Today's one-shot #2
Dość dużo osób ostatnio się zgłosiło do napisania os'a, dlatego dajemy Wam dwie różne historie, napisane przez Was! Tego shota napisała littlemaarcy za co pięknie dziękujemy!
Właśnie trwała niedzielna, popołudniowa msza, a Shaireen Cross siedziała w pierwszej ławce. Z uwielbieniem wpatrywała się w przygarbionego księdza stojącego za ołtarzem. Pastor O'Connel wyglądał dokładnie na tyle lat ile przeżył – sześćdziesiąt osiem. Jego skóra była obwisła i pomarszczona, a głos drżący i niepewny, ale nawet pomimo tego mężczyzna oddawał się swojej roli jak żaden inny klecha. Nawet młodzi chętnie przychodzili na wygłaszane przez niego kazania, co nie było popularne w ich grupach wiekowych.
Shaireen była doskonale znana w kościelnej społeczności. Każdego dnia przychodziła na wieczorną mszę, z wyjątkiem niedziel, kiedy uczestniczyła w popołudniowej. Zawsze skromnie ubrana, była bardzo nieśmiała, ale prawdziwie oddana Bogu. Chętnie udzielała się w organizacjach charytatywnych, organizowała zbiórki dla domów dziecka czy schronisk. Nie było osoby, która miałaby jej coś do zarzucenia.
Piętnastolatka była piękna. Posiadała długie, brązowe włosy, zawsze czyste i lśniące, oraz niebieskie oczy, które akurat w tamtym momencie były przymrużone i błyszczące z emocji. Shaireen nie wyglądała na swój wiek – nieznajomi często dawali jej osiemnaście lat, tłumacząc się poważnym wzrokiem, oraz ostrymi rysami twarzy, w których nie było nawet grama dziecinności i niewinności, tak charakterystycznych dla młodego wieku. Inna sprawa to jej dojrzałe zachowanie.
Jak większość ładnych nastolatek Shaireen także oblegały przez tłumy wielbicieli. Ona jednak odprawiała wszystkich z kwitkiem, po części przez swoją nieśmiałości, po części przez oddanie Bogu, które pochłaniało większość jej czasu.
Usta dziewczyny poruszały się bezgłośnie, kiedy ta, z nabożną czcią, powtarzała słowa księdza. Nierzadko zdarzało jej się, że przez sen recytowała przebieg mszy.
W odpowiedni momencie Shaireen padła na kolana i przyłożyła splecione dłonie do serca, głośno i wyraźnie oddając cześć Bogu.
* * *
- Matko najświętsza! – Wykrzyknęła Wendy Cross ciągnąc swoją córkę na drobną dłoń i tuląc ją do swojej piesi, jednocześnie uniemożliwiając widok na makabrycznie przystrojone wejście do kościoła. – Nie patrz na to Shaireen, to takie okropne – zaszlochała kobieta, a jej drżący głos niczym nie wyróżniał się spośród innych, równie wstrząśniętych i poruszonych.
Dookoła zdążyła zebrać się już grupka złaknionych sensacji mieszkańców miasteczka oraz turystów z aparatami, których najwyraźniej nie interesowało, że to wydarzenie było tragiczne, dla członków miasteczkowej społeczności, bo pstrykali zdjęcia i błyskali fleszami.
Brighton, które liczyło sobie jedynie sto pięćdziesiąt sześć tysięcy mieszkańców, nie było zbyt rozrywkowym miasteczkiem. Gdyby nie to, iż mieściło się nad kanałem La Manche, znajdowało się tutaj University of Sussex oraz, że Jerzy IV Honowerski zlecił w nim budowę Royal Pavilion, byłoby to jedno z najnudniejszych miast hrabstwa East Sussex. W Brighton odbywało się jedynie kilka festynów w roku i mieszkańcy byli naprawdę znudzeni.
A teraz pojawiła się sensacja roku – kot pastora O'Connela ukrzyżowany na drzwiach do kościoła.
Pani Cross wreszcie, bardzo niechętnie, puściła swoją córkę, aby z niewielkiej torby przewieszonej przez ramię wyciągnąć paczkę chusteczek do otarcia łez. Wzrok dziewczyny natychmiast powędrował do miejsca zdarzenia, a na jej twarzy pojawił się niemal bolesny grymas. Nigdy nie lubiła tego przeklętego zwierzęcia.
Jeszcze tego samego dnia w mieście naprawdę zawrzało.
Tym razem tłum gapiów zebrał się na szkolnym dziedzińcu, mieszając się ze zdenerwowanymi i podekscytowanymi uczniami, oraz przerażonymi i zaniepokojonymi nauczycielami. Dorośli za wszelką cenę starali się zebrać swoich podopiecznych w jednym miejscu, jednak bez powodzenia. Młodzież biegała po dziedzińcu, wymieniając się teoriami i opiniami, równie niedorzecznymi, co ich zachowanie.
Dookoła krzątało się wielu funkcjonariuszy policji, straż pożarna oraz dwóch mężczyzn w garniturach w towarzystwie szczupłej kobiety w okularach, która wyglądała na poważnie zirytowaną. Chyba nawet ona sama nie wiedziała, czy bardziej irytuje ją biegająca i szepcząca banda nastolatków, czy podekscytowani turyści z aparatami i telefonami, którzy nie dawali jej nawet chwili na zebranie myśli.
Shaireen Cross patrzyła na kobietę ze zmarszczonymi brwiami, ale już wiedziała kto to jest. Kilka minut wcześniej podsłuchała jak mówiła ona do towarzyszących jej mężczyzn, że nie ma potrzeby ubierać pacjenta w kaftan bezpieczeństwa i wystarczy jedynie zastrzyk uspokajający.
Przy szkolnych drzwiach wybuchło zamieszanie, kiedy kilku rosłych mężczyzn wynosiło, lub chyba bardziej odpowiednie byłoby wywlekało, przez nie, miotającego się na wszystkie strony, pastora O'Connela. Twarz księdza była mocno zaczerwieniona i lśniąca od łez, a z jego ust wydobywały się przerażające, mrożące krew w żyłach okrzyki.
Wśród zebranych na dziedzińcu uczniów ponownie rozległy się gorączkowe szepty. Podobno pastor wkradł się do szkolnego laboratorium, aby tam dokonać kremacji swojego kota. Wszyscy sądzili, że oszalał, dlatego wezwali doktor Reynolds, najlepszego psychiatrę w hrabstwie, aby się nim zajęła.
Shaireen pokręciła głową z rozbawieniem i wycofała się w tłum uczniów kłębiących się przy fontannie.
* * *
Wendy Cross weszła do pokoju swojej córki i zastała ją klęczącą na środku pokoju. Usta dziewczyny poruszały się szybko, kiedy bezgłośnie odmawiała wieczorną modlitwę. Przed nią, na czerwonej poduszce, leżał podstarzały i lekko zniszczony egzemplarz Biblii, będący w ich rodzinie od pokoleń.
W oczach kobiety zebrały się łzy. Nie wyobrażała sobie co by zrobiła, gdyby jej ukochanej córce stała się jakakolwiek krzywda. Shaireen była najważniejszą osobą w jej życiu, odkąd pięć lat temu jej mąż zginął na misji w Iraku. Dodatkowo jej córka była jak dar z niebios, po tym, jak Wendy trzy razy poroniła, zanim udało jej się urodzić zdrowe dziecko.
Poczekała aż jej córka skończy modlitwę, a potem usiadła razem z nią na niewielkiej kanapie, zajmującej większą część pokoju..
- Posłuchaj, Shaireen – powiedziała. – Chciałabym, abyś na razie została w domu i nigdzie nie wychodziła, dobrze? Nawet do szkoły.
Dziewczyna przechyliła głowę na bok, udając zainteresowanie. Tak naprawdę wiedziała już, co się stało. Nic innego nie sprawiłoby, że jej matka kazałaby jej zostać w domu i nie chodzić do szkoły. Edukacja i religia były dwoma najważniejszymi sprawami w jej domu i o niczym innym właściwie się nie rozmawiało. Shaireen szczerze tego nienawidziła.
- Pamiętasz tego siedmiolatka, który zaginął jakieś dwa tygodnie temu? – Zapytała kobieta i zaraz kontynuowała, nie czekając na odpowiedź córki. – Znaleziono jego ciało w pobliżu kanału La Manche. Utopiono go. Śledztwo wykazało, że...
Pani Cross przerwała, spoglądając w oczy swojej córki i wzdrygnęła się niespokojnie, kiedy zauważyła w nich coś na kształt samozadowolenia. Kiedy jednak odwróciła wzrok i ponownie spojrzała w oczy Shaireen i dostrzegła w nich jedynie łzy. Uznając, że zwyczajnie jej się zdawało, chwyciła córkę za obie dłonie, ściskając je nieznacznie. Wiedziała, jak wyczulona jest na takie rzeczy i nie zamierzała przygnębiać takimi sprawami swojej jedynej pociechy.
- Nie będę cię tym zadręczać, Shai – szepnęła.
Pogładziła córkę po ramieniu i wyszła, nie chcąc oglądać jej płaczącej.
Kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi Shaireen wstała i podeszła do masywnego, drewnianego biurka stojącego pod oknem. Przez chwilę wpatrywała się w ludzi spieszących ulicą i przejeżdżające samochody, jednak w końcu, znudzona, otworzyła ciężką szufladę, która wydała z siebie głośny zgrzyt, i beznamiętnie spojrzała na leżącą w niej fotografię małego, uśmiechającego się do obiektywu chłopca. Pogładziła zdjęcie dwoma palcami, a na jej ustach pojawił się leniwy uśmiech. Naprawdę była z siebie zadowolona.
* * *
Shaireen właśnie siedziała prze lustrem, rozczesując posklejane krwią włosy. Wpatrywała się w swoje odbicie, zaciskając spierzchnięte usta.
Była zirytowana i pełna niepokoju. Wyrzucała sobie głupotę i tę chwilę zawahania, która prawdopodobnie zaważyła na zakończeniu wieczoru i powodzeniu jej misji. Naprawdę niepotrzebnie zaczęła się zastanawiać, czy dobrze robi. Powinna zdać się na swój instynkt i całkowicie zawierzyć Bogu. Roztrząsanie kwestii etycznych nie było przecież w jej interesie. Właściwie nie leżało to w niczyim interesie.
Zastanawiała się, czy ta stara baba Wheeler umarła, czy nadal zdycha w tym swoim zatęchłym, śmierdzącym mieszkaniu. Zaklęła cicho, kiedy przypomniała sobie swoją chwilę niepewności, która pozwoliła tej wiedźmie walnąć ją drewnianą laską w ramię, przyprawiając Shaireen nie tylko o wielkiego siniaka, ale też o migrenę, spowodowaną nadmiernym analizowaniem wydarzeń. Kto by przypuszczał, że umierające emerytki mają w sobie tyle siły? Nawet nie starała się zwalić winy na adrenalinę, wiedziała, że to ona sama jest za wszystko odpowiedzialna.
Oprócz tego, Shaireen martwiła się swoją przyszłością. Jeśli coś poszło nie po jej myśli i ktoś znalazł starą Wheeler w jej mieszkaniu i kobieta zdołała się uratować... Nawet nie chciała o tym myśleć. Określono bardzo wyraźnie – trzy ofiary. Więc gdyby cokolwiek poszło nie tak, musiałaby zakraść się do szpitala i ponownie spróbować zamordować panią Wheeler. Tyle że tym razem byłoby to kilka razy trudniejsze, zważywszy na ilość potencjalnych świadków.
Shaireen spojrzała w lustro i dostrzegła, jak bardzo podkrążone są jej oczy. Zdecydowanie za bardzo się tym zadręczała. Jeśli jej misja z góry miała się powieść, tak właśnie będzie. Nie ważne, jak trudne to może być, wszystko na pewno było już zaplanowane.
Drzwi jej pokoju otworzyły się z głośnym hukiem, a do środka wpadło dwóch uzbrojonych po zęby policjantów, celując w nią z pistoletów. Dziewczyna niespiesznie odłożyła brudną szczotkę na toaletkę i spojrzała na funkcjonariuszy z delikatnym uśmiechem. Wiedziała po co tu są i nie zamierzała dać im tej satysfakcji i chować się przerażona pod biurko, zaklinając się, że jest niewinna. Bo nie była, a nie wypada kłamać.
- Piękną mamy dzisiaj pogodę, prawda panowie? – Powiedziała jedynie.
* * *
Wampir z Brighton nareszcie złapany! – krzyczał nagłówek na jednej z gazet. – Morderca z Brighton piętnastolatką?! – głosił inny.
Shaireen powoli i w skupieniu lustrowała wzrokiem wszystkie gazety przyniesione przez doktor More – przysadzistą kobietę o zaczerwienionej twarzy, która najwyraźniej postawiła sobie za cel wydobycie jakiegokolwiek słowa z ust Shaireen Cross.
Nastolatka przeniosła swój chłodny, beznamiętny wzrok na panią doktor i wpatrywała się przez chwilę w jej brązowe oczy. Widziała, jak kobieta wzdryga się mimowolnie i w głębi jej umysłu pojawiło się coś na kształt samozadowolenia, że ktoś się jej boi. Skarciła sama siebie, bo przecież nie taki był jej zamiar. Jasne, miała budzić strach, ale w siłaćh zła, nie w zwykłych śmiertelnikach. Coś jednak podpowiadało jej, że powinna być z siebie dumna.
Zastanawiała się, czy pastor O'Connel również został tutaj przywieziony i czy spotkał się kiedyś z doktor More. Nie zamierzała o to pytać, bo i tak nie miało to już większego znaczenia. Teraz, po dokonaniu ofiary, nic nie miało znaczenia. Trzy ofiary nie zostały poświęcone, starucha Wheeler przeżyła i wszystko się skończy.
- Odpowiem pani na to pytanie – powiedziała cicho Shaireen, podsuwając kobiecie pod nos egzemplarz kolorowej gazety z wielkim nagłówkiem: Czy Brighton może się czuć bezpiecznie?! – Nikt już nie może się czuć bezpiecznie – szepnęła, a jej oczy rozbłysły. – Bo to i tak nadejdzie.
Widziała konsternację malującą się na twarzy doktor More. Widziała zdziwienie w jej oczach, spowodowane zapewne tym, że po kilku miesiącach terapii i szprycowania jej najróżniejszymi lekami, ona tak po prostu się odezwała. Jak gdyby nic się nie stało. Ale chciała, aby ludzie wiedzieli, że ona była dopiero początkiem.
- Ale co nadejdzie? – Dopytywała kobieta, nachylając się nad stołem, który oddzielał ją od pacjentki.
Ku jej zdziwieniu, Shaireen po prostu się roześmiała. Roześmiała czystym, szczerym śmiechem prawdziwiej nastolatki. Dziewczyna pokręciła głową, jakby pytanie, które zadała doktor More było najzabawniejszym żartem na świecie.
A potem powoli, z szaleńczym uśmiechem, widniejącym na lekko zaróżowionej twarzy, odpowiedziała:
– Chodzi mi o koniec. Koniec wszystkiego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top