𝟷
To był...
Dziwny poranek.
A tak naprawdę to gorzej być nie mogło.
Wróciłam do domu. Mojego rodzinnego domu.
Miałam wyjść na miasto, bo wpadłam na super pomysł, że kupię sobie ubrania. Założyłam więc gdyby nigdy nic sukienkę, ale przypomniało mi się że potrzebuje jeszcze obcasów. Wbiegłam więc po schodach na piętro, po swoje buty, a schodząc...
Wyrżnęłam z nich.
Nie dosyć że z nich wyrżnęłam to za machnęłam się nogą i mój kochany obcas poleciał hen daleko.
A tak naprawdę w lustro przed pokojowe. Wbił się tym długim koturnem i lustro pękło. Tak poprostu.
Żyje w nieszczęściu, więc wszystko mi jedno.
Ze złości rzuciłam drugim butem, który porysował szafkę kuchenną. Zostawił bo sobie grubą krechę.
Powiedziałam sobie " wale to" i poszłam po te buty. Ale ten w kuchni miał... Ułamany obcas.
Byłam tak wkurzona, że walnęłam pięścią o stół. Zatrząsł się i ulubiony wazon mojej ciotki stłukł się na podłodze.
To już była za duża przesada, więc zamiast iść kupić nowe ubrania, siedziałam i ogarniałam chałupę.
Naprawdę chciałabym się położyć spać i obudzić w jakimś lepszym świecie.
Jakiś chory gościu wymyślił obcasy. Przewidział, że takie coś może się stać?
Ostatni odłamki szkła wyrzuciłam do kosza.
Lustra nie ma, a szafka kuchenna to tam w dupie z nią.
Jeszcze muszę jutro iść do tej kawiarni pracować od piątek rano.
Mówiąc: "gorzej być nie mogło" miałam na myśli, że jest strasznie gównianie.
Nagle jakby jakieś błogosławieństwo z nieba spadło, ktoś zapukał do drzwi.
Nie chciałam siedzieć sama w tym domu. Serio.
Otworzyłam.
- Nie no kobito naprawdę? - Rose uniosła wysoko brwi, mierząc mnie od góry do dołu.
Miałam na sobie za długą koszulkę i krótkie spodnie, z których wystawały małe niteczki.
- Ciebie też miło widzieć Rose. Możesz się rozgościć jak chcesz - odparłam nie kryjąc ironii w każdym pojedynczym słowie.
Weszła do wiatrołapu i zdjęła swoje czarne trampki. Jej cała uwaga została skierowana na lustro, którego aktualnie tu nie było.
- Kochana, a czemu tu nie ma lustra? -
Kurde...
Lustro, lustro, lustro, lustro.
Cały czas lustro.
- Wiesz, choć zrobię ci kawy. To trochę sługa historia - skrzywiłam się.
To nie jest długa historia. To jest najgorszy dzień w całym moim durnym życiu.
Opowiedziałam jej co świętego odwaliłam. Przez chwilę chciałam ją ratować, bo dusiła się śmiechem, ale uznałam że to wsumie nawet dobrze.
- To będzie chyba żart roku! - krzyknęła wciąż chichocząc jak głupia.
Poczułam jak pieką mnie policzki. I po cholerę ja jej to opowiadałam?
- To nie żart tylko historia oparta na faktach - wytłumaczyłam przewracając oczami.
Była ubrana luźno. Szare, trochę szerokie dresy i koszulka z Ariana Grande.
Ekskluzywnie.
- Dobra, a teraz opowiedz mi o tym - spadła się o krzesło.
- O czym? Wyrażają się jasno!
- kobieto... - pauza, jak zawsze. - wczoraj wpadłaś to chałupy, przerażona jakbyś ducha zobaczyła, ale okazało się że jest gorzej, bo prześladuje cię jakiś psychopata! - przestała się opierać o krzesło, tylko lekko wstała z niego.
- A ty co byś zrobiła na moim miejscu?
- Zadzwoniła po policję! - wyrzuciła ręce w górę.
- Nie mogę! To jest Trenchood zapomniałaś? - mój głos złagodniał.
- Zaraz masz tę osiemnastkę i będziesz mogła zgłosić się jako donosicielka - mruknęła.
Uniosłam oczy do nieba.
- W Trenchood panuje anarhia. Władza jest nieobecna...
Usiadłam obok niej. Trenchood to paskudna wieś, podzielona na dwa.
Po jednej stronie jest zwykle życie. A po naszej anarhia. Ludzie wierzą w rzeczy, że jeśli się stąd odjedzie, to po roku umrze. I gdyby nie to jak mocno w to wierzą, to bym stąd uciekła.
Nie jest to chore miejsce. Jest poprostu inne. Lubię tą wieś, znam jej każdy kąt i takie życie mi pasuje.
Ale nie teraz. Teraz prześladuje mnie jakiś psychol i naprawdę przydała by się w tej chwili policja.
Ludzie cały czas są gotowi wyłącznie na wojnę, a jak nawet zadzwoni się na policję, po drugiej stronie wsi, to nie da rady się tu dostać.
Raz próbowali. Ludzie się zbuntowali i zlikwidowali nawet FBI co wyjadę się naprawdę niemożliwe.
Ale tak jak mówiłam.
Tu mieszkańcy są cały czas gotowi na wojnę, więc samochód z paroma ludźmi nie zrobił problemu.
Nie znaczy to jednak że to co się tu dzieje jest przerażające.
A jeśli chodzi o donosicieli... To idziemy do wojska i jeśli masz skończone osiemnaście lat jak najbardziej możesz zgłosić się jako donosiciel i naskarżyć na jakiegoś dilera.
Ale musisz mieć dowody.
A ja dowodów nie mam. Pełnoletności na razie też nie. No porostu bez sensu.
- Jakoś przeżyjesz Rosalee - uśmiechnęła się współczująco.
- Dziewczyno nie mów takich rzeczy. Nie chcę żyć z faktem, że jestem prześladowana i myślą o śmierci na raz.
Pokiwała wolno głową.
Jezus Maria. To chyba był jedyny normalny gest w życiu jaki wykonała, nie mówiąc.
- Trzeba cię ogarnąć Rosalee - uznała w końcu wstając z krzesła.
Przerwała, a ja czekałam aż zaszczyci mnie kontynuowaniem.
- Zrobię ci paznokcie, włosy i piękny makijaż i będziesz świecić na ulicach!
O boże.
- O boże - powtórzyłam na głos.
- No i jakich jeszcze świętych wezwiesz? - zapytała kładąc dłonie na biodra.
Westchnęłam.
Mówiąc "jest strasznie gównianie" miałam na myśli że ja pierniczę chyba gównianiej nie będzie.
- No to co kochana? Umyjemy włoski, weźmiemy prostownice i podpicujemy je trochę, bardzo profesjonalnie. Bierzemy lampę i sprzęt twojej ciotki i robimy ci pazury! Potem śliczny make-up i niech ten durny psychopata się od ciebie odczepi! Wejdziemy do kawiarni, gdzie jutro zaczniesz sprzedawać te ziarna i rewelacja!
Ponad wszystko, piękna niewiasta z złota wykuta przez Michała anioła, w włoszech ułożona i winogronami karmiona Rosanna Coltes, pierwszy raz nie zrobiła ani jednej przerwy w środku zdania.
Rzeczywiście rewelacja.
Zgodziłam się na ten pomysł niechętnie, bo nie jestem typem osoby, która ciągle poprawia włosy i tego podobne rzeczy.
- Dobra. Zaczynamy od pazurów, zrobimy ci szpony - zrobiła przerwę, opierając się łokciem o stół. - to będzie do ciebie pasować.
Nie chciałam w żaden sposób tego komentować, bo jakbym co kolwiek powiedziała to moja nerwica wylazła by na zewnątrz.
Chciałabym wyjść i się przewietrzyć, lecz Rose już ma na mnie plan, a po za tym gdzie w pobliżu jest mój fan.
A może raczej stalker.
Rose poszła po sprzęt mojej ciotki. Penelope robi paznokcie, w ekskluzywnym salonie. Nie ma jej w Trenchood. Nigdy nie mieszkała w Trenchood i dosłownie raz mnie tu odwiedziła i już zdążyła zostawić tu swoje pierdoły.
Myślałam że nigdy z tego nie skorzystam. I mam rację, ale znalazł się ktoś inny.
Rosanna robi super pazy. Kiedyś mi zrobiła i były bardzo ładne, ale to nie zmienia faktu, że nie jestem cierpliwa do takich rzeczy.
Ale tym razem dam zrobić sobie wszystko, bo ten pieprzony prześladowca, spieprzył mi humor.
Moja współlokatorka pojawiła się idealnie, bo normalnie miałam ochotę rzucić w coś jej szpilkami.
- Dziewczyno! - zaśpiewała. - Twoja ciotka to profesja.
- Profesjonalna jest chyba... - chciałam kontynuować, ale ta baba mi przerwała.
- Nieważne! - rozstawiła się na stole. - dawaj łapy!
Będę mogła wydłubać nimi oczy, temu gówniarzu.
Zrobiła mi rusztowanie, jeżeli tak na to się mówi. W tematach paznokci jestem ciemnotą.
Oglądałam jak robi mi długie szpony. Kolor paznokci oczywiście naturalny, ale na każdym robiła małą grafikę ziarna kawy, czarnym lakierem.
- Czemu kawa? - zaśmiałam się.
- Bo jutro... - zamilkła na chwilę. - zaczynasz pracę w "Café Hood".
- A tego się nie pisze "chood"?
- nie chodzisz - wzruszyła ramionami. - niewiesz.
Oparłam się ciężko o oparcie krzesła. Czułam się senna.
Bardziej senna.
Lecz szybko otworzyłam oczy. Przeraźliwie mocno zaczęły boleć mnie plecy.
Kurde, od kiedy coś nie tak jest z moim kręgosłupem?
- Wiesz co R... - chciałam ją poinformować o nagłym bulu, ale ona jakby rozpłynęła się w powietrzu.
- Rosalee! - zawołałam ją jeszcze raz dla pewności, że nie ma jej w pobliżu.
Co jest nie tak? Jeszcze chwilę temu siedziałam przed mną.
Przed oczami mignął mi obraz schodów.
Chciałam wstać, ale czułam jakby przebito mi kostki gwoździami.
Gorące łzy leciały mi po policzkach.
Nie mogąc utrzymać równowagi, upadłam na ziemię.
Czułam ciągnięcie skóry, mimo że nikogo nie było w pobliżu.
Nie mogłam się ruszyć, bul przeszywał mnie całą.
Chciałam by z mojego gardła wydobył się jakiś krzyk czy co kolwiek innego, ale moje ciało odmówiło posłuszeństwa.
- Rosalee! Rosalee! - słyszałam pełne rozpaczy krzyki Rore, jednak nigdzie nie stała.
Nie było tu nikogo.
- Pomóżcie jej! Proszę! - krzyczała w kółko.
- Proszę się uspokoić! - poradził jej jakiś nieznajomy głos.
- Ona tego nie przeżyje...
- Zrobimy wszystko co w naszej mocy, to nic poważnego proszę zachować spokój - zapewniono ją.
Płacz Rose.
Płacz Rose.
Płacz Rose.
- Rosalee obudź się... - prosiła mnie
Nie śpię.
Nie śpię.
- Zróbcie coś... - ksztusiła się łzami.
Szlochała.
Płakała.
Nie śpię.
- Czy to pierwsza taka sytuacja? - zapytano ją.
- Nigdy w życiu tak nie miała... Rosalee proszę, otwórz oczy! - błagała.
Mam otworzone oczy.
Nie śpię.
Rose płacze.
Płacze.
Płacze.
Szlocha.
Szlocha.
Szlocha.
Nie mam siły myśleć.
- Proszę wysiąść i poczekać przed salą.
- Co się jej stało?
Nic.
Mi.
Nie.
Jest.
- Najwyraźniej, dziewczyna żyjąc w własnym świecie, zrobiła sobie krzywdę.
- precyzyjniej?
- Nie wiemy co jej jest!
Słyszę to wszytko w kółko, a przecież leżę na środku podłogi, mojej własnej kuchni, wpatrzona w ciemność i otoczona samotnością.
Nie czułam nic więcej.
Zamknęłam oczy.
Nie śniłam.
Ale czułam nieustanny ból.
Skoro coś czułam to może jednak nie zasnęłam?
Tak czy inaczej ból przeszedł.
Przeszedł.
Mimo że cały czas przed oczami miałam sufit mojego domu i wszystkie momenty, które się wczoraj wydarzyły, nie leżałam na podłodze w kuchni.
W kuchni gdzie szafka była oparta złamanym obcasem.
W kuchni gdzie Rose zrobiła mi przepiękne paznokcie.
Na chłodnej ziemi z której nie mogłam się ruszyć.
Nie byłam w ogóle w swoim własnym domu.
Obudziłam się obolała i na oczy widząca nowy, prawdziwy świat.
Obudziłam się znużona, bo mimo wszystko miałam wrażenie, że nie spałam.
Obudziłam się.
W szpitalu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top