Kuroshitsuji - Ronald Knox

Tam gdzie @Lovely-Believer tam i zabawa!

Nie wszystko co tracimy jest wielką utratą. Niemal przez całe życie wicehrabiny ta zasada była punktem zwrotnym jej czynów oraz wychowania. Aby pozyskać coś niepowtarzalnego trzeba zapłacić niepowtarzalną cenę. Potężne stanowisko w społeczeństwie, wpływy w kraju i poza nim, nazwisko (Nazwisko). Wszystko to ponosi ciężką cenę swojej siły. Tyle zamachowców chcących twojej głowy, obowiązki i opłaty powodujące ból głowy, krzywe spojrzenia zazdrosnej arystokracji i ubogich. Brudna robota w cieniu londyńskich budynków jest jak praca w czyśćcu za jakieś drobne i większe grzechy. 

(Imię) była osobą, która wolała ukrywać wszelkie ślady swojej prawdziwej postaci. Trzymała wszystkie swoje karty w ukryciu, z dala od oczu pozostałych graczy. Upodobniła się do młodego mężczyzny o typowych dla jego zainteresowaniach, aby świat nie poznał nawet jej prawdziwej płci. Czego tak się obawiała? Miała jakiś powód, aby to wszystko robić? 

W tym nieczystym i złym świecie były już tylko trzy osoby, które doskonale widziały jedną z jej kart. Między nimi był jej zaufany lokaj, shinigami o tożsamości Ronald Knox. Następnym był Alois i jego kamerdyner Claude. Trójka, która znała prawdziwą (Imię) o krok lepiej niż pozostała część społeczeństwa. Zaprzysięgli, że żaden z nich nie wyjawi jej sekretu. Człowiek, bóg śmierci i demon.

       - Wicehrabino - doszedł ją czyiś głos wybudzający ją ze snu. Dość opornie otworzyła zmęczone oczy. Co jest tak ważne, aby wybudzać ją ze snu, którego ma ostatnimi czasy tak mało? Po przystosowaniu wzroku do półmroku i światła świecznika ujrzała przy swoim łóżku swojego lokaja. Pochylał się nad nią, jego dłoń okryta białą rękawiczką spoczywała na jej ramieniu. Podniosła się siadając.

       - Co jest takie ważne? - spytała z suchością w gardle. Ronald był na to przygotowany, bowiem jego pani zawsze miała suchość w gardle po przebudzeniu. Podał jej szklankę wody na otrzeźwienie. Przyjęła ją czekając na jego słowa.

       - Przyszedł Trancy - oznajmił krótko. Zmarszczyła brwi zerkając na zegarek na szafce nocnej. Tarcza oświetlana przez płomyki świec pokazywała godzinę drugą dwadzieścia pięć. 

      - Co on tutaj robi o tej porze? - wydukała pod nosem szybko otrzeźwiając się na myśl o niezapowiedzianej wizycie chłopaka. 

Relacje jakie ich łączyły były niczym innym jak czystym interesem, przynajmniej dla niej. Czy to się komu podoba czy nie Alois miał dobrą pozycję wśród bogatych a jego poparcie było dość istotnym elementem jej wielkiej sieci. Jego humory i dziecinne zachowanie były problematyczne, ale musiała sobie z tym radzić. 

Ronald miał coś jeszcze dodać, ale w tym samym momencie jego pani wstała z łóżka odstawiając szklankę z wodą na bok. Momentalnie drzwi do jej sypialni otworzyły się z trzaskiem. Oboje mieszkańców posiadłości spojrzało na przybysza. (Imię) odruchowo chciała sięgnąć po rewolwer pod poduszką, jednak na widok znajomego blondyna wycofała dłoń.

       - (I-imię)! - wyjąkał podbiegając do niej z zalanymi łzami oczami. Potknął się po drodze o swoje własne stopy i wpadł w jej czujne ramiona. Złapał się desperacko jej rękawów szlochając. W jego oczach, poza łzami widziała dziwny obłęd.

Jasnowłosy już od jakiegoś czasu zachowywał się dziwnie. Był panicznie czujny, jak młoda sarna wypatrzona podczas polowania. Oglądał się na boki, za siebie, popłoch w oczach towarzyszył mu na każdym kroku. Czyżby młody Trancy tracił zmysły na dobre? Wicehrabina spojrzała dyskretnie na swojego kamerdynera. Ten wzruszył delikatnie ramionami sam będąc zdziwiony zachowaniem chłopaka. Dziewczyna westchnęła klepiąc blondyna po plecach. Kolejny z jego irytujących humorków, pomyślała. 

      - Czemu zawdzięczam sobie wizytę głowy rodziny Trancy? - spytała możliwie łagodnie i ostrożnie, aby nie wzbudzić podejrzeń o swojej obojętności stanem młodzieńca. Co jeszcze bardziej ją zaciekawiło to fakt, że był tutaj sam. - Jesteś tutaj sam?

       - Był tam, widziałem go! M-mój ojciec, on... On powrócił! Jest zły... Jest zły, zły, zły! Ochroń mnie, (Imię), błagam! Jesteś mi wierna i mnie nie opuścisz, prawda? Będziesz przy mnie zawsze, prawda?! - gdy podniósł na nią swoje oczy ponownie powitał ją w nich jeszcze głębszy strach i obłęd. Sarna została złapana w czyjąś pułapkę, hm? Starała się nie dać swojej niechęci wobec niego. Odkleiła go od siebie i zmusiła łagodnie, jednocześnie stanowczo do spoczęcia na jej łóżku.

       - Nie wiem o czym mówisz, hrabio Trancy--

       - Mówiłem, abyś wołała mnie po imieniu - przerwał jej marszcząc brwi. - Czemu nie wołasz mnie po imieniu? Jesteśmy w bliskich relacjach! - nagle jego przerażenie przerodziło się w złość.

      - Ale wtargnięcie na teren mojej posesji o tej godzinie bez zapowiedzi z powodu koszmaru jest dość nieprzyzwoite, nie uważasz? - kontynuowała swoją wcześniejszą, przerwaną sentencję nie przejmując się słowami blondyna. Zapadła cisza, drżącym powietrzem i głosem Alois przełknął ciężar wyczuwalny w gardle. Spuścił głowę patrząc na swoje trzęsące się dłonie na kolanach. 

      - Zaparzyć herbaty? - zaproponował Ronald dyskretnie przy uchu (Imię). 

     - Może od razu kawy - westchnęła zmęczona tym, co przyniesie jej teraz spotkanie z tym młodzieńcem. Ronald odszedł kierując się do wyjścia, gdzie drogę zagrodził mu Claude. Oboje mieszkańców dworu patrzyło na niego ze zdziwieniem. A on przywitał się i przeprosił za nagłe najście. Wyjaśnił, że jego panicz kazał przybyć do domu (Nazwisko) nie dając nikomu szansy na sprzeciw. (Imię) z frustracją przebrała się na osobności dając się uspokoić blondynowi w obecności własnego lokaja. Nie mogła kontynuować rozmowy w koszuli nocnej.

Gdy wróciła do gości miała na sobie koszule, kamizelkę i spodnie. Włosy ułożone z sennego nieładu w codzienny ład. Zastawa z osobno przygotowaną kawą i herbatą gotowa na biurku przy którym przyjęła Alois'a do rozmowy. Przy jej boku czuwał jej lokaj, bóg śmierci we własnej osobie. Odkasłała nagle w chusteczkę, którą zawsze miała w pobliżu.

      - Więc zacznijmy od nowa - zaczęła polewając młodemu Trancy'iemu zielonej herbaty z kwiatem granatu, cytryną i lawendą. Według jej wiedzy taka mieszanka dobrze wpływa na uspokojenie i dobry sen. - Dlaczego złożono mi wizytę o takiej porze? - spytała po nalaniu naparu.

       - Widziałem mojego ojca. Przysięgam, on wrócił i chce odebrać mi wszystko! - ponownie zaczął panikować ku zrezygnowaniu dziewczyny.

       - Twój ojciec nie żyje. Zmarł--

      - Wiem, ale wrócił zza grobu! Jestem pewien tego, czego widziałem! - krzyknął uderzając pięścią o biurku. 

      - Duchy nie istnieją.

     - A demony i bogowie śmierci już tak? 

    - Alois Trancy - zmarszczyła brwi zmieniając ton na poważny i oschły. - Twój ojciec jest martwy. Zapewne twoje zwidy to efekt zmęczenia i zbyt silnych emocji wywołanymi zbliżającą się rocznicą śmierci - wyjaśniła, jej lokaj uważnie przyglądał się jej zmianie nastroju. Musiał niestety przenieść wzrok na Claude'a, który niebywale intensywnie wpatrywał się w jego panią. Nie wiedział co planuje ten demon, ale złączony umową z (Imię) Ronald jest zobowiązany zapobiegać jej nieszczęściu i złym zamiarom jakie mają wobec niej inni. - Chyba, że trapią cię wyrzuty sumienia? - och? To pytanie przykuło uwagę wszystkich. Co ma na myśli (Imię)?

      - Co chcesz przez to powiedzieć? - syknął wściekle jasnowłosy. Jakby usatysfakcjonowana jego reakcją uniosła do ust filiżankę kawy i upiła łyk. - Co się z tobą dzieję, (Imię)? Jeszcze wczoraj byłaś kompletnie inna. Teraz zachowujesz się jakby nasza relacja była niczym! - zmienił temat coraz bardziej zdenerwowany. Zmienił po chwili swoją taktykę i zrobił się smutny i zrozpaczony. - Już nie jesteś mi wierna? Dlaczego?! Dlaczego mi to robisz?! Myślałem, że zawsze będziesz przy mnie a ty... Ty... - czemu widok jego łez nie budzi w niej już współczucia i poczucia winy. Zamiast tego patrzy prosto w jego oczy z wyższością i... Zniesmaczeniem.

       - Obawiam się, hrabio Trancy, że potrzebuje hrabia specjalistycznej pomocy. Mam znajomego w szpitalu psychiatrycznym, tam--

       - Jak możesz! Przyjechałem taki kawał drogi, aby szukać u ciebie zrozumienia, pomocy a ty odtrącasz mnie?! Jak śmiesz!! - zawył podnosząc filiżankę gorącej herbaty i przechylił ją w jej stronę. Zaskoczona drgnęła, ale zwinny Knox był szybszy i udało mu się ochronić panią domu tacą na której przyniósł zastawę. 

       - Takie zachowanie jest niedopuszczalne pod dachem tego dworu, hrabio! - sama podniosła głos stając na równe nogi. Alois nie był przyzwyczajony do takiego tonu wicehrabiny, łatwo go tym uciszała. - Widzę, że jest hrabia zmęczony. Proszę odpocząć po podróży w jednym z pokoi. Opuści pan mój dwór z samego rana, jeszcze przed śniadaniem - zażądała wydając szybkie polecenie Ronaldowi, aby odprowadził gości do wolnego pokoju na drugim końcu wschodniego skrzydła dworu. 

W tym czasie, gdy pani domu została sama w swoim pokoju miała okazje na przemyślenie swojego zachowania. Może zachowała się zbyt pochodnie, ale już odkąd Alois stał się bardzo irytujący chciała zerwać z nim wszelkie kontakty. Do tej pory wahała się, bo obawia się wydania jej sekretu innym, ale teraz? Czyżby było jej to obojętne? Nie. Dalej chce zachować wszystkie swoje sekrety z dala od światła dziennego. 

      - Wicehrabino - ponownie z zamyślenia ktoś ją wybudził. Jak wcześniej ze snu był to Ronald. Wrócił po filiżanki i resztę naczyń. 

      - Jesteś wyjątkowo spokojny i posłuszny. To podejrzane - skomentowała wymijająco. Na twarzy żniwiarza wykwitł uśmiech. 

      - Po prostu wcieliłem się w rolę obserwatora i słuchacza - wyjaśnił sprzątając bałagan jaki narobił blondyn. - Podejrzewasz Alois'ego o coś? - spytał otwarcie.

      - Tak. Jego ojciec umarł w nieznanych okolicznościach. Kto wie, Alois od dawna jest nieco osobliwy, nie uważasz? - skomentowała rozpinając dwa guziki przy szyi, aby mogła nabrać pełnego oddechu. 

      - Jest narwanym chłopakiem, co? - prychnął rozbawiony. 

Sen nie przyszedł ponownie szybko. Nerwy jakie buzowały w dziewczynie trawiły ją jeszcze przez długi czas, a gdy wreszcie znalazła ukojenie we śnie nawiedzały ją koszmary. Po przebudzeniu czuła się jeszcze bardziej zmęczona niż wcześniej. Jej nastrój też był do niczego. Ten dzień nie miał być udany od samego początku. 

       - (Imię)! - do jej pokoju wbiegł Ronald po tym jak zdołała się ubrać. Obrzuciła go piorunującym spojrzeniem dopóki nie zauważyła krwi na jego białej rękawiczce. - Alois.

Wicehrabina wybiegła z pokoju do pomieszczenia które Ronald przeznaczył gościom do przenocowania. Tam, na łóżku leżało zakrwawione ciało hrabiego. Oczy szeroko otwarte w przerażeniu, pościel i poduszki poplamione jego posoką. Miejsce zbrodni to jej dwór. Ani śladu Claude'a. Wszystkie podejrzenia spadają na nią. Już czuła ich ciężar.

Knox wyjaśnił, że inny shinigami już zajął się zebraniem jego duszy i spotkał go przypadkowo. W taki sposób dowiedział się o morderstwie. Poleciła więc Ronaldowi dowiedzenie się tożsamości mordercy w Instytucie Żniwiarzy. Ostrzegł, że może to potrwać dłuższy czas zanim dowie się i znajdzie odpowiednie taśmy. Zapewniła, że zajmie się wszystkim pozostałym. 

      - Na pewno jesteś tego pewna? - spytał zanim mieli się rozstać. 

    - Oczywiście. Co masz na myśli?

    - Kto będzie się tobą opiekował, kiedy będę zajęty siedzeniem w archiwach? - prychnął rozbawiony z uniesioną brwią. Ach... No tak. To jej kamerdyner był tym, który zapewniał jej wszystkie zachcianki i potrzebne rzeczy w codziennym życiu. To on pilnował jej bezpieczeństwa, czuwał obok po nocnym koszmarze, zapewniał leki i doglądał pór ich zażywania bo zajęta wiecznie wicehrabina zapominała o nich.

      - Dam sobie radę. Wiem jak nie znosisz pracy po godzinach - poklepała go po piersi odwracając się do niego tyłem i pomaszerowała w głąb korytarza. Żniwiarz chwilę stał w miejscu obserwując młodą kobietę. Była taka interesująca. 

Szkoda, że jej koniec zbliża się wielkimi krokami... I to on, ze wszystkich innych Shinigami zna jej dokładną godzinę śmierci.

Po rozstaniu oboje ciężko pracowali w swoich miejscach pracy. Ronald nie mógł zaznać spokoju wewnętrznego po zostawieniu swojej pani samej. Mimowolnie czuł jakiś niepokój o jej bezpieczeństwo. Wzięła leki? Nie padła ofiarą mordercy? Czy radzi sobie z prasą? Westchnął z dezaprobatą. Czyżby właśnie uświadamiał sobie, że złamał jedną zasad Żniwiarzy? Ingerował w życie człowieka. A może... To człowiek ingerował w jego życie? 

Tymczasem w domu wicehrabiny już drugi dzień atmosfera była napięta i ponura. Dziennikarze nie dawali spokoju jej i jej podwładnym. Detektywi przychodzili i wychodzili zbierając jedne i te same dowody. Dzięki zbiegowi okoliczności arystokratka miała alibi, więc sprawa gmatwała się również dla innych ludzi z zewnątrz. Wróciła z pogrzebu Alois'ego, na którym nie było wielu ludzi. Jednak jeden uczestnik ceremonii szczególnie ją zaniepokoił. Ten, którego podejrzewała o wszystko od samego początku. Obecnie nakłonił ją na spokojną rozmowę przy herbacie w jej dworze. 

Claude Faustus. Początkowo rozmowa była dość niewinna, zwykłą formalnością dla będących za drzwiami służącymi. Dopiero gdy odeszli konwersacja nabrała tempa.

        - Wiesz już kto może być odpowiedzialny za śmierć mojego panicza? - spytał, dyskretny uśmiech wkradł mu się na usta gdy podniósł filiżankę do ust upijając łyk naparu.

       - ... Czyż to nie oczywiste? - spytała odkładając swoją filiżankę. - Jedyne czego nie przewidziałeś w swoim planie zrzucenia na mnie winy to to, że jedna, gosposia przyszła do mnie w nocy i widziała mnie w łóżku w godzinach gdy Alois'y został zaszlachtowany w pokoju na drugim końcu korytarza - ciągnęła beznamiętnie. - Zabiłeś swojego panicza i zniknąłeś z miejsca zbrodni. Nikt cię nie widział gdy przybyłeś prócz mnie i Ronalda, więc teoretycznie jakby cię tutaj w ogóle nie było tamtej nocy. Złożyłeś fałszywe zeznania, że jakoby Alois'y został zwabiony tutaj i zamordowany przeze mnie. Skąd ten plan? Czyżbyś stał się niecierpliwy i zażądałeś jego duszy wcześniej niż tego planowałeś? - spytała uważnie. Miała go w garści, ale nie cieszyła się z tego powodu. 

Zakaszlała nagle mocno i niespodziewanie. Zasłoniła usta chusteczką czując jak coś odrywa się w jej gardle i wylatuje z ust. Dyskretnie rzuciła okiem na biały materiał poplamiony szkarłatnymi plamami. Gdy ponownie spojrzała na demona ten stał obok niej, nie siedział już na przeciwko niej po drugiej stronie stolika. 

      - To po części prawda - zgodził się krążąc nad nią swoim wzrokiem jak sęp nad padliną. - Jednocześnie jego rozpieszczona i naiwna postawa szarpała moje nerwy. W dodatku jego dusza, tak napawająca nadzieją na dobry posiłek, z czasem straciła smak i nie zaspokoiła mojego głodu - przejechał dłonią po brodzie i podbródku wicehrabiny. Nie drgnęła ukrywając dyskomfort i nerwy głęboko w kieszeni swojego czarnego fraka. - Ale twoja dusza? - pochylił się łapiąc jej ramiona. Zbliżył twarz do jej (kolor) włosów. - Jej zapach nie daje mi spokoju od pierwszego spotkania.

       - I co? Mam podpisać cyrograf krwią i oddać ci duszę bo zgłodniałeś po swoim nieudanym posiłku? To po części twoja wina, że jako szef kuchni pozwoliłeś swojemu indykowi się spalić na ruszcie - odchrząknęła czując w ustach posmak posoki. Sięgnęła po filiżankę chcąc herbatą przepić mdły smak. 

      - Mam ponadludzkie zdolności jako istota z piekła. Mogę bez problemu uleczyć twoją chorobę, przynieść ci na tacy głowy twoich wrogów, zbudować na twoje życzenie nowe imperium i uczynić cię jego władczynią. Dać ci nieskończony majątek, spełnić twoje najskrytsze marzenia - kusił nieustannie przedstawiając swoje możliwości. (Nazwisko) trwała niewzruszenie w tej samej pozycji, patrząc przed siebie lodowatym, zamglonym irytacją wzrokiem. 

     - Więc zabiłeś swojego indyka dla lepszego dania? Jak odważnie - jej głos nienawistny i mrożący krew w żyłach. 

     - Teraz pozostaje pytanie. Czy nowe, aromatyczne danie da się skonsumować po spełnieniu wszystkich wymagań? 

    - To nie będzie konieczne, bo to danie już zostało przez kogoś zarezerwowane - odezwał się inny głos. Wicehrabina odwróciła się za siebie, ale została pochylona w dół czyjąś dłonią na swojej głowie. Tuż nad jej włosami przeleciała kosiarka. 

     - Ronald! - zawołała wstając z miejsca. 

    - Widzę, że już wiesz kto jest odpowiedzialny za morderstwo? A tak ciężko pracowałem - westchnął przyciągając ją bliżej, aby stanęła przy nim. Claude odskoczył to tyłu unikając spotkania z ostrzami broni Knox'a. 

     - Obawiam się, że Faustus musi opuścić nasz dwór w tej chwili. Zaprowadzisz go łaskawie do wyjścia najszybszą drogą? - spytała kamerdynera przy niej nie spuszczając wzroku od Claude'a. 

     - Yes, my Viscountess (Tak, moja wicehrabino. Wybaczcie, nie mogłam się powstrzymać...) - odpowiedział Ronald, jego broń zawarczała mechanicznie po czym zaatakował demona. W tym czasie bezbronna przeciwko demonowi kobieta skoczyła w bok dusząc atak kaszlu, aby nie zwrócić na siebie uwagi. 

Wybiegła z pokoju na korytarz kierując się wzdłuż nim do swojej sypialni. Kaszlała wściekle w dłoń, bo w zamieszaniu zgubiła chusteczkę. Krew dusiła jej przełyk coraz bardziej. Zachwiała się czując mdłości i zawroty głowy. Oparła się o ścianę chcąc oczyścić przełyk z krwi wypluwając ją na drogi dywan pod nogami. Chrapliwym oddechem kontynuowała podróż do sypialni słysząc w tle odgłosy zaciętej walki. 

Otwierając wreszcie drzwi do swojego pokoju upadła u progu. Krew z ust toczyła się coraz mocniej. Słabo i drżąco podniosła się łapiąc się klamki. Podnosiła się robiąc jeden, mały krok do przodu ku szafce nocnej z lekami. 

Nagle jej ciało zostało porwane i mocno przyszpilone do ściany. Krew z jej ust poplamiła strój i policzek Claude'a. Podduszał ją blokując kaszel zbierającą się posoką w przełyku. Jeśli dalej tak pójdzie zginie nie z braku tlenu a zalania własną krwią. 

      - Śmiało. Powiedz, że chcesz nawiązać umowę, (Imię) - wyszeptał uśmiechając się zwycięsko. Cierpiąca wicehrabina starała się złapać najmniejszy oddech. Jej służba stanęła w drzwiach ale ostrza demona przebiły ich tchawice powalając ich martwych. Zebraną w ustach śliną i krwią splunęła na twarz demonowi. Wyjęła zza paska u spodni sztylet i wbiła je w oko Claude'a. Zdezorientowany puścił ją. Niestety nie miała siły uciec dalej jak na środek sypialni. 

       - Prędzej przyjmę dłoń śmierci niż demona - warknęła wściekle, jednak od dalszych słów powstrzymał ją kaszel. Teraz niemal nie przypominało jej krwioplucie torsji, posoka wypływała z ust arystokratki coraz mocniej. Ronald, z obrażeniami na ciele wreszcie dogonił demona i stanął w obronie swojej pani. 

      - (Imię), trzymaj się! - krzyknął zdesperowany odpychając Claude'a do tyłu. Ten rzucił okiem na kobietę. Jego twarz spochmurniała, wzrok stał się chłodniejszy i obojętniejszy niż wcześniej. 

     - Wielka szkoda takiego dania - westchnął ewakuując się z pomieszczenia przez okno. Od tak kompletnie zrezygnował. Żniwiarz odwrócił się i doskoczył do opadniętej z sił wicehrabiny. 

     - Hej, jestem tutaj! Wszystko jakoś się ułoży, już ci dam leki i-- - podniósł się z kolan aby dosięgnąć szafki przy łóżku, ale dziewczyna powstrzymała go łapiąc go za marynarkę. Spojrzał na nią spanikowany. Nie był sobą. Widział tyle śmierci, ale tej nie może przełknąć. Czemu? Czemu?! Co w tej śmierci jest takiego innego?! - Zabiorę cię do szpitala, zajmą się tam tobą - powiedział biorąc skąpaną w krwi arystokratkę na ręce. Jest taka zimna nagle... - Przeżyjesz! 

Nagle dłoń, która tak desperacko trzymała jego palce opadła bezwładnie w dół. Usta, zbroczone posoką, te same które przed chwilą drżały chcąc coś powiedzieć zamarły w bezruchu lekko uchylone. Oczy w których nie widział nigdy łez nagle były puste, ale wilgotne od przezroczystych kropel spływających na ucho, skronie i włosy kobiety. Głowa, pełna kreatywnych myśli i przemyśleń opadła na bok na jego pierś.

Nie żyła. Żniwiarz stał w miejscu tracąc powoli siły z szoku. Pochylił głowę w dół dławiąc krzyk. Położył ciało jego ulubionej wicehrabiny na łóżku, sam usiadł obok nie puszczając jej dłoni. Dlaczego. Widział jej imię i nazwisko w dzisiejszej liście. Może gdyby był bardziej uważny... Byłby w stanie oszukać to okrutne przeznaczenie? 

Trząsł się nie pozwalając sobie otworzyć ust. Nawet gdy zamknął oczy czuł słone łzy kapiące na okulary, nos i kolana. Oparł czoło o dłoń, jego barki zadrżały mocniej, powietrze uciekające świstem z pomiędzy zaciśniętych zębów zdradzało, że płakał cichym, wypełnionym żalem i niedowierzaniem płaczem. Załkał pod nosem kilka razy. 

Po chwili odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się smętnie. Uśmiech rozpaczy nie opuszczał go gdy delikatnie zamknął oczy kobiecie i pochylił się nad nią ściskając w jednej dłoni jej palce. Odgarnął z jej czoła włosy i pierwszy, a zarazem ostatni raz ucałował ją. Przyłożył do ucałowanego czoła (Imię) swoje czoło głaszcząc jej skroń kciukiem.

       - Przeprasza. Dobranoc, moja wicehrabino. 

Ho! Ho! Ho! Dawno mnie nie było! PRZEPRASZAM. To wszystko przez to, że chciałam wreszcie opublikować jakieś zamówienie 18+, bo potem zrobi się z tego istny maraton... Ale najzwyczajniej w świecie nie mam ochoty na pisanie lemonów! Nie wiem, nie czuję kliamtu mimo, że mam fabułę do waszych zamówień 18+, ale jakoś to po prostu nie idzie! Chciałam je napisać na siłę, ale nie wychodziły, czyli moje prace poszły na marne a że nie miałam w zanadrzu innych rozdziałów, aby zapełnić wam czas nimi to tak wyszło... Wybaczcie, starałam się...

Przybywam z tak długim i subtelnym zamówieniem. Co o nim sądzicie? Komu zakręciła się łezka w oku?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top