworzyły błyskotliwe iluminacje, które bezsilnie próbowały konkurować z blaskiem jej błękitnych oczu.

Podszedłem do niej. Wyglądała wspaniale. Pierwszy raz widziałem ją naprawdę uśmiechniętą. Przysunąłem się blisko, tak aby mogła mnie objąć.

– Jesteś najcudowniejszym skarbem na świecie – powiedziałem.

– A ty najwspanialszym darem od losu – odpowiedziała, ponownie mnie całując.

Otwarłem oczy, gdy tylko poczułem, że jej wargi spokojnie oderwały się od moich. Raj dookoła zniknął, a ja zobaczyłem jedynie mrok tunelu, lecz najważniejsze pozostało. Spojrzałem na umorusaną twarz Nastii. Nawet pomimo ran i brudu, dalej wyglądała olśniewająco, jak gwiazda, która zstąpiła na Ziemię.

– Już nigdy cię nie opuszczę – powiedziała, kładąc dłoń na moim policzku.

– I ja nigdy cię nie zostawię – odpowiedziałem, powtarzając jej gest.

Trwaliśmy tak w milczeniu przez pewną chwilę. Nikt nie nadbiegał, nikt nie strzelał. Świat wokół nas opustoszał. Teraz w pełni pojąłem słowa Vjery. Ona potrzebowała mnie, tak samo, jak ja potrzebowałem jej. Nasze przypadkowe spotkanie nie mogło być więc zupełnie przypadkowe. Ktoś tam w górze musiał skrzętnie pokierować naszymi drogami, abyśmy dotarli do tego samego celu. Nastia wciąż skrywała liczne tajemnice, ale byłem pewien, że wkrótce wszystkie się rozwieją. Na razie wystarczało mi to, że mogłem mieć pewność, że nie jestem na tym świecie sam.

– No nieźle – zagwizdał Andriej.

Nastia opuściła skrzydła. Spojrzeliśmy w stronę Rosjanina.

– Nie, nie. Nie przeszkadzajcie sobie. Stary dziad niech zdycha w spokoju – zaśmiał się szczerze.

– Andrieju? – zaczęła Nastia.

– Tak? – zapytał zaskoczony towarzysz.

– Nie możemy mieć przed sobą żadnych tajemnic – powiedziała cicho do mnie i nie wiadomo skąd, wyjęła pistolet i skierowała lufę w stronę Andrieja.

Oniemiałem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top