17 - „Koniec urlopu, doktorku. Skończyły się wczasy, czas zapierdalać"

Telefon Philipa pękał w szwach. Na co dzień był do tego przyzwyczajony: pager co chwila informował go o nagłych przypadkach, jednak w tym wypadku marszczył brwi. W informacji o nadchodzącym połączeniu od Jamesa nie pasowało mu jedno, mianowicie to, że powinien mieć tego dnia wolne. Powinien leżeć na kanapie, męcząc serial i wspominając wydarzenia poprzedniego wieczoru. To, jak beztrosko czuł się podczas wyjścia, jak czas uciekał mu przez palce, a dziwny żal ściskał w środku, bo wiedział, że zaraz noc dobiegnie końca.

I dobiegła, a on znowu został sam i czuł się trochę tak, jakby ktoś zabrał mu jakikolwiek cel na ten dzień, skoro nie dość, że nie było przy nim Victora, to jeszcze nie spieszył się na oddział. Mieszkanie miał wysprzątane, pościel zmienioną, chociaż pierwszy raz zastanawiał się, czy to w ogóle był dobry pomysł. Może dzięki temu dobre chwile zostałyby z nim na dłużej, a on kładłby się spać z mniejszym poczuciem obezwładniającej wręcz samotności?

Poderwał się, odchrząknął, bo od kilku godzin nie odezwał się słowem nawet sam do siebie, a potem wcisnął zieloną słuchawkę, witając ordynatora. Propozycję, która była wręcz błaganiem o stawienie się w pracy, przyjął bez zająknięcia. Musiał zrobić z życiem cokolwiek, co mogło dać mu poczucie bycia potrzebnym. Doskonale rozumiał nerwy Jamesa, który pytał, za ile ten mógł się stawić w szpitalu. Informacje o wypadku na trójce między Bleymonth a Shayall Springs jeszcze nie dotarła do mediów. Każdy szczegół próbował więc przyswoić jak najszybciej, aby to dało mu większą możliwość pomocy, gdy dotrze na miejsce. Nikt nie zapamięta lekarza, który siedział na kanapie i oglądał seriale. To nie takiemu dziękują za uratowanie życia czy postawienie odpowiedniej diagnozy.

– Wezwałeś Smitha? – spytał, otrzymując informację na temat większej ilości rannych. Każda para rąk była potrzebna, a Victor przecież znał się na tym i umiał pracować pod presją. Właśnie dlatego na oddziale pieszczotliwie nazywano go „pracusiem-bezstreskiem". Luźniejszy koniec zmiany w Springs Memorial po największym kryzysie potęgował odczuwanie zmęczenia, co udzielało się większości pracowników. Philip dostał tamtej nocy przydomek „śpioch", narzekając na zmęczenie oraz znużenie, których nie zabiła nawet kawa. – Powinien już wrócić do pracy. Ściągnij go, przyda się.

– Wykluczone.

– Przez tamtą dramę? Przecież wszystko jest już wyjaśnione... – zauważył, kręcąc się po salonie w poszukiwaniu plecaka. Znalazł go za kanapą i szybko uzupełniał bidon z wodą, sięgając następnie po klucze. Zamarł nad nimi, słysząc w odpowiedzi:

– W wypadku brała udział jego matka.

– O kurwa – wyrwało się Philowi, a on przez chwilę zapomniał, z kim rozmawia. Potrzebował dwóch wdechów i wydechów, do głowy napłynęło mu aż za dużo myśli, jednak głównie kręciły się wokół tego, jak radził sobie jego przyjaciel i czy w ogóle o tym wiedział.

– Wiem, że jesteście blisko, znasz go lepiej, niż ja, ale pewnie wiesz też, że patrząc na poprzednie wydarzenia, może sobie z tym nie poradzić. Nie będę cię oszukiwał, Philipie. Lada chwila będzie brakowało nam na oddziale ludzi, mamy dwójkę na intensywnej terapii i brak diagnozy, praktykanci uwalają się na podstawach... System powoli leci na łeb na szyję. Potrzebujemy cię.

– No dobra, już jadę. Ogarniemy to, bo kto jak nie my?

– Moja krew. Postawię ci za to niezłe piwo, jak będzie po wszystkim.

– Zamów chińskie na przerwę dla całego oddziału i będziemy kwita.

– Jenny z intensywnej terapii nie lubi chińskiego.

– A ktokolwiek pytał o zdanie Jenny? – Philip zaśmiał się, prostując następnie, że przecież żartował. W rzeczywistości docinkami reagował na stres, który teraz uderzył w niego ze zdwojoną siłą. Miał tak zawsze, gdy jechał do pracy, wiedząc o presji oraz dosłownym zapierdolu, jaki go czekał. Do tego dochodziła jeszcze sprawa z Victorem. Czy usłyszał już o wypadku? Jak się z tym czuł? Początkowo pewnie w to nie uwierzył, każdy by tak zareagował.

Chciał do niego zadzwonić i o tym porozmawiać, jednak nie odbierał telefonu. I dobrze, bo jak dłużej się nad tym zastanowił, nie był pewien, czy bycie pierwszą osobą do przekazywania takich informacji to dobry pomysł.

– Porozmawiam z Jenny, jak nerwy trochę opadną, a sytuacja się ustabilizuje i będzie chwila na oddech – oznajmił. – Jadą do nas jeszcze cztery karetki, zwykle tego nie mówię, ale proszę, pośpiesz się.

James miał rację: w szpitalu zapanował chaos. Ostry dyżur często dostawał po tyłku, ale gdy Philip wchodził na oddział, nie wiedział, gdzie ma patrzeć, a już na pewno, w co włożyć ręce. Natłok tego wszystkiego sprawił, że przez chwilę spanikował, jednak szybko opanował wzbierające nerwy. Po pachy urabiali się wszyscy: nawet praktykanci na cito uczyli się nowych rzeczy, aby nabytą w ciągu chwili wiedzę przekuwać w czyn i pomagać pacjentom bez zadawania ciągłych pytań rezydentom. Gdyby Victor tu był, pewnie właśnie poklepałby go po ramieniu, życząc żartobliwie owocnych żniw. Przy mniej poważnych przypadkach znajdowali nawet chwilę na drobne zawody: który z nich szybciej postawi diagnozę, pacjent, którego z nich pierwszy dostanie wypis, albo który podczas przerwy na dachu szpitala pierwszy stwierdzi, że to pierdoli i oddaje licencje.

Teraz pierdolić mógł tylko on.

A raczej nie mógł...

Czas mijał za szybko: uciekał mu przez palce, a on miał wrażenie, że i tak było go za mało, aby wszystkim pomóc. Każda chwila się liczyła, pogubił się już w ilości podniesionych alarmów oraz krzyków o reanimacji pacjentów z wypadku. Podwójne drzwi trzaskały o ścianę, na noszach wieziono następną osobę, a krew tryskała z otwartej rany, gdy palec ratownika medycznego omsknął się podczas wjazdu na salę.

Pomiędzy gwarem zwinnie przewinęło się przekleństwo dobiegające gdzieś z boku, od lekarzy zza dopiero co odsłoniętej kotary, którzy właśnie opanowali krwotok pacjentki z uszkodzeniem tętnicy udowej. Wysłano ją na salę operacyjną, a jej miejsce już przywożono kolejnego uczestnika wypadku między Bleymonth a Shayall Springs.

Gorączkowe spojrzenia między lekarzami dodawały całej sytuacji jeszcze większej dramaturgii, a Philip przyłapał się na tym, że przez moment się odciął, prosząc, aby to nie była prawda. Jak na złość na oddział wjeżdżał kolejny pacjent, a on przecinał trasę do korytarza, chcąc złapać Jamesa. Wpadł na niego, akurat wychodząc zza zakrętu, i o mało nie uderzył w mężczyznę z impetem. Przeprosił, dziękując Bogu, że się zjawił i nakreślał ciężką sytuację.

– Jedzie jeszcze jedna karetka – oznajmił ordynator. – Starsza kobieta zatrzymała się po wyciągnięciu z auta, ledwo ją przywrócili i właśnie tu jadą.

– Cholera – mruknął. – James, wiem, że o tym już rozmawialiśmy, ale brakuje nam personelu do tylu przypadków...

– Po tym wszystkim, co się ostatnio stało, Victor jest ostatnią osobą, której tu potrzebujemy. Jeżeli faktycznie nie będziemy dawali rady, sam do niego zadzwonię. Ale teraz się na to nie zapowiada. Jeszcze nie – sprostował, chociaż tak naprawdę tracił powoli nadzieję i przeczuwał, co nadchodziło.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

– Wiem – skłamał. – Do roboty. Uratujmy kilka żyć.

***

Słowa Nicole odbijały się w umyśle Victora niczym kauczukowa piłeczka. Uderzały mocno, precyzyjnie, podsuwając odpowiednie wnioski. Faktem było, że to Gideon pozyskałby najwięcej informacji na temat stanu zdrowia Charlotte. Znajomości mężczyzny oraz sam fakt tego, jak przekonujący potrafił być, zawsze przynosiły odpowiednie owoce i spełniły jego największe oczekiwania. I chociaż Victor naprawdę nie chciał znowu musieć na nim polegać, przez długie minuty nie widział innego wyjścia. To nie on był członkiem rady, to nie on miał pod sobą ludzi, gotowych oddać życie w jego obronie. To nie on miał dostęp do pokładów mocy tak wielkich, że na samą myśl o tym kręciło mu się w głowie.

Jednak to Victor był lekarzem w Szpitalu Springs Memorial. I jeżeli ktokolwiek mógł pomóc matce w związku z jej zdrowiem oraz uratowaniem życia, gdy byłoby zagrożone, to właśnie on.

– Jadę do szpitala – oznajmił od razu, gdy ojciec odebrał telefon, a zrobił to już po pierwszym sygnale. Oparł urządzenie o ramie, zapinając plecak, który po chwili podniósł. – Powiedz swoim minionkom, że mogą spadać.

– Mówiłem ci, żebyś został w domu. Nic tam po tobie. Nie ruszaj się stąd.

– Chcę mieć przynajmniej pewność, że próbowałem jej pomóc – wyjaśnił. – I nie pytam cię o pozwolenie.

Przerwał połączenie, a potem od razu wybrał numer Jamesa. Czuł, że ten mógł nie odebrać, bo natłok pracy wciągał go czasem za bardzo. Nie wiedział wiele na temat wypadku matki, jednak przeczucie podpowiadało mu, że oprócz niej była przynajmniej jedna ofiara. Springs Memorial bez tego potrafiło pękać w szwach. Zamykał drzwi na klucz, nadal słysząc sygnał. Złapała go poczta głosowa, jednak nie poddawał się. Schował klucze do kieszeni i przyspieszał kroku, chcąc jak najszybciej dotrzeć na miejsce.

– To nie jest najlepszy moment. – Głos mężczyzny był pełen zdenerwowania. – Sporo się dzieje na oddziale. Mamy ręce pełne roboty.

– Wiem. Jestem w drodze do szpitala, streść mi sytuację, żebym nie marnował czasu, jak tam dotrę.

Odliczał w głowie kolejne sekundy ciszy, podczas których ordynator myślał nad konsekwencjami pojawienia się Victora na oddziale. Jednak od samego początku był w potrzasku, a na marnowanie następnych godzin nie mógł sobie pozwolić. Victor Smith był doświadczonym lekarzem, umiał działać pod presją, a ostry dyżur od początku stanowiło jego powołanie. Był potrzebny właśnie tu i teraz.

– Na trójce doszło do wypadku – powiedział wreszcie, gdy ten przechodził przez kolejną ulicę. – Podobno coś wyskoczyło nagle na drogę. Kierowcy stracili panowanie nad autami, gwałtownie skręcili, uderzając w drzewa lub zjeżdżając w rów. Zwieźli do nas wszystkich uczestników – wyjaśnił – ...łącznie z Charlotte Smith – dodał od razu. – Jesteś pewien, że dasz radę tu być?

– Tak – odparł od razu, chociaż po usłyszeniu imienia matki włoski na karku stanęły mu dęba.

– Głównie mamy przypadki wstrząśnień mózgu, pierwsze auto nie miało tyle szczęścia, kołowało – mówił dalej. – Kierowała nim właśnie twoja matka.

– Rozumiem – potwierdził, gdy cisza z jego strony trwała za długo. – Naprawdę rozumiem.

– Victorze... Wiem, że można na tobie polegać, to nie ulega żadnym wątpliwościom. Ale muszę wiedzieć, czy jeżeli wejdziesz do tej rzeźni i zobaczysz, jak źle jest z twoją matką... Czy będziesz w stanie zająć się innymi pacjentami, gdy będzie taka potrzeba.

– James, znasz mnie od lat. Serce mi pęka na myśl o tym, że nie będę mógł jej pomóc, ale wiem, że nie będę do tego odpowiedni, jeżeli tyle się dzieje. Przygotuj mi kartę innego pacjenta, wiem, że mama jest w dobrych rękach.

– Dołożymy wszelkich starań, aby jej pomóc, dobrze wiesz...

– Nigdy w to nie wątpiłem. Do zobaczenia niedługo.

Pomimo tego, że dzień nie był wcale zimny, miał dreszcze, a chłód obejmował go z każdej strony. Czuł dziwne przerażenie, bo dawno nie brał czynnego udziału w życiu szpitala, któremu przed laty postanowił się poświęcić. Co, jeżeli teraz popełniłby błąd, który faktycznie kosztowałby czyjeś życie? I co, jeżeli tym straconym pacjentem byłaby jego matka?

Doskonale pamiętał swoje pierwsze zmiany w szpitalu Springs Memorial. Ta ciężkość spoczywającej na nim odpowiedzialności sprawiała, że był pewien zawału w młodym wieku, a ruch oraz ilość obowiązków uczyła pracy w każdych warunkach. Nie czuł upływającego czasu, wiedząc, że za każdym razem było go po prostu za mało. Spotykając na swojej drodze naprawdę ciężkie przypadki, długo rozważał, czy był odpowiednią osobą na tym stanowisku. Życie to nie bajka, a porażki zdarzały się każdemu.

Jakaś dziwna siła powstrzymała go od wejścia do środka budynku. Nie był pewien, czy w ogóle powinien tu wracać, jednak decyzja już dawno została podjęta. Hałas był nie do zniesienia już na dworze, bo kolejni ratownicy medyczni docierali na miejsce, zwożąc pacjentów z mniejszymi lub większymi urazami. Victora zastanawiało czy byli to kolejni uczestnicy wypadku, jednak szybko został wyprowadzony z błędu, pytając o skalę problemu, gdy wyrwał się z chwilowego zamroczenia i towarzyszył ratownikom w drodze na oddział ratunkowy.

Za nic nie spodziewał się, jak sytuacja będzie wyglądała na ostrym dyżurze. Nie miał czasu na strach oraz nerwy dotyczące swoich obaw. Nie miał nawet chwili na dotarcie do szatni, a kitel oraz identyfikator znalazły się przy nim tak, że nawet tego nie zauważył między przeprowadzanym wywiadem i zerkaniem na kartę pacjenta. Przerwa na kawę nie istniała i niestety czuł, jak bardzo wyszedł z formy. Zajmował się kolejną osobą i prosił Philipa o konsultację, bo potrzebował poparcia w sprawie stawianej diagnozy. Dopiero po potwierdzeniu oraz oddaniu mężczyzny w ręce pielęgniarki zasłonił kotarę, oddychając z ulgą. Tego pacjenta oraz poprzedniego miał z głowy, a co z resztą? Jak wiele osób przeżyje dzisiejszą zmianę? I czy będzie ktoś, komu nie da rady pomóc? Zbyt wiele myśli znowu zaczęło go atakować, a on czuł, że musi zmienić ich tor, aby to wszystko opanować.

– Patrzcie, kogo tu mamy.

Victor uśmiechnął się, zagadując przyjaciela i w ten sposób mimochodem odsuwał od siebie męczące go myśli. Wprawdzie widzieli się z Philem zaledwie kilka godzin temu, jednak ten dzień przyniósł tyle wydarzeń, że miał wrażenie, jakby to była wieczność.

– Dzięki Bogu, że James wreszcie do ciebie zadzwonił. Koniec urlopu, doktorku. Skończyły się wczasy, czas zapierdalać.

– W zasadzie to ja zadzwoniłem do niego – sprostował Smith. Nie mieli czasu dalej pociągnąć tego tematu, wracając do pracy. W jedynce wzbudzono alarm, ponieważ pacjent, którym zajmował się sam szef oddziału, dostał zapaści. Victor ruszył w tamtym kierunku, widząc, że tam najbardziej mogą go potrzebować, jednak Philip od razu go wyprzedził, zakazując wstępu za wszelką cenę. Początkowo nie wiedział, czemu zareagował w taki sposób. Nie połączył kropek, stawiając na ilość znajdujących się w środku osób, bo z nim naprawdę powstałby niepotrzebny tłok. Nad pacjentem krążyli bowiem wcześniej zebrani pracownicy, dokładając starań, aby unormować jego stan.

– Macie te wyniki krwi? Co z EKG? – usłyszał, gdy z pomieszczenia wychodziła pielęgniarka.

Przez zwalniające drzwi mimochodem dostrzegł wreszcie, kto znajdował się na stole. I pomimo braku przytomności, pomimo intubacji oraz zakrwawionej twarzy, doskonale rozpoznał swoją matkę.

Nie wiedział, co przeraziło go bardziej: jej wygląd czy to, co się z nią działo. Panika rozlała się po jego wnętrzu, powodując mdłości. I nienawidził się za własną reakcję, bo przecież obiecał Jamesowi, że będzie w stanie dać z siebie wszystko...

Tylko że zwyczajnie nie potrafił.

Przez lata pracy widział naprawdę wiele: płaczących bliskich, przekazywanie najgorszych wiadomości oraz błagania o uratowanie życia rannych osób. Widział, jak cały oddział dosłownie płonął, a wszyscy mieli ręce pełne roboty, jednak nie mógł poradzić zupełnie nic na fakt, że obraz matki w tak złym stanie odbierał mu dech oraz dokładał zmartwień.

Czuł się tak, jakby cała jego kariera stanowiła nieśmieszny żart. Stał w martwym punkcie przez tyle tygodni, rozkładając ją na czynniki pierwsze, a teraz, gdy faktycznie mógł coś zmienić oraz pomóc osobom, które najbardziej go potrzebują, nie umiał zdobyć się na powrót do obowiązków. Nie chciał przyznawać Jamesowi racji oraz zawodzić już pierwszego dnia po powrocie. Potrzebował jednak chwili na stawienie czoła tej rzeczywistości, w której życie ukochanej matki było realnie zagrożone.

Nie zamykał za sobą drzwi kabiny, a od razu padł na kolana: żółć jakby sama odnalazła drogę z jego przełyku aż do klozetu. Wymiotował do chwili, aż wszystkie płyny oraz resztka ledwo strawionego śniadania całkowicie zniknęły. Odczekał jeszcze chwilę, beknął, nie mogąc wydobyć z siebie niczego więcej, po czym wstał, spuścił wodę i opuścił kabinę.

Przepłukał gardło i dopiero podczas wycierania ust ręcznikiem papierowym odważył się na siebie spojrzeć. Jednak bez tego doskonale wyczuwał własny strach, z którym jak najszybciej musiał się uporać.

– Będzie dobrze – powiedział sam do siebie, bo wiedział, że nikt inny nie miał czasu ani pewnie najmniejszej ochoty pocieszać jego, skoro oddział stanowił istne piekło, a na szali było wiele ludzkich żyć. – Wszystko będzie dobrze.

Opuszczał toaletę spokojniejszy i o wiele bardziej gotowy na dalszą walkę o ludzkie życie. Przeczesał odruchowo włosy, zdezynfekował dłonie, po czym podszedł żwawym krokiem do wjeżdżającego na noszach pacjenta.

– Co tu mamy? – spytał ratownika, uważnie obserwując zachowanie rannego mężczyzny. Dłonie pokryte miał brudem oraz zaschniętą krwią. Prawdopodobnie uciskał nimi ranę, której na pierwszy rzut oka nie był w stanie zlokalizować.

– Rory Terries, lat czterdzieści pięć, miał wypadek podczas remontowania dachu. Doszło do uszkodzenia tętnicy udowej.

– Dawaj go na blok.

Wciągnął się w wir pracy i szczerze dziękował Jamesowi za to, że nie kręcił dram, gdy przyjechał. Jednak prawda była taka, że lada chwila i tak Victor miał wrócić do pracy, a skoro mógł przydać się już teraz, nic nie stało na przeszkodzie. Nie wiedział, jak strasznie potrzebował kawy, dopóki w wolniejszej chwili nie znalazł się przy automacie. Jak na złość nie wziął drobnych, ale czuł, że ten jeden raz świat miał go w opiece, bo nagle znalazł się przy nim Philip, witając komentarzem dotyczącym zapierdolu.

– Ej masz dychę? – spytał Victor, a przyjaciel uśmiechnął się, wyciągnął pieniądze i podał mu, odpowiadając następnie:

– Czy to znaczy, że mimochodem wygrałeś zakład z wczoraj? Czy jesteś aż tak pewien zwycięstwa?

Smith pokręcił głową, płacąc za napój. Sięgał po kubek, odruchowo go powąchał, a potem wymownie się skrzywił. Tak, to na pewno nie była kawa z domowego ekspresu, ale patrząc na wydarzenia poprzednich tygodni oraz dramy w związku z możliwością utraty licencji, oraz pracy, musiał przyznać, że nawet zatęsknił za czymś tak znajomym jak znienawidzona kawa, kupiona w automacie.

– Co z nią? – rzucił wreszcie po dłuższej chwili, bo obawiał się zadać to pytanie, chociaż wróciło do niego niczym bumerang od razu, gdy mógł zająć myśli czymkolwiek innym niż wymagającymi pomocy pacjentami. Philip na pewno wiedział więcej niż on i miał pewność, że mimo możliwych oporów wyznałby mu nawet najgorszą prawdę.

– Doszło do nagłego zatrzymania krążenia – powiedział, uważnie obserwując jego reakcję. – Natychmiast podjęliśmy resuscytację, jednak powstał obrzęk mózgu. Podano dożylnie osmotycznie czynny mannitol i czekamy na reakcję. W najlepszym wypadku wprowadzimy ją w stan śpiączki farmakologicznej, przynajmniej na kilka dni.

– A w najgorszym umrze – dodał Victor, sam nie wierząc w to, że omawiał stan własnej matki: kobiety pozornie niezniszczalnej, która teraz walczyła o życie. Niektórzy za najgorsze uważają niewiedzę. Prawda jest taka, że to dopiero świadomość tego, jak wiele może pójść nie tak, jest najgorsza. Bo nawet jeżeli Charlotte Smith wyliże się po wypadku i faktycznie przeżyje, na obecną chwilę nie istniał ani jeden procent pewności braku uszkodzeń mózgu.

– Jest pod naprawdę dobrą opieką – zapewnił Phil, bo nie musiał czytać mu w myślach, aby widzieć jego zmartwienie. Ba, gdyby zamienili się miejscami, sam przeżywałby taką sytuację tak, a nawet o wiele gorzej. Jednak należało mieć nadzieję i zaufać lekarzom, ponieważ kto jak kto, ale ci znali się na wykonywanej pracy. – Mieliśmy tu wiele podobnych przypadków i wiemy, jak sobie z nimi radzić.

Do końca zmiany było stosunkowo spokojnie. W porównaniu z jej początkiem, teraz zmęczenie uderzało ze zdwojoną siłą, a nerwowa atmosfera powoli opadała. Nawet pielęgniarki zdobyły się wreszcie na podejmowanie mniejszych dyskusji i z uśmiechem oraz widoczną ulgą sprawdzały postępy ostatnich pacjentów.

Victor padał z nóg. Kończył uzupełnianie karty, którą odstawił na odpowiednie miejsce i przeciągał się, tłumiąc następnie ziewnięcie. Pożegnał resztę współpracowników, życząc im dobrej nocy, a na słowa o radości dotyczącej jego powrotowi odpowiadał ze słabym uśmiechem. Ściągał kitel i odpinał identyfikator, czując, jak opuszczało go większość nerwów całego dnia. Na szybko sprawdził powiadomienia w telefonie, z ulgą widząc wiadomości od Nicole, która prosiła, żeby się nie wściekał i przekazywała informację o nocowaniu u Grace. Początkowo chciał zmusić ją do powrotu, bo wiedział, że ojcu na pewno się to nie podobało, ale odpuścił, doczytując kolejnego esemesa z wytłumaczeniem. Nie miał serca jej czegokolwiek zakazywać, gdy wyznawała mu, jak trudno byłoby jej samej w domu, a dzięki przyjaciółce mogła przynajmniej na chwilę zająć czymś myśli. Ostatnia aktywność siostry w social mediach miała miejsce ponad godzinę temu, więc pewnie już spała albo faktycznie spędzała czas z Grace, która pomogła jej choć na chwilę zapomnieć o obawach oraz stresie towarzyszącym wypadkowi matki.

Tylko chwilę zastanawiał się, zanim zajrzał do sali, do której została przeniesiona Charlotte. Nie wybaczyłby sobie, gdyby przez obawy oraz dziwny strach tak po prostu poszedł do domu. Chwilę postał w progu, nie chcąc wchodzić do środka i uważnie obserwował matkę, chcąc zapamiętać każdy szczegół. Jednego był pewien: nigdy nie wyglądała tak źle, jak teraz. Miał tylko nadzieję, że niedługo ulegnie to zmianie na lepsze.

Szedł w stronę schodów i miał już opuszczać szpital, jednak jeden z praktykantów przekazał mu, że James prosił o sprowadzenie go do swojego gabinetu. Z westchnieniem cofał się, szybko idąc do odpowiedniego pomieszczenia, bo naprawdę chciał już wrócić do domu.

– Podobno chciałeś mnie widzieć? – rzucił, wchodząc do środka i zamarł, zauważając drobny tłum, który w tym pomieszczeniu stanowił nowość.

Zwykle ordynator nie pozwalał na odwiedziny przez więcej niż trzy osoby, jednak teraz upychała się prawie połowa zmiany. Niebieski balonik przez przypadek wypadł z ręki Jenny, gdy ktoś z tyłu niefortunnie dźgnął ją łokciem, próbując na siłę zrobić sobie więcej miejsca. Pech chciał, że wylądował nad marchewkową babeczką kupioną przez Philipa w szpitalnym sklepiku i pękł, przebity przez płomyk miniaturowej świeczki. Dźwięk ten na moment spowodował drobny dyskomfort, a niezręczna cisza została zastąpiona Philipowym:

– Niespodzianka! To chłopiec!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top