Rozdział I
Esy i floresy były wypełnione po brzegi uczniami. Za oknem panował duszący upał, a księgarnia nie była obłożona żadnym zaklęciem, które zatrzymałoby go na zewnątrz. Nieruchome i gorące powietrze, zmieszane z towarzyszącym woluminom kurzem, dodatkowo irytowało zniecierpliwionych klientów wśród których był Sebastian Rammstein, Ślizgon mający już za dwa tygodnie rozpocząć swój ostatni rok nauki w Hogwarcie. Chłopak gniewnym spojrzeniem mierzył długą kolejkę jakby to miało pomóc w mozolnym jej przesuwaniu się.
– Merlinie, nie wytrzymam tu ani chwili dłużej – burknął Bitterwood, szturchając łokciem swojego przyjaciela. – Nie mógłbym ci dać hajsu, a ty...
– Nie. Wiem, że samo przebywanie w towarzystwie takiej ilości książek jest dla ciebie śmiertelne, ale zepnij dupę – prychnął drwiąco Rammstein i ostrą brodą wskazał na czarodzieja, który pomimo niskiego wzrostu wyraźnie odstawał na tle otaczających ich dzieciaków. – Zaraz nie będziemy musieli czekać.
Bitterwood wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu i szturchnął Warringtona. Chłopak uniósł zirytowany wzrok znad biografii Wiktora Kruma, którą właśnie czytał.
– Czego?
– Nie udawaj, że potrafisz czytać, tylko chodź – powiedział i pospieszył za Sebastianem, który zdążył już wyminąć całą kolejkę. Kasjusz przewrócił oczyma i również ruszył w tamtą stronę.
Całą trójką weszli tuż przed wskazanego wcześniej czarodzieja, który na ich widok zrobił przerażoną minę. Ślizgoni z trudem opanowali śmiech. Puchoni bywali tak zabawni, kiedy robili pod siebie od jednego pogardliwego spojrzenia.
– Coś nie tak, Harrison? – zapytał przymilnym głosem Sebastian. – Chyba się tu nie spłaczesz, co? To byłoby już za bardzo żałosne, nawet jak na ciebie.
– Hej, Rammstein, wiem, że chociaż próba myślenia przekracza twoje możliwości intelektualne, ale nie wzbudziło twojego zainteresowania, skąd wzięła się taka długa kolumna ludzi zwana kolejką? Czy nawet do tego jesteś zbyt tępy? – Nagle znikąd pojawiła się wysoka i szczupła sylwetka. Czarodziej zmierzył wściekłym spojrzeniem trójkę zamarłych z szyderczymi uśmiechami Ślizgonów. – A może wrodzony debilizm już całkiem wypalił ci oczy?
– Nie wierzę, zwierzę przemówiło ludzkim głosem – zakpił Bitterwood. – Spierdalaj, Dearborn, to ciebie nie dotyczy.
– Wepchnęliście się przede mnie i mojego przyjaciela. Wyjaśnij mi, w jaki sposób ma mnie to nie dotyczyć.
– Daj spokój, Josh. Zakupy szybsze o całe zawrotne pięć minut nas nie zbawią – Puchon zatrzymał w miejscu niebezpiecznie zbliżającego się do Ślizgonów przyjaciela.
– Lepiej posłuchaj swojego szlamowatego kolegi i siedź grzecznie w ciszy albo... – Sebastian zawiesił głos. Dearbon wyrwał się z uścisku Harrisona i ponownie zaczął zmniejszać dystans między nim a Ślizgonem.
– Albo co? Bo wiesz, jakoś nieszczególnie mam na to ochotę.
– Josh, proszę...
– Zamknij się, Jake. Nie pozwolę, aby jakiś Ślizgon wpychał się w kolejkę i cię obrażał.
Słowo Ślizgon w jego ustach brzmiało jak największa obelga.
– Albo zabieraj swoje gówno i wypierdalaj – odparł z niezachwianą pewnością siebie Sebastian. – Niespełniony obrońca szlam się znalazł.
Pięść Josha uderzyła w szczupłą twarz Rammsteina. Przez księgarnie przetoczyło się chrupnięcie złamanego nosa oraz pisk zgromadzonych wokół dzieciaków. Jake patrzył przerażony na leżącego na ziemi Ślizgona i trzymającego go w potrzasku Joshuę.
– Chciałbyś coś jeszcze dodać? – zapytał. Sebastian wycharczał coś w odpowiedzi. Chłopak nachylił się w jego stronę, a triumfalny uśmiech nie opuszczał jego twarzy. – Co? Chyba nie usłyszałem.
– Ty gnido...
Ledwo to powiedział, a w Josha uderzyły z dwóch strony pięści Bitterwooda i Warringtona. Sebastian wykorzystał zniknięcie żelaznego uścisku chłopaka, aby wyciągnąć z kieszeni różdżkę.
– Furnunculus!
– Expielliarmus!
Dwa zaklęcia wybrzmiały niemal w tej samej chwili. Niemal, bo twarz Josha zdążyła już pokryć się bąblami, gdy różdżka Sebastiana wyleciała w powietrze. Spojrzenia wszystkich w księgarni padły na czerwonego ze wściekłości sprzedawcę.
– Wyjść! – zagrzmiał, mierząc różdżką kolejno w pokrytego krostami Josha, bladego ze strachu Jake'a i trójkę Ślizgonów. – Wszyscy!
Jake jęknął, odłożył podręczniki na pobliski stolik i pomógł wstać kipiącemu ze złości przyjacielowi. Warrington i Bitterwood wymknęli się ze sklepu, kiedy Sebastian szukał pod regałami swojej różdżki. Josh chciał jeszcze na odchodne kopnąć Rammsteina, ale powstrzymał go silny uścisk Jake'a i (przede wszystkim) uważne spojrzenie sprzedawcy.
Chcąc nie chcąc dwójka przyjaciół również opuściła sklep i skryła się w cieniu beżowego parasola rozstawionego przed Magiczną kawą. Jake z niepokojem patrzył na twarz przyjaciela; krosty i bąble pokrywały już ją niemal w całości.
– Josh, naprawdę nie powinieneś...
– Czego? Bronić mojego najlepszego ziomala? To mój obowiązek, ile razy mam ci powtarzać? – Mówienie przywoływało na jego twarz grymas bólu, który próbował nieumiejętnie zamaskować. – Rammstein to dupek.
– To nie zmienia tego, że niepotrzebnie się z nim biłeś – odparł cicho Jake. – Wiesz, że jestem przyzwyczajony do tego, że mnie obraża.
– Wiem, że tylko udajesz. Takie ciepłe kluchy nigdy się nie przyzwyczają – Josh zmusił się do uśmiechu. Nieco krzywego, ale nawet taki był lepszy niż żaden. – Żałuję tylko, że nie poszedłem od razu do Ollivandera. Oddałbym mu znacznie ciekawszym zaklęciem, a tak...
– Hej, przepraszam. Joshua, tak? Widziałam twoją bójkę z Rammsteinem.
Pochłonięci rozmową chłopcy nie zauważyli, kiedy podeszła do nich dziewczyna w długiej, żółtej sukience. Spojrzeli na nią zaskoczeni, dopiero po chwili rozpoznając w niej Rachel Lewis, Puchonkę z roku Jake'a. Od zakończenia roku szkolnego musiała ściąć włosy, bo dotychczas sięgające bioder kosmyki kończyły się na wysokości łopatek.
– Przyszłaś mi pogratulować, Lewis?
– Raczej zapytać, czy nie chciałbyś maski na te potworne bąble. Ale pogratulować też nie omieszkam. Miło było zobaczyć jak Rammstein dostaje w twarz.
Na te słowa triumfalny błysk zawitał w oczach Josha. Zdawał się zapomnieć o bólu, gdy zadowolony wykrzyknął:
– Widzisz, Jake! Nawet Panna-Uleczmy-Wszystkich uważa, że to było konieczne!
– Panna-Uleczmy-Wszystkich? – Rachel uniosła brwi. – Uważaj, bo zaraz zmienię zdanie na temat tej maski. A szkoda, to naprawdę dobry towar.
– Nie zwracaj na niego uwagi – Jake spojrzał błagalnie na koleżankę. – Mogę ci oddać za tę maskę. W końcu to wszystko moja wina.
– Daj spokój. Należało mu się – Machnęła ręką, po czym sięgnęła do maksymalnie wypchanej torby. Po chwili wyciągnęła z niej niewielkie pudełeczko, a z niego bawełnianą maskę. – Na koszt firmy. Jak mówiłam, widok który mi zapewnił Joshua był bezcenny.
Jake wyglądał na nieprzekonanego, ale nie sięgnął jeszcze po skryty w kieszeni spodenek portfel. Rachel uznała to za swój mały sukces. Co prawda maseczka nie należała do najtańszych oraz miała być prezentem dla jej mugolskiej kuzynki, która zmagała się z okropnym trądzikiem, ale nie potrafiłaby przyjąć pieniędzy od chłopaka. A niespecjalnie chciała się kłócić z Jacobem. Miałaby wówczas wrażenie, że krzyczy na spłoszonego szczeniaczka.
– Dzięki i do usług – odparł Dearborn, biorąc do ręki maseczkę. – Ale mów do mnie Josh, nie Joshua. Inaczej następnym moim celem będziesz ty – Krzywy uśmiech na jego twarzy był dowodem, że nie mówił poważnie.
– Jasna sprawa.
Puchonka poprawiła ramię torby. Nie była pewna, czy nie powinna już pójść w swoją stronę. Stała więc, nieco skrępowana, obserwując jak Josh kładzie maseczkę na twarzy. Chłopak wzdrygnął się, gdy materiał przyległ do jego twarzy i w pierwszym odruchu chciał go zdjąć, jednak powstrzymała go Rachel. W przypadku zniwelowania skutków zaklęcia konieczne było trzymanie jej przynajmniej pięciu minut.
Nie minęła jednak nawet jedna, nim za Rachel zagrzmiał czyiś głos:
– Wyszedłem na dziesięć minut. Cholernych DZIĘSIĘĆ MINUT, a wy już zdążyliście wywołać bójkę w księgarni i... Co ty masz na twarzy?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top