ⰄⰊ Rzeczywistość bywa rozczarowująca

Odbijałem się od ścian tunelu już od dobrej godziny. Przynajmniej tak mówiło mi moje kiepskie poczucie czasu. Równie dobrze mogło to być pół dnia.

Czubka nosa nie było widać i prócz moich kroków i sapania, nie roznosił się żaden inny dźwięk. Było tak cicho, że gdy przystawałem, aby nabrać tchu, w uszach aż piszczało.

Powoli zaczynałem tracić czucie. Skóra na dłoniach zdołała się już zmarszczyć od zawilgoconej ściany. Z każdym jej metrem, przestawałem mieć pewność, że nie krążę w kółko.

Wystawiła mnie. Nie mogłem się odgonić od tej myśli. Wiedziałem, że nikłe są moje szanse, zwłaszcza że nie znałem swojego położenia. Tunele ciągnęły się pod całym Wrocławiem. Mogłem być doprawdy wszędzie.

I nigdzie.

Tak myślisz?

Ja nie myślę. Powtarzam tylko to, co usłyszę.

Usłyszysz, ale od kogo?

Od ciebie, rzecz jasna.

Nie kojarzę, bym coś takiego powiedział.

Ostatnio mało kojarzysz. Nie uważasz?

W sumie...

Powinieneś mnie częściej słuchać.

To co mam teraz robić?

To, co umiesz najlepiej.

Czyli?

Po chwili po tunelu poniósł się straszliwy jazgot. Zdawałoby się, że cała ziemia od niego zadrżała. Brzmiało to, jak krzyk połączony ze skrzypieniem pordzewiałej, konającej w czeluściach maszynerii. Chociaż niekoniecznie musiała to być maszyna.

Mała zmiana planów.

To znaczy?

Na razie uciekaj gdzie popadnie!

Umierający odgłos poniósł się po całym tunelu i odbił się od jego ścian licznymi rykoszetami, tylko pogłębiając dźwięk, przez co nie umiałem stwierdzić, gdzie jest jego źródło, które z każdą sekundą zwłoki, było coraz bliżej.

Szybkim krokiem ruszyłem przed siebie, ale po chwili rzuciłem się do biegu. Wciąż trzymałem się prawej ściany, lecz w pewnym momencie, ta zniknęła. Lewej również nie wymacałem. Wycie za moim plecami zaczęło się roznosić wszędzie dookoła.

Padłem na ziemię i ze strachu zwinąłem się w kłębek. Zamknąłem się w swoim naturalnym pancerzu. Czułem teraz jej dotyk. Jej aksamitne dłonie mierzwiące moje włosy. Była przy mnie. Teraz bałem się trochę mniej. Wiedziałem, że nie jestem sam. Kiedyś nie byłem...

***

– Kanclerz o tym wie.

– Wydał rozporządzenie?

– Posłuchaj. Rada nie jest pozytywnie do tego nastawiona, ale wiedz, że spróbujemy ci pomóc.

– Tu chodzi o mojego syna.

– Wiemy, że to twój syn, ale to nic nie zmienia.

– Nie pozwolę wam tego zrobić.

– Jako ojciec masz takie prawo, wiedz jednak, że jeśli zajdzie potrzeba...

– Zabijesz mnie? Po setkach lat, które razem przeszliśmy? Ile razy ratowaliśmy sobie życie, wyciągaliśmy z opresji?

– Wiesz bardzo dobrze, że na moim miejscu postąpiłbyś tak samo. To dla ciebie trudne, ale musimy wybrać pomiędzy jednym życiem a losem milionów.

– Może prorocy się mylą?

– Od ośmiu tysięcy lat nie pomylili się ani razu.

– Musi być jakieś wyjście. Jakiekolwiek!

– Co jesteś w stanie dla niego zrobić?

– Wszystko. Nie cofnę się przed niczym, by ratować jego istnienie.

– Tego się obawiałem.

– Nie wiesz, jak to jest i nie możesz mnie przez to osądzać! Ona zmarła, aby dać mu życie!

– Niczego nie rozumiesz! ON karmi się życiem innych! Dlatego ona umarła.

– Milcz!!!

– Sam wiesz, że tak będzie lepiej. Nawet starszyzna nie wie z czym ma do czynienia. Skutki mogą być fatalne.

– Znajdziemy sposób. Chyba nie zostawisz mnie samego?

– TO jest najlepszy sposób.

– Mam z niego zrobić warzywo?!

– Zaaplikujemy mu wspomnienia, ale wiedz, że to tylko tymczasowy zabieg. Im będzie starszy, tym silniejszy. To tylko rozwiązanie pomostowe. Wiem, że jest ci ciężko. Wiedz, że będę przy tobie. Musimy temu sprostać. Musimy tak zrobić. Inaczej, wychowamy swoją zagładę.

***

– Sęk polega na tym, by wszystko odpowiednio wyważyć. Trzeba zachować idealne proporcje. Nie ma miejsca na margines błędu.

Wokoło znajdowały się piętrzące się do sufitu regały z księgami. Roślinne ornamenty przeplatały półki i masywne, drewniane kolumny, które wyglądały jak żywe drzewa.

– Pójdź za mną – oznajmił miękki, basowy głos, który musiał należeć do podstarzałej osoby.

Okręciłem się w stronę, z której dobiegł mnie dźwięk i zobaczyłem znikające za regałem poły płaszcza. Ruszyłem w ślad za nimi. Po chwili zdawało się, że jedna z kolumn ożyła. Wystawiła do mnie gałąź z liśćmi. Przez moment nie wiedziałem co mam zrobić, lecz wtedy z góry usłyszałem:

– Śmiało.

Stanąłem na gałęzi, a ta uniosła mnie w górę. Prosto pod szklany sufit, przy którym zbudowany był taras. Zostałem dostarczony na drewniany podest, który podsunął mi się pod nogi. Nie kierował nim żaden mechanizm. Przynajmniej takiego nie widziałem.

Wyszedłem spod szklanej kopuły i ujrzałem ubraną w brązowy, szeroki płaszcz, postać. Stała w promieniach zachodzącego Słońca, które podświetlało złote ornamenty poręczy i jedwabne hafty na połacie ubrania.

Nieśmiało podszedłem do balustrady i rozejrzałem się przed siebie. Ujrzałem las, poprzecinany odnogami ścieżek i dróg, z którego wyrastały obrośnięte roślinnością budynki. Miasto podzielone było polami uprawnymi i systemami irygacyjnymi. Co kawałek znajdował się staw lub jezioro. Płynęły rzeczki. Wkopane w ziemię studnie, przyozdobione były liściastymi kapeluszami.

Gdy spojrzałem w dal, zobaczyłem szeroką rzekę, która oddzielała te tereny od innego miasta, wykutego z kamienia i postawionego z marmuru. Było widać sieć utwardzonych dróg, które jak pajęczyna, oplatały wszystkie budynki.

– Mistrzu – zapytałem zdumiony. – Co jest za rzeką?

– Sąsiedzi. Rzeka jest naszą granicą – odparła postać, wciąż wpatrująca się w dal.

– Ci, z którymi kiedyś wojowaliśmy?

– A z kim nie wojowaliśmy?! Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, byłyby tu jedynie warownie, a teraz jest piękne miasto. Chcemy wybudować most, aby połączyć obydwie krainy i stworzyć jedną wspólnotę.

– Dlaczego?

– Dlaczego? Bo zmądrzeliśmy. Twój ojciec nie bez powodu oddał cię w moją opiekę. To on przyczynił się do pogodzenia wszystkich ludów. Wymieszał krew germańską ze słowiańską. Zjednoczył nas. Przyniósł czas rozkwitu i pokoju. Nie ma już wojen...

– Jeszcze... – odparłem hardo.

Postać odwróciła się, lecz jedyne co zobaczyłem to mieniące się bielą, prawe oko.

– Jeszcze nie ma wojen – dodałem.

***

Nie ma mnie. Nie chcę tu być. Nie chcę tego robić. Nie chcę tak żyć. Cisza, spokój, pustka. Cśśś. Zapadam się w nicość. Przesączam się przez gęstą i lepką ciecz. Nie otwieram oczu. Nie chcę widzieć jej koloru. Dokładnie wiem, co to za barwa. Czuję ją. Smakuję, chociaż mam zamknięte usta. Sycę się samym jej zapachem, a ona nie krzepnie, tylko sączy się dalej, bez końca. Wylewa się z rany tego świata, z krwawiącego serca planety. Nie ma już wody. Jest tylko ciepła, lepka ciecz i spowijający wszystko wokoło ogień...

***

Jestem sam?

Tak.

Jak to?

Ogarnij się, masz mnie.

Nie ufam ci.

Już dwa razy wyciągnąłem cię z opresji. Okazałbyś, choć odrobinę zaufania.

Ty to nazywasz ratunkiem?

Gdyby nie ja, to leżałbyś zadźgany, albo co najmniej pożarty żywcem.

No to jaki masz plan?

Nie mam planu. Pamiętaj, że jestem tobą.

Nie pomagasz.

Maruda.

Podniosłem się z ziemi. Całkowicie straciłem orientację. Równie dobrze mogłem być w próżni. Podłoga była zaokrąglona, wyglądała jak wielka rynna. W tym miejscu jeszcze nie byłem. Czyżby tunele znów się przetasowały?

Poczłapałem przed siebie. Powoli zaczynało mi doskwierać pragnienie. Sił nie miałem już praktycznie żadnych i zapowiadało się, że będę się tu tułać w nieskończoność. Słaniałem się na nogach. Przynajmniej o nic się nie potykałem.

Po krótkiej chwili zacząłem czuć takie pragnienie, że miałem wrażenie, iż wszędzie wokoło słyszę wodę. Nagle poczułem krople, które uderzały mnie od podłogi. Przystanąłem na chwilę. Nad głową słyszałem bulgotanie mętnej wody. Czyżbym znajdował się pod jakimś zbiornikiem? Tylko dlaczego kapie pod górę?! Chwilę potem odniosłem wrażenie, że moje stopy, mimowolnie odrywają się od podłoża. Wtedy do mnie dotarło, że to nie był żaden kanał, tylko sklepienie tunelu!

Runąłem w dół i rozbiłem się o taflę. Chwilę później wyleciałem z drugiej strony, która okazała się podłogą.

– Ooo. Tu jesteś! Trzeba było mówić, że chcesz wziąć kąpiel.

– Nastia!!! – powiedziałem, nagle przytomniejąc.

– Tak, to ja. Stało się coś? – zapytała spokojnym głosem.

– Dlaczego mnie zostawiłaś?!

– Nikt nikogo nie zostawił. Szukałam cię, ale przepadłeś jak kamień w wodę. O ironio!

No, masz okazję.

Podziękuję.

Nie ryzykuj do cholery!

Jak niby miałbym potem wyjść?

Aaa, szczwana bestia!

Nie przedłużając, ruszyliśmy dalej, w ostatni odcinek tej podziemnej hekatomby. 




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top