Rozdział siódmy
Dla CatLenka Bo dajesz mi siłę❤
Olivia
Czasem wystarczy tylko jedna chwila, która zdecyduje o naszym jutrze. A nagłe pojawienie się obcego, może zburzyć nasz świat. Jedna chwila, sekunda wystarczy. Aby nic, nie było takie, jak przedtem.
To była moja jedyna szansa na wydostanie się z tego domu i zaczerpnięcie świeżego powietrza, bo miałam wrażenie, że dusiłam się we własnym pokoju. Te ściany mnie przytłaczały jak wszystko inne. Czułam się jak w puszce, która była wypełniona po brzegi kłamstwami, intrygami i tylko czekałam aż zapadnę się w niej całkowicie, a wieko się zamknie zostawiając mnie w niej. Nie wybierało się rodziny, to ona wybierała nas, a właściwie to o wszystkim decydował los. My musieliśmy tylko godnie przyjąć to co nam daje.
Umoczyłam pędzel malarski w białej farbie i zaznaczyłam kolejny biały punkcik symbolizujący gwiazdę na moim własnym kawałku rozgwieżdżonego nieba, na ścianie.
Pozostało tylko 100 dni. Tylko 100 dni aż wreszcie wyrwę się i zacznę żyć po swojemu. Tak jak chcę. Przeczesałam rękoma francuską grzywkę, uporządkowałam toaletkę chowając kosmetyki we wskazane miejsca. Nie miałam ich zbyt dużo. Stawiałam na naturę zazwyczaj. W odbiciu lusterka zauważyłam, że czegoś brakuje. Bransoletki na mojej ręce. Nie wpadając w panikę schyliłam się i zajrzałam pod mebel, podniosłam kosmetyczkę, poprzesuwałam buteleczki perfum i nic. Wstałam i zajrzałam pod ogromne łóżko z baldachimem. Uwielbiałam je, ponieważ mogłam się poczuć w nim jak prawdziwa księżniczka, choć moje życie nie przypominało bajki. Baldachim przydawał się, kiedy nie miałam ochoty na kontakt z nikim. Zaciągałam go niczym zasłonę na okno - kryjąc się w ten sposób przed światem zewnętrznym.
To akurat była spoko opcją, ale Morte - moja czarna kocia puchowa dusza nie podzielała mojej opinii, aż któregoś dnia jej pazurki się zaplątały i było po nim.
Byłam gotowa postawić swój pokój do góry nogami, a potem zrobić to po raz kolejny. I jeszcze raz. Przecież gdzieś ona musi tu być. Ziemia się nie rozstąpiła pod nią. Oprócz kabla od ładowarki i rzuconej byle jak sukienki z wczorajszego wieczoru nic więcej nie znalazłam. Nie byłam typem przesadnej bałaganiary, czasami z powodu braku czasu nie udawało mi się posprzątać albo byłam zbyt wyczerpana po zajęciach. Ale kurde to nie była igła w stogu siana. To jest widoczna rzecz. Zdmuchnęłam opadający mi na czoło kosmyk włosów, przeszukałam torebkę, bo może się do niej zsunęła, ale nie. Nigdzie nie było mojej bransoletki. Przeszukiwałam w pamięci te momenty, w których to się mogło stać.
Wypad do klubu, oszukanie ochroniarza, spotkanie tajemniczego mężczyzny, któremu na imię było Gabriel. Był spełnieniem wszystkich grzesznych snów "niewinnych dziewczynek".Wyglądał jak postać anioła zesłana prosto z samego piekła. Tylko brakowało mu czarnych skrzydeł, ale tak wszystko inne się zgadzało. Jedno było pewne: kombinacja alkoholu z połączeniem przystojnego mężczyzny nie wróżyła dobrze. Dla mojego mózgu.
Stąpając twardo po ziemi, na chwilę straciłam grunt. Nie było w tym nic złego, ponieważ przez jeden wieczór mogłam wreszcie odetchnąć. Bez ojca dyktatora, który układał mój każdy dzień, nastawiał swój zegarek punktualności, nie tylko do pracy, ale też w domu względem każdego. U niego wszystko musi być zrobione na wczoraj. Z tego też powodu starałam się nie odkładać niczego na później, wolałam mieć więcej czasu w zanadrzu, niż siedzieć do północy nad prezentacją czy projektem z historii. Chyba bym wykorkowała tym bardziej, że nie znosiłam historii, a jak na ironię wiedziałam dużo o świece. Wiedzę jednak zdobywałam z książek, z filmów czy starych wycinków z gazet, które tata przechowywał jako pamiątki po dawnych czasach.
Riccardo Salvatore - mój ojciec był człowiekiem, któremu zdecydowanie się nie odmawiało, jeśli chciało SIĘ go mieć po swojej stronie, a tak na pewno było. W końcu "Przyjaciół trzymaj blisko, ale wrogów jeszcze bliżej"Byłam pewna, że właśnie tą zasadą, kierowało się większość ludzi wchodzących z nim w kontakty. Mogli go nie lubić, ale szanować każdy jeden musiał. Bo to on stał za sprzedażą nieruchomości w Nowym Jorku, a agencję Salvatore Nast Building, znał każdy w mieście tak samo, jak jego osobę.
Każdy jednak znał go z innej strony, a to już zależało od ojca z, której się dawał poznawać. Przez całe swoje życie przyjmował różne role w zależności od tego, gdzie się znajdował i z kim przystawał. Ale jedno było pewne - umiał się odnaleźć w każdej sytuacji i tego mu akurat zazdrościłam. Potrafił być opanowany mimo że na co dzień miał do czynienia z różnymi ludzmi, umiał zachować spokój. Był dobrym szefem agencji nieruchomości, ponieważ znał się na tym co robił. Jeśli pojawiał się jakiś problem szukał kreatywnego sposobu rozwiązania. Ubiegał się nawet do fałszerstwa podpisanych umów pomiędzy nim, a klientem byleby - tylko więcej zarobić. Nikt mu nigdy niczego nie potrafił udowodnić, ponieważ wiedział na ile może sobie pozwolić tak, aby nie zaszkodzić agencji, która miała dla niego poniekąd wartość sentymentalną.
Od początku jej powstania, zarządzał nią Luciano Salvatore - mój dziadek, a jego ojciec. Dorobił się fortuny, rozwinął agencję, ale w niewyjaśnionych okolicznościach w czasie jego szefostwa, zaginęło dwóch właścicieli nowoczesnego apartamentu tuż, przed samym wprowadzaniem się. Sprawa do dzisiaj pozostała nierozwiązaną zagadką, ponieważ policja nie miała żadnych tropów wskazujących na to, że to było zorganizowane działanie przestępcze. Dziadek kilka lat pózniej poważnie zachorował, a w testamencie przepisał własność agencji mojemu ojcu. Sprawa zaginięć młodych mężczyzn na zawsze ucichła, a fałszerstwo rozszerzyło się na większą skalę, bo władze same dawały do tego przyzwolenie. W dzisiejszym świecie przeważało fałszerstwo i każdego mogło się przekupić oraz kupić jeśli się miało pieniądze.
Riccardo nie pozwalał z reguły odchodzić dobrym pracownikom chyba, że ktoś go naprawdę mocno wkurzył swoim zachowaniem, bo np odmówił wykonania służbowego polecenia, co było jednoznaczne z tym, że zwyczajnie w świecie mu się stawiał. A TO NIE BYŁO PRZEZ NIEGO TOLEROWANE. Ten człowiek nie przyjmował odmowy. Był nauczony tego, że wszyscy słuchali się go zawsze i wykonywali bez żadnych "ale" jego rozkazy. I tak w większości przypadków było. Nikt nie chciał się narazić na jego gniew, bo musicie wiedzieć, że pod tą maską opanowania krył prawdziwe oblicze. Skrywał gniew, który swoim zasięgiem, podpaliłby wszystkie lasy.
Odkąd byłam mała pamiętam, że zawsze bałam się jego spojrzenia. A zwłaszcza wtedy, gdy coś zepsułam lub nabroiłam. Jego spojrzenie było chłodne niczym arktyczny ocean, tajemnicze i zdystansowane. Inaczej się patrzył natomiast, gdy na czymś mu zależało. Potrafił pięknie grać, był naprawdę dobrym aktorem i gdybym, nie znała już go tak dobrze i tak, długo pewnie też, dałabym się nabrać na większość z tych spojrzeń.
Mieszkaliśmy w dużym trzypiętrowym domu o szklanych ścianach, mój ojciec był szefem nieruchomości, był obrzydliwie bogaty, chodził w drogich garniturach od Armaniego w garażu miał samochody za kilkanaście milionów dolarów i miał szofera, który codziennie rano zawoził go do pracy, a który był jego ochroniarzem. Okej - on mógł mieć, ale mi nie był on potrzebny. O to toczyliśmy batalię. Wiele razy próbowałam go przekonać, że nie potrzebuje ochroniarza , ale on był nieugięty w tej kwestii zupełnie, jakby bał się, że coś może mi zagrażać.
Nie zgodził się na zwolnienie ochroniarza, choć on i tak odszedł. Sam. No dobra... Trochę mu w tym pomogłam. Niestety nic mi to nie dało, ponieważ na jego miejsce, pojawił się kolejny. Myślałam, że po ostatnim numerze jaki wycięłam, poprzedniemu ojciec, dojdzie do jakichś wniosków, ale niestety...
No cóż powodzenia, bo nie zamierzam niczego ułatwiać. Ostatni wieczór to tylko rozgrzewka.
Szpilki ścierały się z podłogą, każdy przebyty krok rozbrzmiewał jak echo w tym budynku o szklanych ścianach. Wszystko powracało. Odrzuciłam pewnym ruchem kosmyki włosów do tyłu, wypięłam biust, poruszyłam ręką i z boleścią zanotowałam sobie, że odczuwam brak bransoletki. To wszystko przez niego! To jego wina! Tego... Czystego zła, pomiota szatana wysłannika z piekła. Cholernego Gabriela. Niech no tylko go dorwę... przerobię go na mielone.
Szłam w odległości kilku metrów od mojego celu, od kobiety, która dorównywała mojemu wzrostowi. Skierowałam się do łazienki, zamknęłam za nami drzwi. Zdziwiona obejrzała się za siebie. Uśmiechnęłam się do niej i poszłam do kabiny. W drodze jednak przystanęłam i przybrałam zakłopotaną minę.
– O nie. Jak zwykle Morze Czerwone przybrało nagły kierunek – mruknęłam i potarłam nerwowo czoło.
– Poratować panią? My kobiety musimy sobie pomagać.
Ręka z pomalowanymi na czerwono paznokciami wysuwa się w moją stronę z podpaską. Czarne oczy patrzyły się przyjaźnie, włosy spięte w staranny kok, z którego nie wystawały żadne kosmyki. Czerwona szminka na jej ustach głośno mówiła o tym, że wie po co tu jest. Ja też to wiedziałam.
Podziękowałam jej skinieniem głowy i odsunęłam się, lekko wpychając ją do otwartej kabiny. Od razu zatrzasnęłam za nią drzwi, szybko przejrzałam zawartość torebki, wyjęłam dowód, a potem zmieniłam swój image nakładając czarną perukę. Włosy sięgały mi do ramion.
- Kobiety muszą sobie pomagać. Poza tym muszę przegrać pieniądze swojego tatusia. Robię to po to aby kobiety miały coś do powiedzenia. Nie możemy pozwolić na to aby ktoś nami rządził. Szczególnie mężczyźni. Kobieta coś głośno mówiła, ale już jej nie słuchałam.
Przebrnęłam przez ten cały tłum, kelnerów rada z tego, że kasyno znajdowało się w części wspólnej z hotelem. Dzięki temu nie zwracałam na siebie takiej uwagi. Każdy był zajęty sobą.
Pamiętałam rozkład sal, ponieważ jak byłam młodsza to rodzice często urządzali tu bankiety. Tata był współwłaścicielem tego budynku więc pokazywał się od czasu do czasu. Wiedziałam, że urządza sobie partyjki pokera. W domu zdarzało mi się go podglądać przez co przyswoiłam sobie jakieś ruchy. Nie sądziłam jednak, że to wystarczy.
***
Zachciało mi się śmiać z tej przewrotności losu, bo jeszcze nie tak dawno, wyklinałam mężczyznę, przez, którego zgubiłam bransoletkę, przysięgając sobie, że jeśli jeszcze kiedykolwiek go spotkam, to obrzucę go należnymi epitetami. Teraz jednak jak na złość nie mogłam nawet otworzyć ust. W końcu jednak oprzytomniałam.
- Śledzisz mnie?
Obrzucił mnie zobojętniałym spojrzeniem.
- Pewnie. Nie mam nic ciekawszego w życiu do roboty. A co myślałaś? Choć właściwie powinienem powiedzieć to pierwszy. Mówiłaś, że to tylko kaprys, a ja myślę, że tak naprawdę szalejesz za mną. Jesteś moją ukrytą fanką.
Prychnęłam.
- Faktycznie. Me szaleństwo do ciebie jest ukryte. Dzisiaj rano wydrukowałam sobie twoje zdjęcie, które powiesiłam na ścianie. Będę wbijać w nie szpileczki z tej miłości. Oh, jaka to wielka miłość - zaszczebiotałam.
Włożył ręce w kieszeń spodni. Oświetlony przez lampy przypominał anioła. Tak niezaprzeczalnie nieskazitelny. Wysokie barki i prężne ramiona. Grafitowe spojrzenie niemal przykuwało do ziemi. Dobra. Jednak przypomina diabła. W swej czarnej postaci. Kruczoczarne włosy, które przeczesał ręką. Usta układające się w kpiarski uśmiech. Był tak przystojny, że z jego powodu anioły mogłyby zacząć grzeszyć w niebie.
- To dlatego to przebranie. Nie chciałaś abym cię rozpoznał.
- Świat nie kręci się wokół ciebie, Gabrielu. Ale uwierz, że też jestem zaskoczona. Niemile.
Przechylił głowę na bok.
– Niemile?
– Owszem. Przez ciebie zgubiłam swoją bransoletkę.
– Przeze mnie? A czy kazałem ci ją gubić?
– Pozwoliłeś, żebym straciła trzeźwość.
– Owszem. Ale zadbałem, żebyś trafiła bezpiecznie do domu przed północą. Jołczyłaś o te drinki i okazałem się dżentelmenem, który spełnia prośby.
– Postępujesz tak zawsze?
– Byłaś wyjątkowo uciążliwym wrzodem na tyłku, uwierz, że każdy miałby dość na moim miejscu. Po alkoholu zrobiłaś się nawet do zniesienia.
Prychnęłam.
–Nie doceniasz mojej osoby. Taka jak ja, to jedna na milion.
– I dzięki bogu – odetchnął nieco zbyt teatralnie.
Co za buc.
– Oddaj mi ją.
– Rozczaruję cię, ale nie mam twojej bransoletki. Poza tym nawet jeśli, wciąż nie znam twojego imienia. Jaką mam pewność, że to twoja zguba? No właśnie.
Z tymi słowy ruszył na parking.
No zaraz go zdzielę.
Ruszyłam za nim prężnym krokiem. Nie zdążyłam do niego dobiec, bo nagle pojawił się samochód, który pędził prosto na mnie. Rozpędzony. Usłyszałam pisk opon, zamknęłam oczy i nagle ktoś rzucił się na mnie. Siła sprawiła, że odskoczyłam do tyłu, ale nie wylądowałam na ziemi. Tylko na nim. Na Gabrielu.
Zaskoczona wpatrywałam się w niego. Czułam jak szybko bije mu serce. Moje jednak wygrywało z jego rytmem. Przytrzymywał mnie swoimi długimi palcami za ramiona. Oddech miał ciężki. Spojrzenie miał chłodne, lecz mogłabym przysiąc, że coś drgnęło w nim.
- Naprawdę lubisz wpadać mi w ramiona, dziewczynko. – Owiał swym ciepłym oddechem moje ucho.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top