Rozdział 3

Kiedy w środowy wieczór Aimil wysiadała z powozu, koncentrowała się na tym, by nie zabrudzić dołu spódnicy nowej sukni, którą ciotka poleciła dla niej uszyć specjalnie na tę okazję. Materiał, na jej nieszczęście, był jasny, w odcieniach pastelowych, zaś płyty chodnikowe wciąż pozostawały wilgotne po całodniowej ulewie. Długi cień sylwetki wuja przysłonił na kamiennej powierzchni odbicia lamp świecących ciepłym blaskiem.

Układając usta w pełen niezadowolenia grymas i marszcząc przy tym nos, debiutantka powoli podniosła głowę. Almack's Assembly Rooms wyglądały doprawdy niepozornie. Budynek wybudowany z jasnego kamienia w całości był utrzymany w surowym, acz eleganckim stylu zwanym palladiańskim. Jak wyczytała w jednej z zakurzonych książek, nazwa ta wzięła się od włoskiego architekta Andrei Palladia.

Ciotka dyskretnie popchnęła bratanicę w kierunku prowadzącej do wejścia kolejki. Widząc tak wielu ludzi w jednym miejscu, Aimil przełknęła głośno ślinę. Uczucie niepokoju, które do tej pory jedynie tliło się w jej piersi, rozpaliło się gwałtownie. Oczywiście wcześniej już brała udział w różnych spotkaniach, nawet balach. Tylko że szkockie towarzystwo wydawało się dostojne w odrobinę inny sposób, o wiele bardziej przyjazny.

Posuwając się powoli za tłumem, brunetka przyglądała się kolosalnemu gmachowi, który zdobiły ciągnące się do drugiego piętra pilastry. Pomiędzy nimi dostrzegła wysokie, zakończone łukami okna. Właściwie to była rozczarowana. Nieustannie słuchała o Almack, które kuzynka w opowieściach przedstawiała jako coś budzącego zachwyt. Tymczasem w zestawieniu z może nieco staroświeckim, ale z pewnością bardzo charakternym, masywnym Glamis Almack wyglądało jak zwyczajna mieszkalna kamienica średnio zamożnego szlachcica. Spodziewała się czegoś znacznie lepszego.

I to niby jest miejsce, w którym Anglicy urządzają bale, od których rzekomo zależy życie ich córek?, pomyślała z przekąsem, przekraczając próg budynku. Wypuściła spomiędzy palców delikatny materiał sukni, pozwalając, aby opadł na czystą posadzkę. Zsunęła z ramion elegancką pelisę i pozwoliła, aby wuj oddał ją lokajowi.

Kiedy ciotka Sila szukała w niewielkiej torebce biletów z zaproszeniami, które przysłała im ostatnio hrabina Sefton, Aimil przyglądała się wchodzącym gościom. Wiedziała, że to niegrzeczne, ale nie mogła się oprzeć pokusie. Te wszystkie dziewczęta wyglądały wprost bajecznie. Dostrzegała w ich oczach to samo podekscytowanie, jakie widziała u Rachel.

Przyjęła niewielki kartonik i przez chwilę obracała go w dłoniach. Zaledwie kilka dni temu wszyscy myśleli, że sytuacja była przesądzona. W końcu czym innym było rozbawić duchessę, a czym innym zyskać jej zaufanie. Ciotka uważała, że stosunkowo życzliwe podejście do Aimil było efektem nieskończonych pokładów dobroduszności duchessy Rutland, wyrazem klasy, elegancji oraz cierpliwości, ale się pomyliła. Dwa dni później pojawił się lokaj ubrany w czarną liberię z podwójnym lampasem, na który składało się złoto oraz ciemny niebieski. Oficjalnie młode 36 panny zostały zaproszone na jeden z największych i najbardziej popularnych balów.

— Trzymajcie to przy sobie i nie wypuszczajcie z rąk — pouczyła je po raz setny lady Cecily, wyrywając Aimil z zamyślenia.

Skinęła głową i wyprostowała się pod wpływem surowego spojrzenia ciotki. Kobieta przyjrzała się każdej z dziewcząt uważnie. Uszczypnęła Rachel w policzki, a potem odgarnęła niesforny kosmyk z twarzy bratanicy. Ten jednak ponownie opadł na gładkie czoło, połaskotał dziewczynę w nos oraz wargę. Sila skrzywiła się, a Aimil, widząc to, odgarnęła lok za ucho.

— Gotowa? — zapytała szeptem Rachel, gdy jej rodzice ruszyli w stronę wejścia do sali.

— Pewnie — przyznała znudzonym tonem Aimil, chociaż daleko było jej do tego. Jedynie udawała, że tłumi ziewnięcie, co sprawiło, że kuzynka z trudem powstrzymała chichot.

— Melu, przestań mnie rozśmieszać. Jak mama zobaczy...

— Nie zobaczy.

Mój pierwszy i oby nie ostatni bal, pomyślała, podążając za krewnymi długim korytarzem, którego posadzkę chronił czerwony, nieco wytarty dywan. Po wizycie duchessy Rutland oraz hrabiny Sefton przemyślała jeszcze raz całą sprawę. Kiedy usłyszała, że w Almack wymagano nienagannego zachowania, miała ochotę się rozpłakać. Z jednej strony była przeszczęśliwa, bo nie mogła lepiej trafić! Minęło zaledwie pięć minut, a ona już wiedziała, że nie wpasuje się w kanon angielskiej powściągliwości, znudzenia oraz tego dziwnego, niemalże grobowego spokoju. A z drugiej nie miała wyboru — dla Rachel. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnęła wrócić do domu, musiała wymyślić coś, co nie ugodzi w reputację młodszej kuzynki.

Główna sala, w której odbywał się pierwszy bal tej jesieni, okazała się całkiem spora. Chociaż przy takiej liczbie ludzi przestrzeń w pomieszczeniu i tak pozostawała znacznie ograniczona. Aimil poczuła, jak zasycha jej w gardle.

— Na złego ducha, skąd oni się tutaj wszyscy wzięli? – zagadnęła, starając się brzmieć normalnie. Zmusiła się, by się wyprostować, i potrzebowała całej swojej siły woli, żeby przestać podrygiwać. Na szczęście zapanowała nad sobą, zanim ciotka się obejrzała, aby sprawdzić, czy wciąż prezentowały się należycie.

— To pierwszy oficjalny bal po przerwie letniej — odparła blondynka — a Almack zawsze cieszyło się ogromnym zainteresowaniem. — Powiodła spojrzeniem po sali, wciąż uśmiechając się pogodnie. — O, popatrz! Niektórzy nie mają biletów!

Aimil zmarszczyła brwi, starając się sobie przypomnieć, dlaczego te kartoniki były tak ważne. Ach tak, w przypadku debiutantek to zaproszenia, a dla pozostałych gości... znak.

Pomieszczenie, w jakim się znalazły, stanowiło nie tylko serce Almack, ale również całego Londynu. Zebrały się w nim wszystkie nobilitowane głowy — od drobnych baronetów, którzy pragnęli uzyskać wpływy w towarzystwie, poprzez lepiej sytuowanych hrabiów, niezadowolonych markizów i obojętnych diuków.

By nieco uspokoić rozszalałe serce i nerwowo galopujące myśli, Aimil skupiła się na wystroju sali. Przywykła już do gwaru panującego w mieście, ale ten szum rozmów był inny. A może tylko jej się wydawało? Zapewne.

Okna, którym przyglądała się już z zewnątrz, otaczały delikatne draperie. Z kolei sufi t zdobiła wymyślna sztukateria w stylu Roberta Adama. Aimil nieszczególnie znała się na sztuce, ale z nudów przeglądała książki, które kurzyły się na regałach. Gdyby nie brak zajęcia oraz fakt, że Rachel opowiedziała jej o tym, że dekady temu mieszkał w pobliżu królewski architekt, nigdy nie połączyłaby faktów. Mało tego, Adam zaprojektował na życzenie poprzedniego hrabiego Craven wystrój głównego salonu, o czym ciotka nadal wspominała. Oprócz tego był znany z kilku innych, o wiele bardziej monumentalnych prac.

— Och, Aimil — odezwała się Rachel, chwytając ją za ramię — nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że w końcu tutaj jesteśmy! Czekałam na tę chwilę, odkąd skończyłam dziesięć lat! Widzisz te drzwi po prawej? To przejście na schody i do saloniku dla pań, w którym mogą się odświeżyć. Pamiętaj, trzecie drzwi. Drugie to wyjście na korytarz prowadzący do biblioteki, a pierwsze — zmarszczyła jasne brwi — nawet nie wiem.

Aimil potakiwała, czując na sobie spojrzenia innych pań. Czy coś było z nią nie tak? Może powinna posłuchać Rachel i zamiast błękitu wybrać róż? Ale przecież niemal wszystkie panny miały na sobie suknie w pastelowych barwach, w dodatku w takim kroju. Skąd więc to zainteresowanie?

— A tam, po lewej, stoją patronki Almack. Aimil! — Tu kuzynka kopnęła ją w łydkę. — Bądź odrobinę bardziej dyskretna, dobrze?

Aimil wywróciła oczami, z trudem tłumiąc syk bólu. Nie sądziła, że kuzynka miała tyle siły... Starając się zachowywać dyskretnie, pozwoliła się oprowadzić po pomieszczeniu, zerkając co jakiś czas ukradkowo w stronę dam.

— Ta ciemnowłosa to hrabina Jersey. — Mela odnalazła wspomnianą wzrokiem. Kobieta była niska i pulchna. Miała na sobie czerwoną suknię ozdobioną kamieniami szlachetnymi, stosunkowo ciężką jak na panującą modę. — W towarzystwie znana jako Cisza, bo buzia nigdy jej się nie zamyka. Widzisz? Nieustannie coś mówi. — Rachel zachichotała. — Wszyscy zastanawiali się, czemu została jedną z patronek. Dopiero jakiś czas temu wyszło na jaw, że odziedziczyła po ojcu bank. A poza tym jest doskonałym źródłem wiedzy, wie wszystko o wszystkich.

Aimil odnotowała nowe informacje w pamięci, postanawiając, że będzie unikała hrabiny tak długo, jak tylko się da. Chociaż kobieta wyglądała sympatycznie, raczej nie chciała wchodzić jej w drogę. Na razie nie zamierzała stawać się źródłem plotek, przynajmniej dopóki Rachel nie znajdzie sobie męża.

— Tuż obok niej stoi hrabina Sefton, którą już znasz. Dalej, ta szatynka, to lady Stewart — kontynuowała przyjaciółka. — Rzadko się uśmiecha i...

— ...wygląda, jakby przed chwilą wypiła szklankę soku z cytryny. – Gdy tylko Aimil wypowiedziała te słowa, Rachel skarciła ją spojrzeniem, mimo iż w kąciku jej warg błąkał się lekki uśmiech.

— Jest specyficzna — wyjaśniła. — Jej mąż, hrabia Castlereagh, jest ministrem spraw zagranicznych. Słyszałam plotkę, że mają w Loring Hall zoo.

— Zoo? — powtórzyła za nią Aimil, marszcząc brwi. Właściwie to mało ją interesowało to, kim były patronki Almack i czym się zajmowały, ale czasami nawet tak bzdurna wiedza mogła okazać się w przyszłości przydatna.

— Nigdzie nie widzę duchessy Rutland...

Aimil odgarnęła nerwowo ciemny kosmyk włosów z twarzy, choć to nie wzmianka o lady Manners wprowadziła ją w popłoch. Zorientowała się, że ponad szum rozmów nie wzbijają się już jazgotliwe dźwięki poszczególnych instrumentów. Odszukała wzrokiem orkiestrę i poczuła, że robi jej się słabo – byli gotowi do grania.

Bal w Almack właśnie miał się rozpocząć. Lada moment ktoś poprosi ją do tańca... albo i nie. Już nie wiedziała, co gorsze! Znaleźć się blisko jakiegoś obcego dżentelmena, czy znosić przez kilka minut pełne rozczarowania spojrzenie ciotki oraz innych matron?

— Aimil — wyszeptała nagle podekscytowana Rachel, mało dyskretnie szarpiąc ją za ramię — spójrz, to diuk Rutland!

***

Matka uczulała, by się nie spóźnił. I Bóg Alistairowi świadkiem, że zrobił wszystko, aby się spóźnić, co wcale nie było takie proste. Mając takiego kamerdynera jak Thomas, który zawsze był gotowy na każdą ewentualność, diuk musiał wykorzystać wszelkie zasoby swojej kreatywności, aby stracić jak najwięcej czasu na przygotowania. Poniekąd nie czuł się z tym dobrze — przebywał w kraju niewiele ponad pół roku, nie zaczął obracać się pośród arystokratów, a już zachowywał się i myślał jak oni.

Spędził w garderobie godzinę, podczas gdy zwyczajowo zajmowało mu to niewiele ponad kwadrans. Zwracał uwagę na doprawdy trywialne kwestie. W każdym z zaprezentowanych zestawów ubrań coś mu nie odpowiadało. Później, kiedy kamerdyner nie patrzył, dyskretnie rozwiązał krawat. Poza tym znowu nie mógł zapanować nad włosami. Należy jednak zaznaczyć, że w dalszym ciągu nie widział powodu, by je przyciąć.

Mimo tego małego sabotażu Alistair w końcu znalazł się na ulicy St. James, przed Almack. Wciąż zastanawiał się, dlaczego w ogóle tu przyjechał – przecież był nie tylko dorosłym mężczyzną, ale głową rodu. Na litość, jeśli nie chciał, to nie musiał chodzić na te wszystkie bzdurne bale, a już w szczególności do Almack. Wywrócił oczyma, powoli pokonując dwa stopnie prowadzące do budynku.

Tutaj nic nie było takie, jak być powinno. Przede wszystkim uroczystość otwierała sezon, a więc byli tu dziś obecni praktycznie wszyscy, którzy mogli pochwalić się błękitną krwią. A to wiązało się z nieskończoną ilością ciekawskich spojrzeń, wymuszonych uśmiechów, kiepskich żartów i drętwych rozmów o ponurej, iście angielskiej pogodzie. Oprócz tego po pomieszczeniu nieustannie krążyły patronki kontrolujące, czy zaproszeni goście zachowywali się zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami. Nie było również miejsca, gdzie Alistair mógłby się schować, gdyby naprzykrzały mu się matrony oraz ich debiutujące córki. A żeby dopełnić nieszczęścia, serwowano tylko lemoniadę i jakieś dziwne, mało apetyczne przekąski. Wydawało się, że gorzej być nie mogło.

Alistair szybko się zorientował, że był w błędzie, wystarczyło, że stanął na progu głównej sali. Spodziewał się zobaczyć wiele osób, jednak tłum wpatrujących się w niego ludzi to było zdecydowanie za dużo. Mimo iż poczuł się odrobinę nieswojo, w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Uniósł brodę, powiódł spojrzeniem po zgromadzonych, udając, że szuka kogoś znajomego. Przyjął przy tym najbardziej obojętny wyraz twarzy, na jaki było go stać.

Liczył się z tym, że wzbudzi zainteresowanie, ale nie sądził, że aż takie. Owszem, przebywał poza krajem na tyle długo, że spekulanci, jeszcze za życia poprzedniego diuka, przeglądali drzewo genealogiczne rodu, szukając kolejnego dziedzica. Niemniej wrócił, więc powinni skupić swoją uwagę na kimś innym.

Jesteś tutaj, bo matka cię poprosiła, powtarzał sobie w duchu. Nie umiał odmówić, a poza tym nie chciał jej martwić. Czasami, kiedy towarzyszyła mu w gabinecie, miał wrażenie, że jej jasne, nieco wyblakłe oczy przeszywały go na wylot. Niemalże czuł, jak sięgały jego duszy i odkrywały chowane tam sekrety, znajdując nieustannie tlący się ogień niepokoju.

Przypomniał sobie, że na świecie były gorsze rzeczy od grupy starych dewotek i złaknionych majątku trzpiotek. Z tą świadomością łatwiej mu było wejść do sali, posłać parę uprzejmych uśmiechów w kierunku znajomych twarzy oraz przywitać się z kilkoma osobami. Zauważył, że większość trzymała się na dystans — nie wiedział dlaczego, ale mu to odpowiadało.

— Kogo to moje oczy widzą.

Odwrócił się powoli, splatając dłonie za plecami, by stanąć oko w oko z patronką. Spotkanie jednej z tych meduz było nieuniknione, więc nie zamierzał uciekać. Musiał tylko się pilnować, wystarczyła bowiem chwila nieuwagi, aby został wciągnięty w labirynt niby nieważnych rozmówek pełnych niedomówień i zawoalowanych propozycji. Stamtąd nie było wyjścia, nawet nić samej Ariadny na niewiele by się zdała.

— Dobry wieczór, hrabino — przywitał się. Nie przypuszczał, że pierwsza zaatakuje najmłodsza z makbetowskich wiedźm, jak lubił je nazywać ojciec. Strategicznie lepiej było nasłać na niego Lisicę, którą, podobnie jak wszyscy inni, darzył swego rodzaju respektem.

Tymczasem uśmiechała się do niego Sarah Child Villiers, hrabina Jersey, kobieta o tak wątpliwej reputacji, że jej własny mąż po kilku szklankach mocnego alkoholu przyznał, że nie broni honoru własnej żony, bo musiałby wyzwać na pojedynek połowę Londynu. Wszyscy o tym wiedzieli i zdawali się przymykać na to oko — tak działały pieniądze, których Villiersom nie brakowało, a także powiązania z rodziną królewską — nawet wycofany z towarzystwa Ally słyszał, że teściowa Sarah została metresą samego księcia regenta.

— Niezmiernie nam miło, że diuk zdecydował się przyjąć nasze zaproszenie. Obecność diuka na tak skromnym przyjęciu to ogromny zaszczyt. — Odgarnęła leniwym ruchem włosy z szyi, odsłaniając nie tylko zdobiącą ją kolię.

Spojrzenie Alistaira mimowolnie zsunęło się odrobinę niżej. Gdyby ktoś w tamtej chwili zapytał go, co sądził na temat urody hrabiny Jersey, z pewnością przyznałby, że była w pełni zadowalająca. Należała do grona kobiet ładnych, w dodatku dojrzałych i świadomych nie tylko swoich zalet, ale również wad, które umiejętnie tuszowała, a to czyniło ją niezwykle niebezpieczną.

— Proszę nie umniejszać swoich zasług, hrabino. Wszyscy wiemy, że przyjęcie organizowane przez patronki zakończyłoby się sukcesem niezależnie od mojej obecności.

— Schlebiasz mi, wasza miłość. — Kącik jej umalowanych ust drgnął. — Nieskromnie przyznam diukowi rację, dodam jednak, że wasza obecność z pewnością uatrakcyjniła ten wieczór.

Alistair zdawał sobie sprawę, że wchodzi na grząski grunt. Powinien się natychmiast wycofać, inaczej czekała go zguba. Doskonale pamiętał czasy, kiedy był młody, ponieważ często do nich wracał, przebywając za granicami ojczyzny. Lubił te ucieczki w beztroską przeszłość, gdy jego jedynym problemem był fakt, że po alkoholu ledwo trzymał się na nogach, albo jak nie potrafi ł się zdecydować, którą pannę poprosić do tańca. To były głupie problemy głupiego człowieka. Wtedy wszystko uchodziło mu na sucho — flirtowanie z mężatkami, wykradanie całusów zauroczonym pannom. Ale teraz był kimś innym. Ten młodzieniec żył jedynie we wspomnieniach, zastąpił go dojrzały mężczyzna.

— Niedługo rozpoczniemy tańce — zauważyła uprzejmie hrabina, a Alistair omal się nie skrzywił. Cóż za mało wyszukany atak. — Czy diuk znalazł już sobie partnerkę? Jeśli nie, służę pomocą. — Popatrzyła po sali, udając, że kogoś szuka. — Z pewnością w tłumie znajdzie się panna, która idealnie nadawałaby się na nową duchessę.

— Doceniam pani pomoc, hrabino, ale poprosiłem pewną młodą damę do tańca — powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język. — Proszę mi wybaczyć, ale już wystarczająco długo kazałem jej czekać.

Skłonił się i odszedł szybkim krokiem. Kiedy tylko zniknął z pola widzenia kobiety, pożałował swojej decyzji. Nie mógł teraz wyjść, to była sprawa honoru, aby utrzeć damie nosa. Tylko co go, u diabła, podkusiło? Jeszcze chwilę temu uważał się za dojrzałego człowieka, a tymczasem nie potrafi ł powstrzymać się przed pokazaniem wyjątkowo wścibskiej patronce, gdzie jej miejsce. Niemniej sugerowanie, iż potrzebował nowej duchessy, podczas gdy ten tytuł nadal należał do jego matki, było dalece nieuprzejme.

Naraz przypomniał sobie, że hrabina Jersey pozostawała wytrawnym graczem salonowej dyplomacji. Może wcale nie chodziło o znalezienie mu partnerki do tańca, może sugerowała, by zatańczył właśnie z nią. W istocie, co by się stało, gdyby tak właśnie postąpił? Zrobiłby to, czego chciała, udowadniając, że nikt nie potrafi ł oprzeć się jej wdziękom. Jednocześnie nie musiałby się martwić tymi wszystkimi debiutantkami, bo żadna nie chciałaby narazić się komuś takiemu jak ona.

Nie, nawet wizja spokoju nie była warta wdawania się w układy z lady Villiers. Dlatego nie pozostawało mu nic innego, jak rzeczywiście poprosić którąś z młodych panien. Do diaska. To będzie prawdopodobnie najgorsza decyzja jego życia. Poproszenie obojętnie której mogło pociągnąć za sobą niepożądane konsekwencje. Mógł przez przypadek poprosić taką, która nie była mu równa statusem. Lub miała wyjątkowo nadgorliwych rodziców, którzy niemal natychmiast wyciągną pochopne wnioski, a on nigdy się od nich nie uwolni. Mógł...

Nagle z kimś się zderzył. Impet był na tyle silny, że nawet on, postawny mężczyzna, zachwiał się na nogach. Niemniej instynkty i wypracowany refleks zadziałały należycie. Pochwycił nieznajomą kobietę, w ostatniej chwili odzyskując równowagę. Uratował ich oboje przed spektakularnym upadkiem na oczach połowy Londynu.

Dama, ku jego zaskoczeniu, nawet na niego nie spojrzała. Zdawała się być myślami zupełnie gdzie indziej. Prędko wyślizgnęła się z jego uścisku, zupełnie jakby parzył, a następnie skłoniła się, cicho mu dziękując. Nim zdążył mrugnąć, już szybkim krokiem kierowała się w stronę drzwi prowadzących do jednego z bocznych korytarzy.

Alistair przez chwilę próbował skojarzyć ze sobą fakty. Wpatrywał się w oddalającą się kobietę, a potem, kierowany nagłym impulsem, ruszył za nią. W ostatniej chwili zablokował swoim ciałem wyjście, którym zamierzała uciec z sali.

Czuł się jak skończony idiota. Kto to widział – on, Alistair Manners, diuk Rutland, płaszczył się właśnie przed pierwszą lepszą panną. W dodatku nie miał pojęcia, czyją była córką, z pewnością nie zostali sobie również przedstawieni, bo raczej by to zapamiętał.

Jednak chodziło o zaledwie kilka minut, a stawka była nad­zwyczaj wysoka – był nią honor. Jeden krótki, niezobowiązujący taniec, a potem każde z nich pójdzie w swoją stronę.

— Proszę mi wybaczyć moją niezdarność — zaczął prędko, roz­glądając się dookoła. Na szczęście nikt na nich nie patrzył. — Czy mógłbym wynagrodzić pannie spowodowany nią dyskomfort, prosząc pannę do tańca?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top