Today's One-shot
One-shot do numeru napisała Annysae, której bardzo dziękujemy.
Ciemność. Tylko to zostaje, gdy wszystko inne zostaje ci odebrane. Bez rodziny własnego kąta i przeszłości, nad którą można się rozchodzić. Ja nie mam nic poza zemstą. Przemierzałem miasta, wioski i okoliczne karczmy, by odnaleźć, któremu zawdzięczam to, kim, a może raczej czym jestem. A jestem ciemnością. Mścicielem. Prawdziwym złem. Chciałem być tak dobry jak ty, ale stając się jej pionkiem nie mogłem zrobić nic wartościowego. Choć w mych czynach doszukasz się heroicznych czynów, to muszę się rozczarować... w moim życiu nie było miejsca na bohaterstwo. Jedyne dobro, jakie po sobie zostawiłem na świecie to twój uśmiech i nadzieja...
Pożar, który pożera wszystko na swej drodze dotarł do niewielkiego domu, gdzie mieszkała wdowa z jedynym synem. Deszcz, który o tej porze roku nigdy nie przestaje padać, dziś nawet nie raczył się pojawić. I on zostawił wioskę na pewną śmierć. Ciemnowłosy chłopiec, który uparcie ściskał swą chorowitą matkę za jej kościstą dłoń, biegli przed siebie, mijając leżące trupy. Chłopiec nie mógł odwrócić oczu od kobiet, który klęczały przy zwłokach i modliły się. Składały modlitwy do bogów, którzy zapewne teraz z rozbawieniem oglądali zagładę ponad trzystu mieszkańców. Ten, kto podłożył ogień, stał teraz przy zatęchłym pniu i oczekiwał kobiety z dzieckiem. Gdy dostrzegł w oddali ich sylwetki. Starsza kobieta zatrzymała się gwałtownie, kryjąc za plecami syna.
- Nie sądziłam, że ktoś będzie uciekał. Miałam nadzieję, że wszyscy spłoną - wysyczał zawiedziony głos.
- A więc to prawda... Galatea - powiedziała matka chłopca, patrząc z pogardą i przerażeniem na swoją rozmówczynię. - Upadła bogini, która została wyrzucona z nieba za nadużywanie swoich mocy,
- Czy ja wiem, czy takie nadużywanie. Spełniałam życzenia - uśmiechnęła się złośliwie.
- Twoje spełnianie życzeń, sprawiło, że wiele ludzi zginęło - odwróciła głowę, by spojrzeć na piekło, gdzie niegdyś była jej ukochana wioska. - Nawet teraz poświęciłaś tylu ludzi... i po co?! - krzyknęła rozpaczliwie.
Galatea zaśmiała się okrutnie, a jej śmiech sprawił, że kobietę przeszedł dreszcz przerażenia.
- Ponieważ szukam kogoś - odpowiedziała cicho. - Jeśli znajdę tę osobę i zabiję, wrócę na swoje należne miejsce... Dlatego spaliłam waszą wioskę, bo może ten ktoś tam jest.
Chłopiec wyłonił się nagle zza pleców chroniącej go matki i z przerażeniem, ale i odwagą patrzył w świecące oczy bogini.
- To twoja wina! - krzyknął z wyrzutem. - To przez ciebie dziadek Rafael, babcia Irene, Anna, Evan, Raziel, Teressa i Edwin! To ty! - Matka złapała chłopca za nadgarstek i przyciągnęła bliżejs siebie, aby Galatea nie zbliżyła się do niego.
- Jaki zabawny szczyl - zaśmiała się głośno, spojrzała mu w oczy i uśmiech od razu zniknął z jej nieśmiertelnej twarzy. - Co to za spojrzenie? - powiedziała zduszonym głosem. - Czemu tak na mnie patrzysz? Bursztynowe oczy... Już wiem! - pstryknęła palcami, zeskakując z pieńka. - Uczynię cię moim heroldem. Będziesz szukać dla mnie tej osoby!
- Nie zgadzam się! Odejdź i zostaw nas w spokoju - błagała matka.
Galatea zmrużyła oczy, a jej usta wykrzywiły się w paskudnym grymasie. Z jej dłoni wyrósł stalowy pręt otoczony cierniami. Bez wahania wbiła go w serce matki chłopca, a ta z krzykiem na ustach upadła na ziemię i od razu zmarła. Chłopiec krzyknął i przyklęknął przy matce. Błagając, szturchał delikatnie jej ramię.
- Naucz się, czym jest śmierć. Stamtąd nie ma powrotu - powiedziała aksamitnym głosem, nie pasującym do mordercy.
Chłopiec złapał dłońmi za pręt, co szczerze zaskoczyło upadłą boginię. Ciernie pokaleczyły go, sprawiając, że po czarnej stali spływała szkarłatna krew. Z całych sił starał się wyjąć pręt z ciała matki. Gdy mu się udało, Galatea nie mogła przestać się uśmiechać. Zwłaszcza, gdy ten sam pręt przebił jej ciało. Z sinych ust pociekła strużka krwi.
- Bardzo ładnie - pochwaliła go. - Tylko że ja jestem nieśmiertelna. Ale zgoda. Uznajmy, że mnie raz zabiłeś. Teraz tak jak ja jesteś mordercą - zaśmiała się. - Chodź, ze mną.
Chłopiec cofnął się do ciała matki, a jego oczy płonęły żywym ogniem. Bogini westchnęła.
- Zróbmy tak... Oddam ci matkę jeżeli wrócę do nieba. Dlatego też dołączysz do mnie jako mój herold. Znajdziesz tę osobę i ją zabijesz. Wtedy zniknę z twego życia.
- Przywrócisz wioskę - wtrącił niegrzecznie. - Wszystkich! Zwłaszcza mamę i Annę!
- Wspaniały sen i ukochany. Zgoda - wyciągnęła do niego bladą dłoń, którą bez namysłu ścisnął.
,,Nawet nie wiesz, że gdy raz Mrok cię pochłonie już nigdy z niego nie wyjdziesz. W Mroku pozostaw swoją przeszłość i pragnienia, tak, aby nigdy nie ujrzały światła. Tak jak ty''.
- Jak masz na imię?
Bursztyn przerodził się w okrutny szkarłat.
- Nazywam się Shade.
,,Mrok to także twe imię''.
10 lat później...
Otaczające go wsie na tym szlaku coś mu przypominały, ale sam nie wiedział. Naznaczony piętnem, który uczynił z niego mrocznego sługę. Niczym nie różnił się od typowych morderców. Zabijał. Nie wiedział, czy właściwe osoby. To ich krew miała sprawić, że znamię go zapiecze i ukarze, że zabił tego, kogo trzeba. Na początku tłumaczył sobie, że robi to z dobrego powodu. Ale jakiego? Jego pani mówiła, że cel uświęca środki, a to co on chciał odzyskać było tego warte. Nie przejmował się krzykiem swych ofiar i błagalnymi spojrzeniami.
Podróż dłużyła mu się niemiłosiernie. Wiatr bezczelnie szarpał jego płaszcz z kolorze cieni i równie ciemne włosy. Słońce raz na jakiś czas chowało się za pusztystymi chmurami, pozwalając nacieszyć mu się cieniem i chłodem, który bardzo kochał. Od trzech dni nie padało i nie spotkał rzeki czy wioski. Zaschło mu w ustach. Na jego szczęście tuż przed nim jak z podziemi wyrosła mała wioska. Farmerzy na jego widok zagonili bydło jak najdalej. Kobiety pozabierały dzieci do chat. Nikt go nie przywitał. Ale kto normalny wychodzi na powitanie tego, kto wkrótce miał im odebrać te nic nie warte życia, by znaleźć tę osobę. Nawet jeśli zabiłby wszystkich ludiz, ale udało się zrealizować cel - byłoby dobrze. Było warto, tak mu mówiono.
Nagle upadła na kamienną dróżkę i sapał ze zmęczenia. Był głodny i spragniony. A jeszcze rana, która nie została odkażona i dopiero teraz znów się otworzyła po widłach ostatniej jego ofiary, sprawiła mu wiele bólu. Krew przebiła się przez ubranie pod spodem i przebarwiła czarny płaszcz. Jeżeli teraz by umarł, ci, którzy zginęli z jego ręki, umarli nie potrzebnie, gdyż wcale nie spełnił celu. Czy to był koniec?
Poczuł jak czyjś cień pada na jego bladą, dojrzałą twarz. Nie miał siły, by otworzyć oczu. Zimna dłoń podtrzymywała mu podbródek, a druga przystawiła jeszcze zimniejsze naczynie i zaczęła wlewać do rozchylonych ust wodę. Chłopak zachłysnął się i gwałtownie otworzył oczy. Bursztyn spotkał zimny szmaragd. Kamień o wiele cenniejszy. Jednak wtedy jeszcze tego nie rozumiał. Po chwili znów zamknął oczy. Nawet nie czuł, jak ktoś inny przenosi jego ciało do chłodnej chatki i kładzie na dość wygodnym łóżku. Nie wiedział, ile tam leżał, ale pewnego dnia obudził się.
- Obudziłeś się -wyszeptała z ulgą posiadaczka szmaragdowych oczu. - Już myślałam, że już po tobie.
- Gdzie ja jestem? - zignorował jej uśmiech i z obojętnością rozejrzał się po ubogiej, ale jednocześnie przytulnej chacie.
- W moim domu - skrzyżowała ręce na piersi. - Sądziłam, że podróżnicy są na tyle mądrzy, że zawsze są gotowi na wydłużenie drogi, biorąc ze sobą wodę i zapas żywności, a nie tylko miecz - wskazała podbródkiem na szeroki miecz oparty o prowizoryczny kominek. - Więc wnioskuję, że jesteś najemnikiem, mam rację? A może podróżnikiem, który przed czymś ucieka.
- Jesteś irytująca.
Zmrużyła oczy.
- Kim jesteś? - zapytała, siląc się na jak najłagodniejszy uśmiech.
- To nie twoja sprawa - odpowiedział nieuprzejmie.
- W porządku - wstała z krzesła. - Na stole leżą czyste ubrania i wyprany płaszcz, a także obiad. Ubierz się, zjedz i rób, co chcesz - nawet na niego nie spojrzała.
- A ty jesteś...
- Nie podajesz mi swojego imienia, a ja swojego. Nie pozwolę byś miał nade mną przewagę.
- Rafael.
- Kłamiesz - odpowiedziała. - Najpierw nie chcesz podać mi imienia, a potem podajesz pierwsze lepsze. Znam ten trik.
Wyszła z chaty, a Shade ponownie opadł na wypchane sianem poduszki.
,,W co ja się wpakowałem''.
Czuł zapach siana i świeżo ściętej trawy. Przyjemny zapach rozpieszczał jego nozdrza od środka, aż uśmiechnął się lekko i znów pogrążył w głębokim śnie. Śniła mu się tajemnicza osoba, którą miał zabić. A jako że sam nie wiedział kto to, raz po raz zmieniała wygląd twarzy. Gdy rude loki przybrały odcień kasztana i zostały związane w warkocz, a zielone oczy zastąpiły niebieskie - wszystko stanęło w miejscu.
Spocony zerwał się z krzykiem z posłania. Już miał podbiec do opartego miecza, ale w chwili się opamiętał. To tylko sen. Odechciało mu się spać. Podszedł do porcelanowej miski z wodą, dgzie obmył twarz z koszmaru, w którym jeszcze nieszczęsliwie tkwił. Przebrał się, zjadł i wyszedł przed chatę. Promienie słońca niemal natychmiast go oślepiły. Gdy już przywykł do tego światła spojrzał na znajomą dziewczynę, która pomagała jakiemuś łysemu farmerowy z noszeniem wiader wody. Shade skrzyżował ręce na piersi i oparł się plecami o alabastrowe ściany chaty. Złośliwy uśmieszek sam cisnął mu się na usta.
Bawiło go patrzenie na pracującą dziewczynę, która była tak szczupła, że nie posądzałby jej o tyle siły. Gdy odstawiła wiadra tam, gdzie miała, podeszła do starty drewna i zaczęła rąbać na opał. Wiedziała, że jest obserwowana, ale nawet na niego nie spojrzała. Dopiero, gdy niska mała blondyneczka podbiegła do niej, przerwała pracę. Pogłaskała dziewczynkę po główce i w końcu stanęła przed swoim gościem.
- Przydałbyś się na coś - stwierdziła oschle. - No, Janie... rusz się! - dopowiedziała, również krzyżując ręce.
- Janie?
- Nie chciałeś podać imienia, więc sama ci je wymysliłam - odwróciła się od niego i wróciła do drewna. Poszedł z nią. Z obojętnością, a może raczej dobrze zamaskowanym rozbawieniem patrzył jak przerzuca drewno. - Janek. Karol. Stefan. Jak wolisz, znam masę imion...
- Gdzie zanieść worki ze zbożem? - krzyknął ktoś. Shade mawet nie drgnął.
Nagle surowa twarz dziewczyny złagodniała. Uniosła kąciki ust w lekkim uśmiechu i odkrzyknęła:
- Zanieś je do szopy Olawy! Może potem Bevin się nimi zajmie!
- Nie jesteś zwykłą chłopką, co? - zainteresował się.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Zależy, co masz przez to na myśli.
Ciemnowłosy rozejrzał się dookoła. Każdy poza dziećmi ciężko pracował, a odrywali się od swej pracy tylko po to, by poradzić się tej dziewczyny. Nie mogła być byle kim, bo każdy chciał znać jej opinię. Zupełnie jak sołtys. A może jego córka.
- Wiesz, co mam na myśli - odpowiedział chłodno.
- Gdy czasem przybywają drobni bandyci czy wymuszacze haraczu, ja się z nimi mierzę - warknęła. - Ja rozdzielam porację, by dla każdego starczyło, bo nie każdy ma własną gospodarkę. Utrzymuję porządek, bo nikt tego nie robi - odłożyła siekierę i otrzepała ręce.
- Jesteś córką sołtysa?
- Nie ma tu nikogo takiego. Była to opuszczona wioska, o którą sama zadbałam. Potem zaczęli przybywać pozostali, obiecując pomoc za mieszkanie. Uczciwy układ. Nie mam rodziców. A przynajmniej tak mi powiedziano dawno temu. Nigdy ich nie szukałam. To nie było mi potrzebne. Oni nazywają mnie strażniczką. Bandyci wredną suką, a ty... nazywaj mnie jak chcesz.
- A jakie jest twoje prawdziwe imię? - naciskał.
- Oczekujesz przysługi za nic? Wszystko ma swoją cenę. Jesteś obcy, ale potrzebowałeś pomocy. To ty jesteś mi winny przysługę. Ludzie umierają - powiedziała nagle smutno. - Wiele słyszy się o licznych morderstwach czy zagładach miast. A ja chcę bronić tych, którzy tego chcą.
- Jesteś młodą kobietą. Sama nie dasz rady - odchrząknął - ktokolwiek jest za to odpowiedzialny.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Ariawen - wyciągnęła do niego rękę. Zmrużył oczy w odpowiedzi. - Jeżeli nie ufasz mi, ja zrobię pierwszy krok.
- Shade. - przyznał po dłuższej chwili namysłu. To była jedna dziewczyna. Nie mogła sprawiać problemów, gdyby przyszło co, do czego. - Zostanę tu na dłużej, jeżeli to nie problem - potrzebował czasu, by móc się rozejrzeć za potencjalną ofiarą, ewentualnie sprawdzić jak zabić każdego mieszkańca tego miejsca.
- W porządku, ale nic za darmo.
Ku zaskoczeniu Shade'a dłuższy czas obrócił się w trzy miesiące. Mając przez ten pewien czas stabilizację, poczuł się jak człowiek, którym od lat już nie był. Poznawał mieszkańców, ale nie dręczyły go wyrzuty, gdy myślał o zabiciu ich. Coraz bardziej intrygowała go tylko ta młoda kobieta, która wniosła do jego życia powiew świeżości. Nie była słaba. Na każdym kroku prezentowała godnie swoją siłę, determinację, odwagę oraz inne cechy, z których musiała być dumna. Nie miała więcej niż osiemnaście lat, a rządziła i opiekowała się and mieszkańcami jak troskliwa matka i wspaniała królowa.
Było w niej coś, co nie pozwalało mu natychmiast wykonać misję. Coś w jego wnętrzu nakazywało mu zostać i nie zabijać. Jeszcze nie. Coraz częściej uśmiechała się do niego. Każda ich wspólna rozmowa nawracała go z drogi, z jakiej zrezygnować nie mógł. Dawała mu złudną nadzieję na nowe życie. Może gdyby spotkał ją dawno temu wszystko wyglądałoby inaczej.
Ale teraz? Teraz był sługą. Mordował i zabijał. Kązdej nocy obmywał się w wodzie z krwi swych ofiar. Te trzy miesiące spokoju nie sprawiły, że zapomniał kim naprawdę jest. Choć starał się ze wszystkich sił zapomnieć - nie mógł.
- Czy Ian nie nauczył cię doić krowy? - zaśmiała się głośno. Wzruszył szerokimi ramionami, a potem zaczesał ciemne włosy do tyłu.
- Nie widziałem krów, aż do teraz. Nie wiedziałem tylko, że one gadają - parsknął śmiechem, gdy z łatwością uniknął oberwania mokrą szmatą.
- Jaki ty jesteś dziecinny! Dobra, dobra. Ian zajmie się krowami. Ty możesz... pomóc Haimdallowi. Nie idzie mu z rąbaniem drewna.
- Nie jestem drwalem. Ani piekarzem, rolnikiem czy czym tam jeszcze można tu być.
- Ech, ty naprawdę jesteś beznadziejny. Chociaż w sumie -wpadła na własnym zdaniem wspaniały pomysł. - Umiesz wymachiwać tym swoim sztylecikiem - zakpiła z jego szerokiego miecza. - Możesz polować na zwierzęta. Moich ludzi nigdy bym nie posłała do lasu, to zbyt niebezpieczne.
- Ale mnie posyłasz...
- Bo wiem, że ty wróci... - urwała w połowie zdania. Poczuła, jak rumieńce spływają na jej twarz, odwróciła się do niego plecami. - Wrócisz do mnie i znajdę dla ciebie inne zajęcie.
Nie wiedział, że ona uśmiechnęła się dokładnie w tym samym momencie, co on, nim wyszedł.
Przy Ariawen jego serce zaczynało bić. Uśmiechał się. Czuł... ciepło, a jej łagodne rysy twarzy i delikatne ciało, sprawiało, że pragnął żyć. Nie jako podrzędny sługa, a jako człowiek. Zostać tu na zawsze. Przy niej i żyć. Ale wiedział, że Galatea na to nie pozwoli.
Każdego dnia zbliżali się do siebie niebezpiecznie. Blisko do granicy przyzwoitości. Ale nigdy jej nie przekroczyli. Shade nie potrafił mówić o uczuciach, sam nawet nie wiedział, jak nazywa się to przyjemne ciepło, które się w nim budzi na samą myśl o zielonookiej Ariawen. Być blisko niej... Nie. Musiał obudzić się z tego snu. Ta rzeczywistość nie była mu przeznaczona. Zabijał i musiał dalej zabijać, póki nie wypełni misji, powierzonej mu przez Galateę.
Pewnej nocy jego pragnienia przegrały z mroczną naturą i zrobił to, co powinien. Podłożył ogień, wzniecając tym samym pożar. Widok palonych chat i uśpionych ludzi przypominał zamglone wspomnienia, które utracił wraz z człowieczeństwem. Ludzie krzyczeli, a gdy udało im się uciec z płonących domów - sam ich wykańczał. Nic się nie stało. Żadnego pieczenia. Po raz kolejny trafił w złe miejsce i musiał ruszać dalej, bo ta jedna osoba wciąż czekała na śmierć. Nim opuścił wioskę przez ramię spojrzał na chatę Ariawen. Poczuł nieprzyjemny uścisk, którego dotąd nigdy nie doznał. Zrobił kilka kroków przed siebie, gdy na jego drodze stanęła zielonooka ze łzami w oczach. Majaczyła coś pod nosem, powoli wykonując kolejne kroki. Z niedowierzaniem patrzyła jak całe jej życie płonie!
Widok jej w obecnym stanie, również sprawił, że coś uderzyło go. Nie zrobił więcej kroków. Odwrócił się do dziewczyny, zatrzymując ją.
- Nie idź tam - wyszeptał jej do ucha. Mocniej obejmując.
- Ale oni tam umierają... - wychrypiała, nie mogąc powstrzymać łez. Po chwili wybuchła krzykiem i płaczem, a on po raz pierwszy zastanowił się nad tym, czy to co robił było dobre. Głaskał ją nieumiejętnie po głowie. Nagle poczuł silne pieczenie w okolicach znamienia. Miał na dłoniach krew... krew Ariawen... Nie umierała, ale była ranna. A więc to o nią chodziło? Nie. Nie mógł tego zrobić. Nie jej. Po raz pierwszy obrał sobie własny cel. Bronić ją i pomagać, ale teraz... to wszystko ze sobą kolidowało. Narzucona mu misja i jego własne pragnienia. Nie mógł pozwolić, by uczucia walczyły z upadłą boginią o niesamowitej potędze.
Tuż za nimi zalśniło jasne światło, otwierające wrota do innego świata. A przynajmniej tak mu się wydawało. Galatea ubrana w czarną suknię żałobną, patrzyła na niego z rozbawieniem.
- Doskonale, Shade - pochwaliła go. - Znalazłeś ją.
Ariawen spojrzała na piękną, ale jednocześnie straszną kobietę.
- Teraz ją zabij - dodała.
Zielonooka w jednej chwili zrozumiała wszystko. Morderstwa ludzi. Tajemniczy przybysz, któremu oddała, lecz nie powinna, własne serce. Pożar małej wioski... Shade był mordercą! Odepchnęła go od siebie i cofnęła się dwa kroki. Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.
- Potwory! - krzyknęła.- To wszystko twoja wina, tak?!
- To nie tak...
- Wznieciłeś pożar...
Nic, co by powiedział nie zmieniłoby tej jednej decyzji. Dwie kobiety, które wpłynęły na jego życie stały po jego obu stronach. Galatea i Ariawen. Jednej oddał duszę, drugiej serce.
- Na co czekasz, Shade? Nie chcesz znów zobaczyć swej żałosnej matki i tamtej wioski? Zabij ją, a ja wrócę do nieba, gdzie wszystko ci zwrócę.
Shade dobył miecz zawieszony na jego plecach. Przygryzł wargę tak mocno, że poleciała z niej krew. Walczył o przeszłość. Matkę i wioskę, którą mu odebrano w taki sam sposób, jaki on uczynił Ariawen. W jej oczach stał się potworem. I w sumie dobrze myślała. Nikim więcej nie był. Jego człowieczeństwo zginęło wraz z jego pierwszą ofiarą.
- Zrób to szybko. - powiedziała z powagą, której dawno w jej głosie nie słyszał. - Nie boję się śmierci... nie z twojej ręki - dodała łagodniej. Najpierw była na niego zła, a teraz znów taka dobra? Zrozumiała jego motywy? - Ja... wybaczam ci. Jesteś mordercą, ale robiłeś to dla swej mamy, którą straciłeś. Gdybym miała taką możliwość dawno bym to zrobiła, to samo. Choć próbujesz spełnić własne marzenie poprzez krew i odbieranie życia, to dążysz do pięknego celu. Gdy mnie zabijesz i spełnisz swoje marzenia, proszę... nigdy więcej nie zabijaj. Bo tak nie robią bohaterowie.
- Nie jestem bohaterem. Zwykły zabójca.
- Nie oddałabym serce byle zabójcy - uśmiechnęła się łagodnie. Uspokoiła serce i zbliżyła się do niego. - Teraz zamknę oczy, dobrze? Zrób to jak najmniej boleśnie - poprosiła.
Zacisnął dłonie mocniej na wypolerowanej rękojeści. Ku zaskoczeniu Ariawen biegiem wyminął ją i doskoczył do Galatei, po czym przebił ją mieczem.
- Zdrada? - zaśmiała się, wypluwając krew. - Jestem nieśmiertelna.
- Nie jesteś - wtrącił się, nim zdążyła powiedzieć więcej.
- Co?
- Jesteś wiecznie młoda, ale nadal możesz umrzeć. Póki nosiciel twego daru nie umrze. Bogowie odebrali ci twoją nieśmiertelność i boskość oraz osadzili w ciele dziecka, które tamtego dnia się narodziło. Czyli teraz to ty umrzesz.
- A ty razem ze mną! - wrzasnęła, gdy wyciągnęła z brzucha miecz chłopaka. Miała cisnąć nim w niego, ale na jej drodze stanęła Ariawen. Galatea upadła na ziemię, a jej suknię przebarwiała krew. - Nie umrę. Ona zrobi to pierwsza, a wtedy ja się odrodzę w niebie!
- Nie... prawda... - wydukała dziewczyna, wtulając się do chłopaka. Jej ciało jasno zaczęło lśnić. Niczym słońce wyglądające jak człowiek. - Ten dar nie należy do ciebie. Ten dar... prze...kazuję jemu... - Ariawen złożyła delikatny pocałunek na ustach chłopaka. - A my... umrzemy... razem... Shade - powiedziała jego imię z największą czułością. - Jesteś bohaterem. Bo choć niemal całe życie byłeś zły, to na końcu... moim... końcu... zrobiłeś, co... było trzeba... Dom.
Galatea krzyknęła głośno i zmieniła się w czarny pył, który następnie rozwiał wiatr. Ariawen oparła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy, uśmiechając się. Chłopak zrozumiał ostatnie słowo. Zaniósł jej ciało do płonącego wciąż domu i ułożył tam na łoży, by wraz z nim obrócić się w pył. A on do samego ranka oczekiwał, by pożar zgasł, pozostawiając po sobie ruinę i cmentarz. Zebrał w okolicy polne kwiaty i ułożył je pod zawalonym domem, który do niej należał.
Podniósł miecz z ziemi i zawiesił na plecach. Ruszył w kolejną podróż, lecz nie tym razem z zamiarem zabicia kogoś, lecz by znaleźć nowy cel. Nie będzie więcej zabójcą z polecenia kogoś gorszego. Postara się zasłużyć na tytuł bohatera. Podróż po nowe marzenie. Marzenie o życiu, ale niestety już bez niej. Postanowił, że będzie żyć za nich dwoje. I tym razem... nie da się omamić żadnej ciemności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top