rozdział 20

- Morgenthau jest zbyt groźna, żebyście się sami pakowali w to gówno. - powiedział głośno Walker, schodząc wraz ze swoim przyjacielem ze schodów.

Anastasia, Bucky, Sam i Zemo szli właśnie w ich stronę, nie spodziewając się ich jednak w tamtym miejscu. Z drugiej jednak strony, mogli się domyślić, że tamta dwójka mogła znaleźć ich wszędzie. Już raz to zrobili, więc mogli to zrobić też kolejny raz.

- Jak nas znaleźliście tym razem? - zawołał Bucky, rozkładając ręce. Już sam nie wiedział, co gorsze: przebywanie z Zemo, czy rozmawianie z nowym Kapitanem. I jedno, i drugie było złą opcją.

- Błagam, trzech Avengersów na Łotwie? - odezwał się Lemar, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.

- Dość tego ściemniania. - warknął John wściekle. Ton jego głosu stanowczo nie podobał się Anastasii. - Na początek powiedzcie, po co wyciągnęliście go z kicia.

- W zasadzie sam się wyciągnął. - odparł mu spokojnie Bucky, bo wbrew pozorom nie zrobili za wiele, żeby rzeczywiście wyciągnąć Zemo z więzienia. To on głównie działał.

- Obyście mieli mocne wyjaśnienie.

- Wyhamuj, bo się robi niezręcznie. - polecił Sam, zatrzymując Walkera nagle. Nie podobało mu się to, jak zaczął się zachowywać, a właśnie zaczął krzyczeć na ulicy, że aż ludzie zaczęli się oglądać.

- Wiem, gdzie jest Karli. - wtrącił Zemo, po czym wyminął Walkera i Lemara wraz z Buckym i Anastasią. Ten pierwszy zatrzymał go nagle.

- Gdzie?

- Sądzimy, że przyjdzie na pogrzeb. - wyjaśnił Sam pokrótce. - A my już będziemy czekać.

Zemo spojrzał zza ramię Johna, po czym opuścił jego dłoń i wyminął. Bucky i Ana spojrzeli na pozostałych, po czym skierowali się tuż za mężczyzną. Żadne z nich nie chciało nawet z nimi rozmawiać.

- Czyli będą cywile. I ktoś może oberwać. - powiedział Lemar, sam zaczynając podążać za ów trójką. W jego ślady zaraz poszli John i Sam.

- Weźmiemy ją z zaskoczenia, nie zdąży nic zrobić. - stwierdził Walker, jak gdyby nigdy nic. Był gotowy zrobić wszystko, byleby tylko złapać Karli i całą grupę Flag Smashersów.

- Nie, chcę z nią pogadać. - oznajmił Sam twardo. Miał pewien plan i liczył, że wypali.

- Drugi raz się nie wymknie.

- Straciła najbliższą osobę, jest załamana. - ciągnął dalej Sam, idąc ramię w ramię z mężczyzną. - Może będzie skłonna do rozmowy.

- Co? Nie, chwila, nie! Nie! Stać! Nie ma mowy, stać, okey? - powiedział natychmiastowo John, zagradzając drogę całej grupie. Nie mógł pozwolić, by szli dalej. - Wiemy, jak się kończą rozmowy z tą panną. Przypomnę, że zrównała z ziemią budynek pełen ludzi.

- Jak wejdziesz bez broni, zabije cię. - wtrącił Lemar.

- A jak wejdę z bronią, jeden błąd i będą trupy. - oznajmił Sam zgodnie z prawdą. Już sam nie wiedział, która opcja była gorsza, ale musiał spróbować.

- Dlatego ma mnie. Ja jestem bronią, jeden ruch i koniec. - odezwała się Anastasia, zwracając tym uwagę ich wszystkich. Nikt nie zamierzał wątpić, że tak właśnie zrobi.

- Pozwolisz na to? - spytał John Bucky'ego, w nadziei, że on jakoś załagodzi całą sytuację, choć ten wcale nie miał tego w planach. - Twój partner w jednym pomieszczeniu z superżołnierzem?

- Posłuchaj mnie, Walker. - zaczęła Anastasia, stawiając kilka kroków w stronę ów mężczyzny. Ten cofnął się o krok, widząc wściekłość w jej oczach. - Przestań się wtrącać w nasze sprawy. Sam zrobi, jak mu się żywnie podoba i nie masz nic do powiedzenia, rozumiesz? - powiedziała, mierząc go wzrokiem od góry do dołu. - Nie mieszaj w to Bucky'ego ani Zemo, a tym bardziej mnie, bo obiecuję, że nie dożyjesz następnego dnia. Poradzimy sobie, radzimy sobie we wszystkim, więc z łaski swojej, odpieprzcie się od nas raz na zawsze, dobrze ci radę. - warknęła tuż przed jego twarzą, po czym cofnęła się, zaczynając kierować w odpowiednią stronę. - Idziemy, panowie. - powiedziała głośno do swoich towarzyszy, nie przejmując się pozostałymi. Odwróciła się jednak w ich stronę, chcąc najchętniej ich tam wtedy zabić z zimną krwią. - A wy nie wchodźcie nam w drogę, bo nie ręczę za siebie. Ani za żadnego z nich.

Cała czwórka natychmiast przed siebie ruszyła, zostawiając tamtą dwójkę w tyle. Wszyscy zgodnie podeszli do dziewczynki, która wcześniej rozmawiała z Zemo.

- Witaj, moja droga. - przywitał się mężczyzna, po czym wyciągnął pewien banknot z kieszeni i podał go dziewczynce. - To dla twojej rodziny.

- Cześć, słońce. - odezwała się Anastasia, kucając przed dziewczynką, która spojrzała w jej stronę. - Zaprowadzisz nas? - spytała, wystawiając w jej stronę dłoń. Ta zerknęła na nią, a później na twarz Any, ostatecznie łapiąc ją za rękę.

- Co, do cholery? - spytał Walker, który mimo wszystko podążał za tamtą czwórką, chcąc również dostać się na pogrzeb. Nie spodziewał się jednak, że ci będą mieli układy z dziećmi.

- Zawsze wiedziałem, że byłabyś dobrą matką. - wyszeptał Bucky, kiedy wreszcie dotarli w docelowe miejsce. Objął Anastasię ramieniem, obserwując, jak John zakuwa Zemo w kajdanki i jak Sam idzie na spotkanie z Karli.

- Nic nie zrobiłam, Bucky. Ona po prostu mi ufa. Chyba. - zaśmiała się Anastasia, odwracając się do niego przodem. Oparła dłonie na jego klatce piersiowej, głową wskazując na Zemo. - Bardziej ufa jemu.

- Cooper powinien być dumny z takiej matki.

Anastasia więcej się nie odezwała, a jedynie uśmiechnęła smutno na samo wspomnienie swojego syna.

~*~

Walker strasznie się niecierpliwił i Ana wyszła z założenia, że nie był zbyt stabilny emocjonalnie. Uważała, że to bardziej ona powinna się wtedy tak zachowywać po tych wszystkich przykrych rzeczach, które przeszła, ale ona się jakoś trzymała i szła do przodu, ufała innym, choć ci nie zasłużyli na zaufanie... Była inna.

- Nie, nie, nie. To nie był dobry pomysł. - mruczał mężczyzna, chodząc w kółko i nie potrafiąc znaleźć dla siebie miejsca.

- Dziesięć minut nie minęło. Wytrzymaj. - powiedział Bucky, w nadziei, że ten się jakoś uspokoi. Denerwowało go to jego chodzenie w tą i z powrotem.

- Przestań. Nie traktuj mnie z góry. - warknął John, nie potrafiąc dłużej wytrzymać tego napięcia. To go dobijało.

- On wie, co robi.

Walker spojrzał na zegarek, który wisiał na ścianie, w uszach mu szumiało, miał dość czekania. Natychmiast skierował się w stronę Bucky'ego, który pilnował wtedy wyjścia.

- Wchodzę tam.

Barnes od razu go zatrzymał. Tuż obok pojawił się zaraz Lemar, widząc, że z jego przyjacielem było coś nie tak.

- Ty się niczym nie musisz przejmować, co? - spytał John, unosząc na niego wzrok. Bucky zmarszczył brwi. - Całą robotę załatwia za ciebie serum. Barnes, twój kumpel potrzebuje wsparcia. - powiedział w nadziei, że mężczyzna się odsunie. Ten jednak stał w miejscu. - Naprawdę chcesz mieć na rękach jego krew?

Anastasia sama nie wiedziała, jakim cudem Walkerowi udało się wejść wgłąb budynku, gdzie znajdował się Sam i Karli. Ona sama skierowała się tuż za nimi, próbując go jakoś powstrzymać, choć mężczyzna nawet jej nie słuchał ani nie reagował, gdy wielokrotnie zagradzała mu drogę.

- Karli Morgenthau, jesteś aresztowana! - powiedział głośno John, wchodząc niespodziewanie do pomieszczeń, gdzie rozmawiali Sam i Karli.

- Czyli to o to chodziło? - spytała dziewczyna, czując się w tamtym momencie zdradzona. W jakimś stopniu zaufała Wilsonowi, myślała, że ją rozumiał, a teraz? Nie mogła pojąć, że dała się tak podpuścić.

- Nie. - zaprzeczył Sam od razu, chcąc ją tam zatrzymać. Nie wiedział, co robić, jego plan zaczął się sypać.

- Grałeś na czas? - dopytywała dalej, czując, jak mocno waliło jej wtedy serce.

- Dosyć tych pogawędek.

- Zamknij się, Walker! - warknęła Anastasia, wymijając szybko ów mężczyznę. Zaraz odwróciła się do dziewczyny przodem. - Karli, chcieliśmy zrobić to po dobroci, ten idiota wszystko zepsuł. Zaufaj nam.

Bucky zatrzymał Lemara, a Sam i Ana próbowali powstrzymać Johna, ale Karli niestety zaatakowała. Już po chwili zaczęła uciekać, więc zarówno Anastasia, jak i Bucky zaczęli za nią biec. Skakali po schodach, "usuwali" ze swojej drogi znajdujących się w budynku ludzi, ale Karli była zdecydowanie za szybka.

- Karli!

Odpowiedziała cisza. Czarnowłosa rozejrzała się po wnętrzu, podczas gdy dołączyli do niej jej przyjaciele.

- Zgubiliśmy ją. - powiedział Barnes.

- To jakiś labirynt. - skomentował Sam.

- Zabiję tego idiotę, przysięgam. - wycedziła Ana, mając wielką ochotę wydłubać wtedy Walkerowi oczy. Gołymi rękoma. Najlepiej na oczach innych.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top