Ⰼ Pakt
– Jesteś tego absolutnie pewien? – zapytałem zaraz po tym, jak Andriej odsłonił jedno z okien, z którego zwisała lina do sąsiednich zabudowań.
– Na milion procent. Robiłem to nie raz. W tym martwym świecie trudno o lepszą rozrywkę – odparł, wyciągając rolkę i montując ją na linie.
– Masz jakieś zabezpieczenie? – dopytałem, widząc, że wyciąga drugi identyczny przedmiot.
– Zabezpieczenia? Na co to komu? Dzisiaj jedynym zabezpieczeniem jest to – położył rękę na pasie ładownicy z granatami. – Jeździłeś kiedyś podobnymi, co nie?
– Tyrolkami? Może w innym życiu.
– Może – przytaknął, zarzucając zasobnik na plecy. – Żeby nie było, że cię niańczę, drugi bierzesz ty.
Chwyciłem za plecak i bez zastanowienia założyłem go na plecy. Szelki się docisnęły i po chwili całość była idealnie spasowana.
– Niezły bajer – przyznałem z aprobatą.
– Zbrojownia IGW wie, co dobre. Okej, można zjeżdżać.
– Mam jechać pierwszy?
– Jak chcesz, możesz przeskoczyć, jak dasz radę – oznajmił.
– Chyba nie będę próbował – odparłem.
– Widzisz tamten budynek? – Andriej wskazał na niski obiekt za blokami.
– Tak.
– Tam musisz wylądować, tylko sobie nóg nie połam. Gotowy?
– Chyba tak.
– No to wio.
Odepchnąłem się od parapetu i zacząłem sunąć wzdłuż liny. Powietrze uderzało w twarz i mierzwiło włosy, które zamiatały jak szalone. Oczy zaczęły wysychać, a ręce odruchowo zacisnęły się mocniej, gdy tyrolka przyspieszyła, mijając o dwa metry, na wpół zawalony budynek z wielkiej płyty. Po chwili spostrzegłem, że koniec trasy jest już za chwilę. Podkurczyłem nogi i podciągnąłem ciało, czekając na niechybne szarpnięcie. Gdy tylko znalazłem się nad ziemią, puściłem rolkę, która uderzyła w osadzony na końcu liny amortyzator. Wylądowałem na dachu piętrowego budynku.
Rozejrzałem się wokoło. Andriej już zjeżdżał, lecz wtedy z okolicznych ruin wyleciała jakaś kreatura, wielkości tytułowego tura. Zamarłem zaskoczony. Andriej puścił długą wiązankę przekleństw, gdy stwór zbliżył się do liny.
Widząc nierychłą szamotaninę, poczułem dziwne ukłucie w tyle głowy. Przyjrzałem się potworowi i po chwili, jak obok siebie ujrzałem Rosjanina, chociaż był dopiero w połowie drogi. Zobaczyłem jego desperację i przerażenie, gdy szpony przeszły prawie po jego policzku. Dobył z kabury pistolet maszynowy, lecz łapa stwora zawadziła o linę. Andriej chwycony jedną ręką za rolkę stracił równowagę i runął, prawie piętnaście metrów w dół.
Widziałem, jak spada bezładnie. Głowa zaczęła mi pulsować. Wystrzelił serię pocisków. Wrzasnąłem z bólu, wtórując zranionej bestii. Ledwo docierało do mnie, co się dzieje. Stwór rzucił się za Rosjaninem i pochwycił go za zasobnik i dłoń, w której trzymał broń. Pistolet zaterkotał miarowo, tym razem śląc pociski w nicość. Andriej się wierzgał, próbował wydostać, lecz poprzestał, gdy zobaczył, że bestia leci w moją stronę.
– Tomek! Broń w zasobniku! Wal!!!
Milczałem. Andriej próbował się wypiąć, lecz wielkie zaostrzone pazury, których łapa pokryta była łuską, okazały się silniejsze niż imadło. Puściły dopiero wtedy, gdy Rosjanin dotknął stopami dachu, zaraz obok mnie. Stwór zaczął lecieć dalej, podczas gdy Andriej pośpiesznie ładował świeży magazynek.
– Zostaw! – krzyknąłem.
– To bydle mało mnie nie zeżarło! – żachnął się, zgrywając przyrządy.
– To bydle cię tu przyniosło – odparłem, opadając na ziemię.
– Co? – Był wyraźnie zdziwiony.
– Ja go czułem. Nie wiem jak, ale go czułem. Słuchał mnie – wydukałem, łapiąc oddech.
– Co ty... – Nie dowierzał. Było widać, że coś pilnego ciśnie mu się na usta, że ma w swoim głosie wielkie obawy, a jego wzrok stał się niespokojny i nadzwyczaj pobudzony. Zrozumiałem, że wie coś, czego woli mi nie mówić.
– O co chodzi? – zapytałem.
– Ty tak ze wszystkimi?
– Nie – wymamrotałem.
– To nie było szczere.
– Nie wiem! To było pierwszy raz. Tak myślę... – To, również słuchało się moich poleceń. Ta patyczkowata maszyna do zabijania. Jednak nie widziałem jej oczami, nie czułem bólu. Dlatego, że byłem wtedy tym złym?
Andriej spojrzał na mnie zaniepokojony. Dopiero po chwili odłożył broń do kabury.
– Możesz iść? – zapytał już całkiem spokojnie, choć jego oczy wciąż wychylały się z nutą niepewności.
– Tak – odparłem, wstając na równe nogi.
– Wiesz chociaż, co to było?
– Nie mam pojęcia.
– Pierwszy raz takie coś widzę. Chyba możemy się obawiać scenariusza, którego walałbym uniknąć.
– To znaczy?
– Powiem ci na miejscu. Tutaj nie warto nadstawiać karku.
Zsunęliśmy się po łagodnym zwałowisku i przebiegliśmy przez ulicę zagraconą samochodami, a właściwie to skorupami, jakie po nich zostały, gdyż wszystko, co się dało, zostało z nich wyciągnięte. Miejscami nawet blacha, która nie została zmasakrowana przez wybuch i pożary.
Za spaloną budowlą, widniała wielka betonowa bryła. Przebiegliśmy chyłkiem pod ścianę sąsiedniego bloku, wokół którego leżało wiele gruzu, który z każdym krokiem sprawiał wrażenie usypanego celowo.
Andriej zatrzymał mnie przed zwałowiskiem, opodal budynku z zawalonym dachem.
– Tędy nie przejdziemy – oznajmił po chwili obserwacji.
– Dlaczego? – zapytałem, nie dostrzegając nic nietypowego, oprócz usypanego wału.
– Pułapki i gniazdo karabinu maszynowego. Zanim ich uprzedzimy, zrobią z nas mielone, a nie chcesz chyba oprócz tego, aby urwało ci nogę, co nie?
– Mają tu miny?
– Cholera ich wie. Miałem jednak okazję widzieć, jak montowali tu jakieś wihajstry. Nie wyglądało to za ciekawie. Jakby wnyki, ale takie, które ucinają kończyny. Poukrywali w gruzowisku jeszcze kolce. Od tego czasu nie szturmują ich ani Prześladowcy, ani mutanty.
– Mogliśmy wcześniej przejść obok – zauważyłem.
– Nie chciałem się narażać tamtym oszołomom. Basen i wieżowiec to ich perymetr. Jest tylko bardzo wąska linia bezpieczeństwa.
– Tamten budynek? – wskazałem na betonowego molocha.
– Dawna galeria. Wejście do niej jest zabezpieczone. Kiedyś był tam posterunek Kolejarzy, ale po ataku na lokomotywownię, przenieśli warty bardziej na wschód. Zresztą nie dziwię im się. Dworzec jest tylko umocnioną bazą wypadową, całe miasto powstało właśnie wokół lokomotywowni.
– Czyli nie przejdziemy?
– Teoretycznie byśmy przeszli, ale narobimy większego rabanu niż tocząca się przez miasto brygada pancerna. Zrobimy tak. Czmychniemy obok kościoła, potem na skrzyżowaniu obok hotelu i przeskoczymy do blokowiska. Tamtędy przez kolejne skrzyżowanie, a zaś torowisko. Stamtąd powinniśmy dać im znać, chyba nie będą strzelać. Chyba... Chociaż z wiaduktu mieliby ulicę jak na dłoni. Oj dobra, coś się wymyśli. To, komu w drogę temu w trampki.
Ruszyliśmy zgodnie z założoną trasą. Przed nami zamajaczyła niewyraźna sylwetka świątyni, otoczona zawalonymi budynkami.
– Grunt to ominąć galerię. Całe szczęście trochę porosło przy drodze, więc będzie można się skryć w zaroślach.
– Jesteś pewien, że nie da się ich inaczej zawiadomić?
– Znam ten teren jak własną kieszeń. To jedyny sposób...
***
– Chyba musimy sobie porozmawiać, nie sądzisz? – zapytałam rzężącego na ziemi Wasyla. Z przestrzelonej klatki piersiowej, rytmicznie wypływała krew. Widocznie nie były to zwykłe pociski.
– Wypadałoby – oznajmił, uśmiechając się pobłażliwie, jak to miał w zwyczaju.
– Co staruszek tak naprawdę kombinował? – Przykucnęłam obok, trzymając w dłoni pistolet.
– Rewanż. Rewanż, jakiego ten świat nie widział.
– Z kim?
– Czy to pytanie naprawdę padło? – Wasyl zaśmiał się głęboko, aż nieomal się zakrztusił. – A kogo Ireneusz kochał, jak własnego brata, tylko po to, aby później z nim wojować?
– Wolfram? Przecież on zginął na ostatniej wojnie, w ataku na świątynię – odparłam.
– Owszem. Wszyscy wtedy zginęli, choć w zasadzie część była martwa już wcześniej. Ludzie przestali być ludźmi. Umarli wewnętrznie. To nas zgubiło. Nie pamiętasz, jak arystokraci nie umieli pojąć tej żądzy zabijania? Nikt jej nie pojmował. Instynkty nas pochłonęły. Walka z honorem była wówczas rzadkością i to jedynie pomiędzy dowódcami wysokich szczebli. Ojciec cię schował, abyś uniknęła wojny, ale ja widziałem to na własne oczy. Do dzisiaj nie umiem wskazać różnicy między piekłem a tamtą rzezią. Umarliśmy jeszcze zanim nastąpił wybuch. Teraz wijemy się w ukryciu jak jakieś dżdżownice. Naszą rolą jednak nie było spulchnianie gleby, ale wielkość. Gwiazdy były naszym przeznaczeniem. Niektórzy łudzili się, że człowiek nie pójdzie w nasze ślady. Naiwni byli. Owszem, poleciał na obcą planetę, ale co mu to przyniosło? Nic. Absolutnie nic. Nie uchronił się przed zezwierzęceniem. Upadł pod ciężarem własnych doświadczeń i problemów, a świat, który zaniedbał, tylko o to się upomniał. Zaczęło brakować surowców, żywności. Wszystko powoli się rozpadało. Człowiek tak jak i my ukrócił sobie agonię gnającą bez przerwy ku władzy, za pomocą wybuchu. Nie jednego, lecz dziesiątek małych słońc. Wolfram, wraz ze swoją świtą, przeżył i czeka na dogodny moment. Ten spokój długo nie potrwa. Dawni przyjaciele znów zetrą się w walce.
– Jeśli Ireneusz umie żyć bez połowy głowy, to chyba jedynie cudem – parsknęłam, podnosząc się. Wasyl zaśmiał się nerwowo, a potem roześmiał się całkowicie, aż w końcu oznajmił:
– Przecież jego tu w ogóle nie było!
Doskoczyłam za biurko. Po zwłokach nie było nawet śladu. Pozostał jedynie wbity w blat, długi błyszczący nóż. Wzięłam go w drugą dłoń i odwróciłam w kierunku Wasyla.
– Zaskoczona? – zapytał, krzyżując nogi i zaplatając dłonie za głową. Po ranie nie było najmniejszego śladu.
– O co tu chodzi? – Zauważyłam, że ma na sobie marynarkę Irka.
– Powiem ci, ale ty tego nie zrozumiesz – powiedział nienaturalnym, głębokim głosem, po czym nagle stał już przede mną. – Wy wszyscy przepadniecie.
– Nie poszedłeś na układ z diabłem? Z IGW? – zapytałam zdezorientowana, powoli zdając sobie sprawę, co to wszystko może znaczyć.
– Z diabłem owszem, ale to nie IGW, ani tym bardziej Ireneusz...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top