Rozdział pierwszy
W pierwszej chwili nikt nie zauważył, że coś było nie w porządku. Z rana Iris zachowywała się jak zwykle. Korzystając z wakacyjnych przywilejów spała dłużej niż reszta domowników, nieśpiesznie zjadła śniadanie i kolejne dwie godziny spędziła z książką, nie ruszając się z kanapy w salonie. Raz tylko warknęła na Jerome'a, żeby ten ściszył telewizor, bo nie mogła się skupić na lekturze. Ten przewrócił oczami, ale zastosował się do prośby, nie mając ochoty na sprzeczkę z siostrą.
Pół godziny później wyszedł spotkać się z kumplami. Nie wiedział, jak bardzo miał żałować, że nie porozmawiał z siostrą dłużej.
Żale Jerome'a wtedy jednak były wciąż nikomu nieznaną, choć niezbyt odległą przyszłością, a największym zmartwieniem Iris pozostawał fakt, że główny bohater książki wolał romansować z księżniczką, a nie jej przystojnym strażnikiem. W końcu jednak musiała skończyć czytać, bo książka została na stoliku w salonie, wraz z kubkiem po herbacie i talerzykiem po szybkiej przekąsce. Gdy mama Iris wróciła, westchnęła na ten widok, poirytowana i rozczarowana roztrzepaniem córki, która zwykła zapominać o takich drobiazgach jak wynoszenie naczyń do kuchni. Nigdy nie narzekała, gdy ktoś jej o tym przypomniał, jednak sama z siebie wydawała się nieporuszona tak trywialnymi rzeczami jak naczynia. Będąc zmęczoną, kobieta wysłała córce SMS-a wyrażającego niezadowolenie w związku z zastaną sytuacją.
Nikt się nie dowiedział, czy Iris w ogóle odczytała tę wiadomość, a jej matka miała pluć sobie w brodę, że w ostatniej wiadomości uczepiła się odrobiny nieporządku. Przecież mogła zamiast tego jej napisać, że ją kocha.
Stwierdzono, że Iris faktycznie wyszła z domu w okolicach piątej po południu. Siedem minut przed wybiciem pełnej godziny wysłała Mikaeli, swojej najlepszej przyjaciółce, zdjęcie same siebie przed lustrem oraz pytanie, czy wyglądała dobrze. Miała na sobie ciemnozieloną, rozkloszowaną sukienkę do kolan, z długimi luźnymi rękawami i dość sporym dekoltem. Na szyi miała srebrny wisiorek z motylkiem, a brązowe włosy spięła w wysoką kitkę. Mikaela odpisała jej, że wyglądałaby dobrze, gdyby zamiast fioletowych skarpet i brokatowych czarnych adidasów ubrała cieliste rajstopy i buty na obcasie. Odgroziła się też, że zamierzała ją solidnie obśmiać, gdy się zobaczą na żywo, jednak na te wiadomości Iris już nie odpisała. Sądząc po braku adidasów w domu, musiała wyjść właśnie w nich.
Mikaela nigdy nie miała okazji wyśmiać stroju przyjaciółki, bo nigdy nie dotarła na wspomnianą imprezę. Początkowo nie obyło się bez ostrych słów, że znowu cholerna Iris rozmyśliła się w ostatniej chwili. Później miała żałować każdego wypowiedzianego na ten temat słowa, bo jak mogła złościć się na nieobecność przyjaciółki, która gdzieś po drodze zniknęła bez śladu?
Pierwsze oznaki zmartwienia pojawiły się w okolicach północy, gdy wciąż nie wróciła do domu ani nie dała znaku życia. Nie odpisała na pytanie matki, za ile wróci, zapewne dlatego, że już nie miała telefonu. Znalazła go sama Mikaela, gdy w towarzystwie kolegi wracała na piechotę do domu. Prawie go rozdeptała, a gdy zorientowała się, do kogo należało urządzenie, nogi się pod nią ugięły. Kolega zeznał, że chwilę później zwymiotowała na trawnik obok chodnika i nie był w stanie określić, czy była to kwestia szoku, nadmiaru alkoholu czy obu tych czynników naraz.
Wszystko wskazywało na to, że upuściła telefon oraz torebkę nieco za połową drogi między domem a miejscem imprezy, na którą się wybierała. Jeden z sąsiadów widział, jak Iris szła z nieco rozmarzonym wzrokiem, tak dla niej typowym. Według jego słów, nic nie wskazywało na to, że planowała uciec lub że czuła się zagrożona. Zeznał, że widział ją kwadrans po piątej i jest to ostatni raz, gdy ktokolwiek w Agstein widział dziewczynę.
Kolega, który na imię miał Albert, po odprowadzeniu Mikaeli na jej prośbę udał się do domu rodziny Iris, żeby poinformować ich o zaistniałej sytuacji. Otworzył mu Jerome, który jako jedyny wtedy jeszcze nie spał. Słysząc, jak wyglądała sytuacja, szybko obudził rodziców, a ci próbowali natychmiast zgłosić sprawę na policję. Ta instytucja jednak od samego początku zaczęła ich zawodzić. Nakazali im zgłosić się, gdy miną dwadzieścia cztery godziny, bo studenci są z natury nieodpowiedzialni i lubią znikać. Nikt jednak czekać nie zamierzał, więc gdy zgłoszenie telefoniczne nic nie dało, państwo Windseil pojechali osobiście zgłosić zaginięcie córki. W pierwszej chwili próbowano ich odesłać z komisariatu, jednak gdy kobieta przyjmująca zgłoszenie wysłuchała całej historii, zdecydowała się nie zwlekać.
Wtedy było już za późno. Poza telefonem i torebką, nie znaleziono żadnego śladu Iris ani w okolicach, gdzie znaleziono telefon, ani nigdzie w okolicach Agstein. Choć w poszukiwania zaangażowano mieszkańców, służby mundurowe i specjalnie szkolone psy, wszyscy wracali z pustymi rękami. Nawet kamery, które niektórzy mieszkańcy montowali, by zabezpieczać się przed potencjalnymi włamaniami, w pewnym momencie po prostu przestały rejestrować Iris. Na jednej szła, jakby wszystko było w jak najlepszym porządku, a na kolejnej, na której powinna się pojawić, po prostu jej nie było. Po dwóch tygodniach, gdy sprawa nie ruszyła do przodu, policja zaprzestała oficjalnych poszukiwań. Niektórzy mieszkańcy przeczesywali okolice miasta na własną rękę, jednak i oni szybko się wykruszali, nie dostrzegając efektów swojej pracy.
Jerome, Mikaela i Andrew po raz czwarty podsumowali wszystko, co wiedzieli, odpowiednio rozpisując każdy detal, nie wiedząc, co okaże się istotne. W końcu rozłożyli wszystko na podłodze w pokoju Jerome'a. Nie mieli niestety ogromnej tablicy korkowej rodem z serialu kryminalnego, więc musieli radzić sobie z tym, co mieli, w tym przypadku sporą powierzchnią podłogi.
– Nie wiem jak wam – przerwał ciszę Andrew. – Mi to nic nie mówi.
– Coś w tym musi być – upierał się Jerome, nie odrywając wzroku od notatek. – Przecież nie rozpłynęła się w powietrzu, tak?
~*~
Możliwość edukacji w Avillionie była nie lada przywilejem przysługującym jedynie bogatym, ewentualnie naturalnie wybitnym. Navrien należał do drugiej, znacznie mniejszej grupy studentów – wywodził się z rodziny karczmarzy, a jego przeznaczeniem było przejęcie interesu po ojcu, gdy ten odejdzie z tego świata. Navriena jednak nie interesowało serwowanie trunków ani przerywanie pijackich bójek, zanim te rozniosą ich skromny lokal. Ciągnęło go do książek, gwiazd i tajemnic wszelkiego rodzaju. Miał to szczęście, że podróżujący uczeni zatrzymali się w ich karczmie w czasie podróży i dostrzegli w nim potencjał. Gwiazdy musiały młodzieńcowi sprzyjać, bo wystarczył zaledwie jeden wieczór przekonywania ojca, że wyjazd na uczelnię będzie dobrym pomysłem.
Minęło pół roku od tamtego dnia, a nauka nie była lekka. Poza nią, Navrien zgłosił się jako ochotnik do pomocy przy badaniach jednego z mniej lubianych profesorów, astronoma Cyrusa. Uczniowie nie darzyli go sympatią ze względu na jego oschłość oraz wysokie wymagania. Większości zresztą nie zależało na tym, by zyskać jego względy. Zjawisko, które nazywano zesłaniami gwiazd, nie należało do popularnych dziedzin badań, Cyrus jednak poświęcił im życie. Navrien z kolei uważał to zjawisko za fascynujące, a każdy udokumentowany przypadek zesłania gwiazd był unikalny. Inni co prawda się śmiali, że karczmarz poświęca się czemuś, czego może nigdy nie doświadczyć, on jednak pozostawał głuchy na drwiny. Nawet jeśli nigdy nie pozna żadnego posłańca gwiazd, być może przyczyni się w jakiś sposób do wyjaśnienia tego zagadkowego fenomenu.
Było już ciemno, a to oznaczało dla Navriena tylko jedno – kolejny wieczór spędzony razem z Cyrusem w obserwatorium. Nieliczne świece oświetlały jedynie notatki, przez co młodzieniec obawiał się zbliżyć do stołu. Nie chciał nieuważnie strącić świecy i zniszczyć pieczołowicie spisywanych obserwacji.
– Nie nudzą cię monotonne obserwacje? – zagadnął niespodziewanie Cyrus, odrywając się na chwilę od teleskopu, by coś zapisać na skrawku papieru.
– Nie nudzą, profesorze – zapewnił Navrien, choć nie do końca szczerze. Mimo wszystko, był osiemnastoletnim młodzieńcem i spodziewał się, że badanie najbardziej tajemniczego zjawiska na świecie będzie bardziej emocjonujące.
– Doprawdy? Wydajesz się całkiem znudzony – powiedział, ponownie spoglądając przez teleskop. – I przerażony odrobiną ognia.
– Nie chcę zniszczyć notatek – usprawiedliwił się.
– Rozsądnie, jednak nie możesz trzymać się od nich z daleka. Sam w życiu już trzykrotnie spaliłem część własnej pracy, świece to jednak zawodne źródło światła.
Navrien, nie mając już dalszej wymówki, podszedł bliżej do profesora. Pozwolił sobie zerknąć na to, co notował. Ułożenie gwiazd, fazy obu księżyców, brak nietypowych wydarzeń od zachodu słońca. Doskonale przewidywalna, nudna noc.
– Domyślam się, że byłeś raczej chłopcem z nosem w książkach? – kontynuował Cyrus, w końcu na dobre odrywając się od teleskopu.
– Owszem. Podróżni często mieli ze sobą ciekawe lektury – wyjaśnił. – Miałem niewiele czasu, by się z nimi zapoznać przed ich odjazdem, więc musiałem czytać dość szybko.
– Więc czemu zainteresowałeś się badaniem nieba?
– Zesłanie gwiazd jest...
Nie dokończył, bo profesor parsknął śmiechem. Rzadko mu się to zdarzało, przez co Navrien nie był pewien, czy to bardzo dobry, czy bardzo zły znak. Przełknął ślinę, czekając na to, co powie jego mentor.
– Niewielu wybiera mnie na mentora – przyznał coś, o czym młodzieniec doskonale wiedział. – Praktycznie każdy przychodzi, gdyż chcą zgłębiać tajemnicę zesłania gwiazd. I wszyscy równie szybko odchodzą, gdy dociera do nich, że najpewniej nigdy nie ujrzą tego zjawiska na własne oczy.
– Mam tego świadomość – wtrącił Navrien.
– No to postawiłeś pierwszy krok na drodze do badania tej fascynującej sprawy, jednak to wciąż mało. Czeka cię czytanie wielu żmudnych opisów, nauka języków, których najpewniej nigdy nie użyjesz. Poza tym, choć nie jesteś głupi, nie jesteś też największym geniuszem, jaki zaszczycił Avillion swą obecnością – ciągnął. – Bystrzejsi od ciebie nic nie wymyślili. Musisz się liczyć z tym, że najpewniej podzielisz ich los.
– To dość... demotywujące, profesorze.
– Owszem. – Gestem nakazał Navrienowi, by podszedł do okna i spojrzał w niebo. – Musisz być naprawdę zdeterminowany, by zgłębiać ten temat. Albo znaleźć w nim coś, co szczerze cię fascynuje. Na przykład niebo.
– Niebo?
– Skądś posłańcu spadają, czyż nie? – Wskazał ręką gwiazdy oraz dwa księżyce. – Niebo jest jedną z największych zagadek ludzkości. Za dnia gwiazdy znikają, a nocą mogą wskazywać nam drogę. Są niewielkie i odległe, nie jesteśmy w stanie ich sięgnąć, możemy tylko patrzeć.
– Skąd pewność, że są niewielkie, skoro są odległe? – spytał Navrien, na co profesor zaszczycił go zadowolonym spojrzeniem.
– Mądre pytanie – przyznał. – Być może są większe niż myślimy, a wyglądają na małe, bo są dalej niż nam się wydaje.
Przez chwilę milczeli, przyglądając się niebu.
– Być może wiele nie osiągniemy jako badacze zesłania gwiazd – zakończył profesor. – Ale przy okazji zgłębimy tajemnice astronomii jak astronomowie z krwi i kości.
Brzmiało to jednocześnie przybijająco i pokrzepiająco. Tak, niebo z pewnością mogło być warte badania samo w sobie. Navrien chciał to nawet powieddzieć głośno, jednak wtedy jego uwagę przykuł niewielki rozbłysk, widoczny gołym okiem.
– Co to, profesorze? – spytał, ręką wskazując na zauważone światło. – Spadająca gwiazda?
– Za długo spada jak na gwiazdę – odparł, przyglądając się uważnie. – Prędzej kometa, jednak żadna nam znana nie powinna...
Profesor urwał, a światło nieubłaganie się zbliżało, zostawiając za sobą świetlistą smugę przetykaną wszystkimi kolorami tęczy. Im bliżej się znajdowało, tym szybciej wydawało się poruszać. Czymkolwiek było, Navrien z pewnością mógł stwierdzić, że nigdy nie widział czegoś piękniejszego. Moment zauroczenia szybko jednak został przerwany przez profesora, który dopadł do teleskopu.
– Masz niebywałe szczęście – oznajmił, nie kryjąc podekscytowania, jakiego Navrien jeszcze nie widział u swojego mentora. – Gwiazdy właśnie zsyłają nam kolejnego posłańca.
Navrien nie wierzył. Stał jak wryty, nie mogąc oderwać wzroku od świetlistej smugi, podczas gdy profesor pośpiesznie opisywał stan nieba w momencie pojawienia się posłańca. Z transu wyrwał go dopiero potężny rozbłysk połączony z hukiem świadczącym o zderzeniu posłańca z ziemią.
– Spadł blisko – oświadczył profesor, przytrzymując świece, by się nie przewróciły. – Huk nie był opóźniony względem błysku.
– Co teraz? – spytał Navrien, ciągle w szoku.
– Jak to co teraz? – Cyrus chwycił swój płaszcz i naprędce go założył. – Idziemy na miejsce!
Posłusznie się ubrał i w ślad za profesorem opuścił wieżę, by udać się w stronę, gdzie posłaniec gwiazd zderzył się z ziemią. Nie byli jedyni, kilku innych profesorów wyrwanych hukiem ze snu również udali się w tamtą stronę. Musieli przedzierać się przez pola uprawne, jednak niestrudzenie kroczyli naprzód.
– Ciekawe, jaki jest obecny posłaniec – powiedział profesor Cyrus, zwracając się do Navriena. – Niektórzy wyglądają jak my, ale niektórzy przypominają stwory z najgorszych koszmarów, właściwie każdy mówi w innym języku i posiada inną, niezwykłą wiedzę...
– Myśli profesor, że może wie coś o tym, czemu został zesłany? – zapytał Navrien.
– Nigdy nie wiedzą, są zagubieni i opisują zupełnie inne światy. Nie sądziłem, że za mojej kariery naukowej trafi się aż dwóch posłańców – wyznał.
W końcu pole uprawne się urwało, a naukowcy i nieliczni studenci, którzy podążyli za nimi, weszli do dość sporego krateru stworzonego przez siłę zderzenia posłańca z ziemią. Na środku leżała kobieta. Wyglądała, jakby spała – choć krater wcale nie był mały, ona leżała, oddychając spokojnie i nawet nie miała potarganych włosów. Z pewnością jednak jej ubiór wydawał się Navrienowi dziwaczny. Cóż, czemu się dziwił? Przecież posłańcy pochodzili z innych światów, więc zapewne dla niej było to normalne. A może nie była kobietą, a jedynie tak wyglądała?
Profesor Cyrus uklęknął obok niej, kilku innych również ją otoczyło, odcinając mniej doświadczonym naukowcom widok. Navrien mógł jedynie domyślać się, że oceniali jej stan, zanim w końcu jego mentor podniósł się z klęczek i wskazał na niego oraz drugiego studenta, stojącego obok. Navrien nie miał czasu mu się przyjrzeć, dostrzegł jedynie niewielką bliznę na policzku oraz spiczaste uszy świadczące o elfiej krwi.
– Wasza dwójka pomoże zanieść posłańca – polecił Cyrus tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Navrien westchnął. Miał się uczyć, a nie nosić nieprzytomne kobiety, ale wolał nie protestować. Wyszedł z założenia, że skoro pozwolono mu dotknąć posłańca, nie zostanie odsunięty od dalszej pracy z nim, jeśli nie podpadnie.
– Nie wyglądasz na zbyt silnego – wtrącił elfi tragarz.
– I wzajemnie – mruknął Navrien. – Złap ją za nogi.
– Jestem Rae – przedstawił się, podnosząc posłańca razem ze swoim rozmówcą.
– Navrien.
– Oszczędzajcie oddechy! – upomniał ich Cyrus. – Jesteście prawdziwymi szczęściarzami, pamiętajcie o tym, gdy przyjdzie wam do głowy narzekać.
Tłum zaczął się rozchodzić. Na miejscu pozostało jedynie kilku profesorów i może jeden zaintrygowany zdarzeniem student. Długo jednak nie zabawili na miejscu. Noc była chłodna, a krater dość zwyczajny, gdy zabrano z niego nieprzytomną kobietę. Avillion znów odwiedził posłaniec gwiazd i wszyscy zainteresowani sprawą już nie mogli się doczekać, by lepiej poznać osobę, która tym razem spadła z nieba.
~*~
Witam wszystkich w moich skromnych progach! Pomysł na tę historię powstał dość spontanicznie, ale właśnie czegoś takiego potrzebowałam. Z pisania czerpię mnóstwo radości i mam nadzieję, że w jakiś sposób przekłada się to na odbiór tekstu :D
Nie mogę się już doczekać, aż oddam stery samej Iris, już mnie palce świerzbią do pisania, więc liczę (liczę, a nie obiecuję!), że kolejny rozdział pojawi się niebawem.
A Wam co ostatnio sprawiło nieco radości?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top