Rozdział dwudziesty

Dedykowany dla AngellsJoy

Olivia

Końcówka października i zbliżająca się impreza Hallowenowa w mojej szkole odbywająca się w tym samym dniu, co parada w Village, nadeszła bardzo szybko.

Nowojorczycy żyli tym Świętem, kiedy tylko zaczął się październik. Jonathan w swoich pracach plastycznych nawiązywał do wszelkich upiorów, stylówkę też miał tematyczną. Wydział Muzyczny zadbał oto, aby nastroić każdego, przygotowując odpowiednią linię melodyczną pod każdy możliwy scenariusz czy repertuar. Realizowano każdy punkt imprezy W Julliard School jakby od tego zależało wszystko.

W sumie to może i tak było.

Nasza kadra współpracowała z pomysłodawcami parady, więc płynęły z tego obopólne korzyści.

Byłam podekscytowana dzisiejszym dniem, bo nasz zespól baletowy otwierał tą uroczystość. Byliśmy więc na świeczniku, wszystkie twarze miały być zwrócone w naszym kierunku. Nie było mowy o jakiejś pomyłce, ponieważ instruktorka naprawdę dobrze nas przygotowała. A ile na nas tlenu zmarnowała i ile strun głosowych zdarła, o tym nawet nie mówię. Efekt był taki; wszyscy chodzili jak w zegarku, nie chcąc jej podpaść, a tym samym nie dać żadnego pretekstu do stosowania kar, którymi były dodatkowe ćwiczenia.

Próby były długie i często wyczerpujące i choć było ich zaledwie kilka to odczuwałam lekki ból w palcach do teraz. Nie przywiązywałam jednak do niego uwagi, ważniejsze rzeczy zajmowały moją głowę.

Wiedziałam, że muszę dać z siebie wszystko.

Charakteryzatorka kończyła nakładać podkład na moją twarz, zaaplikowała większą ilość korektora pod moje oczy, bo widać byłoby widać moje oznaki zmęczenia. Zażartowałam, że wampir miałby konkurencję, ale nikt się nie zaśmiał.

Wszyscy byli zbyt skupieni na swojej pracy.

Spojrzałam się w odbicie lusterka. Włosy spływały mi niczym fale po odkrytych ramionach, kosmyki miałam przepasane śnieżnobiałą opaską z miękkiego materiału. Ubrana byłam w różową sukienkę, tego samego koloru rajstopy i baleriny z wiązaniem na kokardę z tyłu. Bo bokach sukienki zwisało milion białych sznurków, pod moimi ramionami widać było małe rozdarcie. To wszystko było uszyte na potrzeby inscenizacji i pokazu tanecznego.

Każdy element miał do siebie pasować. Tak jak muzyka, choreografia, makijaż sceniczny, tło, my do tła, czy raczej my do niego.

Byłam gotowa.

Dwa wdechy później, wyszłam razem z innymi na scenę.

Poszukiwałam w tłumie swoich rodziców, choć wiedziałam, że ich nie będzie. Ojcu wypadły jakieś ważne sprawy związane z pracą, a mama cóż ona z kolei była zajęta domem i przyrządzaniem kolacji dla ważnych inwestorów z działu zarządzania nieruchomościami.

Mimo to nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś w tych rzędach czeka właśnie na mój występ i wypatruje jedynie mnie.

Było to dosyć silne uczucie, czułam przebiegające dreszcze po moim karku, a kiedy zaczęłam tańczyć ta myśl dodawała mi swoistej podpory.

Po prawda była taka, że choć taniec unosił mnie w górę, dodatkowa para rąk, które zechciałyby dopilnować abym nigdy nie gubiła skrzydeł, przyda się zawsze.

Bo nawet najpiękniejszy łabędź musi czuć, że jest podziwiany.

Zaczęłam od enchaînement -czyli rządu kombinowanych ruchów i póz tanecznych tworzących frazę taneczną. Razem z innymi baletnicami zachowywałyśmy się, tak, jakby coś uniemożliwiało nam zatrzymanie się na tylko jednej sekwencji ruchów.

Kiedy przeszłam do przysiadu, coś nagle owinęło się wokół mojej nogi. Był to wąż wywołany specjalnym efektem technologii cyfrowej. Ja w tym czasie, kiedy muzyka zmieniła swoje tempo i słychać było odgłosy syczenia i głuchych kroków, próbowałam dalej robić swoje. Zatrzymałam się w tej pozycji, jednocześnie wyrzucając druga nogę w powietrze, a na drugiej tej owiniętej przez ogon węza, zrobiłam wyskok tym samym pozbywając się niewolniczego spętania.

Melodia stawała się coraz bardziej mroczna, efekt potęgowały halogenek światła, które padały na twarze innych tancerek, ujawniając pęknięcia na ich twarzach. Byłyśmy laleczkami, o pięknych rysach twarzy, jednak, kiedy zajrzało się pod wewnętrzną warstwę widać było rozpad. Zostałyśmy stworzone przez człowieka, który oczekiwał od nas abyśmy były dokładnie takie jak on chce. Na scenie pojawiły się ręce, które trzymały za sznurki, którymi z kolei byłyśmy my podczepione.

To było symboliczne, ale stanowiło też swego rodzaju metaforę do systemu panującego w Julliard School. Każdy z nas musiał dostosować się do panujących tu reguł i obowiązków. Niekiedy czułam się jak w dżungli, gdzie musiałam stawiać czoła innym i robić wszystko, by nie dać się zgnieść. Nie tylko na szkolnym korytarzu. Ale poza nią też.

Dlatego ukrywałam się za maską. Nikomu nie pozwalałam za nią zajrzeć. Nikt nie ujrzał prawdziwej mnie, bo praktycznie każdy chciał mnie zrobić i ułożyć po swojemu. A szczególnie ojciec.

Wiedział, jak ważny jest dla mnie balet, lecz mimo to załatwił mi cześć praktyk w swojej firmie, wykorzystując moją miłość do tańca. Coś za coś. A potem wepchnął mnie w ręce Reinald'a tłumacząc się tym, że chociaż miłości nie ma, to może przyjdzie z czasem. Może tez jej nie być wcale, w końcu nie samą nią człowiek żyje.

Ja żyłam tylko jedną miłością, która czasem była wyczerpująca, ale ostatecznie to dzięki niej czułam, że żyje. Balet był moją największą pasja i jedyna rzeczą, która w pełni mnie posiadła.

To podczas tańca mogłam się otworzyć na emocje, które mną zawładnęły.

Choć nie pokazywałam niczego po sobie, oddawałam tańcu wszystko to, co było we mnie najlepsze. Każdy ruch, każdy krok. Balet miał mnie całą.

Po wystąpieniu tanecznym ruszyliśmy spod Julliarda w stronę dzielnicy Greenwich Village. Można było zauważyć, ze jak co roku tak i teraz ludzie naprawdę wykazali się sporym zmysłem kreatywnym, bo domy jak i dzielnica sprawiała wrażenie jakbyśmy wszyscy wkroczyli do Haloowenowej historii. Różnego rodzaju dynie, wielka czaszka pełniąca funkcję ławki przed domem, wisząca ręka szkieletora jako dzwonek do drzwi i inne tego typu.

Największe wrażenie robiła jednak sama parada. Nie tylko ze względu na, jej motyw przewodni, którym było hasło „Freedom",czyli wolność. Ale za to jakie to wydarzenie było huczne i widowiskowe.Tłum ludzi poprzebieranych w różne postaci, ogromne marionetki sterowane przez ludzi, różnego rodzaju kukiełki, człowiek widmo, który wyciągał do mnie ręce.

Także orkiestry marszowe, wozy alegoryczne

Trzymałam się pod ramię z Cordelią, która była przebrana za przyjaciółkę dziewczyny z filmu "Krzyk".

Trasa wiodła około 2-kilometrowym odcinkiem Szóstej Alei, pomiędzy Spring Street i 16th Street. Pokonanie jej zajmowało zazwyczaj 2 do 3 godzin, jednak tempo jakie większość obrała nie było najwolniejsze i w związku z tym całą trasę razem z innymi uczestnikami pokonaliśmy w półtorej godziny. A sprzyjała temu odpowiednia atmosfera i towarzystwo, bo mając ze sobą Cordelię nie odczułam tych kilometrów.

Zmierzałyśmy w stronę jednej z najpiękniejszych i najbardziej nawiedzonych dzielnic Nowego Jorku, położonrj jest w zachodniej części Manhattanu, pomiędzy 14. ulicą na północy a Houston Street na południu. czyli Greenwich Village. To było naszym głównym punktem docelowym. Bilety zarezerwowane były już wcześniej, dzięki czemu ominęłyśmy kolejkę.

Przewodnik zaczął powoli wprowadzać nas w ten mroczny klimat, odkąd zdążyliśmy przekroczyć wrota jednego z historycznych miejsc.

- To właśnie tutaj skrywają się jedne z najdziwniejszych opowieści, jakie kiedykolwiek mieliście okazję usłyszeć-zrobił milczącą pauzę i powiódł po nas spojrzeniem.

Bblioteka Jefferson Market, przyciągała wzrok dzięki wyjątkowej wieży, a przynajmniej tak ją widziała większość.

Ze słów przewodnika jednak doszliśmy do zgoła innych wniosków.

- Dla jednych to kolejna architektura, jeśli jednak sięgniecie w przeszłość, zobaczymy mroczną przeszłość, ponieważ ten budynek służył kiedyś jako więzienie dla przestępców z Manhattanu, a także był pierwszym nocnym sądem.

Po tych słowach usłyszałam jakieś szepty za sobą. Obejrzałam się do tyłu, ale za mną była tylko grupka ludzi, którzy jednak stali metr za mną, więc niemożliwe było, aby to byli oni. Skierowałyśmy swe kroki z Cordelią w stronę wysokich regałów z książkami w twardych i nieco już zakurzonych oprawkach. Wzięłam do ręki jedną z nich, uzyskując pozwolenie d przewodnika, kartkowałam strony ostrożnie.

Miałam już odkładać książkę, gdy nagle sama wypadła mi z ręki, a raczej została przechwycona przez długą, kościstą dłoń. Uniosłam wzrok i wypuściłam z ust zduszony wrzask, a Cordelia poszła w moje ślady. Przed sobą miałam kościotrupa, który patrzył na mnie pustymi oczami. Zamiast jednak uciekać, wyrwałam z jego rąk książkę i zaczęłam go nią okładać po głowie.

- No dobra, przestań. Ej, już wystarczy. - Ten głos brzmiał znajomo.

- Rozumiem, wszystko, ale, żeby do mnie wyskakiwać z kulturą i sztuką? -Wyrzut w jego głosie był słyszalny.

To akurat jest Zbrodnia i Kara i tak tematycznie nie uważasz? -westchnęłam i odsunęłam się od niego, w tym momencie spostrzegłam, że wszyscy się nam przyglądali. Nawet przewodnik na chwilę umilkł.

- Mówiłeś zawsze, że twoja głowa jest ciężka. Teraz się tego wypierasz? -spytałam, starając się ukryć mały uśmiech, kiedy Jonathan masował swoja głowę koścista dłonią, co wyglądało komicznie, bo długie białe paznokcie stukały o plastikową czaszkę, a dźwięk ten rozchodził się echem po sporym pomieszczeniu.

- Akurat teraz znalazłaś sobie dobry moment, aby to potwierdzić? - jęknął cicho.

- Daj spokój, ciesz się, że boli.

- A to niby dlaczego mam się cieszyć? - spojrzał się na tymi swoimi pustymi oczami, przez co nie mogłam widzieć, co za nimi skrywa.

- Bo jak boli, to znaczy, że żyjesz. -uśmiechnęłam się szeroko do niego, a o wyciągnął do mnie rękę, po czym pochwycił mnie w objęcia.

- Przestań, bo powiewa od ciebie chłodem.

Poczułam jego uśmiech, kiedy chuchnął mi w szyję.

- Dorian jest innego zdania. Uważa, że jestem gorący i że w łóżku ze mną, czuje się, jakby doświadczał wyładowania elektrycznego.

- Jest aż tak wstrząśnięty?

-Raczej przerżnięty.

Wydałam z siebie zdegustowane mruknięcie.

-No to jak już wspomniałeś o drzewie...

- Jakim drzewie? - wydawał się zaskoczony.

- Kto jest drewnem? -dobiegło nas z tyłu. Dołączył do nas Dorian w przebraniu pieca węglowego.

Wyswobodziłam się z kościstych objęć mojego przyjaciela i postawiłam mu jego ukochanego.

- Drewno wrzuca się do pieca. Wokół trzaska ogień.

-Drewno się spala. Ah, mógłbyś mnie wykończyć i nie miałbym nic przeciwko temu.

- Chwila, już jesteś szkieletem. -zauważa Dorian.

Cordelia parska śmiechem, a w międzyczasie wskazuje na coś palcem. Okazuje się, że tylko nasza czwórca święta została w tyle.

Ba, tylko my zostaliśmy w tym samym miejscu, reszta ruszała z panem przewodnikiem ku nowej przygodzie.

Odwiedziliśmy miejsce pożaru fabryki Triangle, tragicznego wydarzenia, które doprowadziło do śmierci prawie 150 osób. Istotnym faktem było to, ze ci ludzie zginęli prawdopodobnie z przyczyny nieodbytego nigdy szkolenia przeciwpożarowego, choć takowe miało być przeprowadzone i z braku zraszaczy. Nie wiedzieli jak i nie mieli czym gasić ten powstały ogień.

Dzisiaj trudno jest nam w coś takiego uwierzyć mając już do czynienia z próbną ewakuacją w szkołach podstawowych.

Tym razem spacerowaliśmy po dawnych rezydencjach słynnych nowojorczyków, takich jak Mark Twain.

Wchodziłam po schodach wyłożonych czerwoną wykładziną, dotykałam bezowej tapety na ścianach. Dom był nieco staroświecki, meble pochodziły z innej epoki i to było widać. Nie mogłam jednak wyzbyć się dziwnego wrażenia, że ktoś mnie obserwuje.

Cordelia na chwilę się ode mnie odłączyła, bo chciała pozwiedzać inne części rezydencji, a ja szłam powoli trzymając latarnię w dłoni, tak jak pozostali.

W pewnej chwili światło nade mną zamigotało, obok mnie przebiegło coś czarnego. Zaraz potem zrobiło się zupełnie ciemno. Jakby ktoś w jednej chwili wyłączył wszystkie bezpieczniki.

Kim jesteś? -wyszeptałam, starając się unormować swój oddech. Z ręki wypadł mi lampion i choć miałam go w zasięgu wzroku, nie śmiałam po niego sięgnąć.

Czarna postać albo cień poruszył si, bo poczułam powiew blisko siebie i teraz zmierzał w moją stronę. Żarówka w lampionie nie stłukła się, blask z niej bijący dawał światło,

Serce o mało mi nie wyskoczyło z piersi, nie pozwoliłam sobie jednak spuścić wzroku.

Nie przenikał przez ściany, więc to nie był duch. Oczywiście, że nie.

Przecież to wszystko to brednie nabijanie łatwej kasy, bo ciekawość ludzka nie zna granic.

-Jestem twoim Koszmarem. Jestem twoim urzeczywistnieniem fantazji. -zdusiłam krzyk, kiedy poczułam go za sobą. -Ty wybierasz.

- Kim jesteś? -wyszeptałam, starając się unormować swój oddech. Z ręki wypadł mi lampion i choć miałam go w zasięgu wzroku, nie śmiałam po niego sięgnąć.

Czarna postać albo cień poruszył się i teraz zmierzał w moją stronę.

Serce o mało mi nie wyskoczyło z piersi, nie pozwoliłam sobie jednak spuścić wzroku.

Nie przenikał przez ściany, więc to nie był duch. Oczywiście, że nie.

Przecież to wszystko to brednie nabijanie łatwej kasy, bo ciekawość ludzka nie zna granic.

-Jestem twoim Koszmarem. -Był blisko.

- Jestem Twoim urzeczywistnieniem fantazji -zdusiłam krzyk, kiedy poczułam go za sobą. -Ty wybierasz.

Chcę Wam życzyć Zdrowych, ciepłych ogrzewających niczym kominek i magicznych Świąt Bożego Narodzenia, które swym blaskiem bijącym od światełek pozwolą przegonić ten mrok smutnych chwil tym, którzy jeszcze nie mają ich za sobą. Niech Światło będzie dla Was najjaśniejsze. Wierzę w to...❤Ściskam!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top